Artykuły

Samotność człowieka myślącego

"Gdyby - słyszę w kuluarach Ateneum - Krzysztofowi Zaleskiemu udało się doprowadzić do premiery "Małej apokalipsy" dwa lata temu, byłaby sensacja, ale by dołożyli, aż żal. Dziś już uszło z niej powietrze, nie taka ostra politycznie, nie tak prowo­kacyjna, jak głosił mit."

Istotnie, powieść Tadeusza Konwickiego stała się pierwszą po­zycją literacką drugiego obiegu i - jak kolejny numer "Zapi­su" - obrosła legendą. Nie tylko dlatego, że wcześniej została od­rzucona przez wydawnictwo Czy­telnik, w którym pisarz druko­wał większość swoich utworów. Także drukarze zaangażowani w produkcję politycznej bibuły nie chcieli się narażać dla książki, "która nie zagrzewała do boju". Tym bardziej że oprócz wyraźnie antyradzieckiego ostrza, któ­re stało się głównym powodem zakazu oficjalnej publikacji, za­wierała także atak na metody wymuszania politycznego oporu i solidarnościi w środowiskach opozycyjnych.

Gdy planowano rozpoczęcie dy­rekcji Zapasiewicza w Drama­tycznym "Małą apokalipsą", niko­mu się nie śniło, że rozpad ko­munizmu stanie się największym widowiskiem telewizyjnym ostat­nich miesięcy. Ale i wówczas za­warty u Konwickiego atak na system władzy sowieckiej nie był celem samym w sobie, co rozu­miała także cenzura wyrażając oficjalnie zgodę na wystawienie utworu. Zgoda dawała teatrowi możliwość rozmowy wprost, prze­łamania latami stosowanej mowy ezopowej i chętnie uprawianej przez publiczność sztuki wy­chwytywania niemal w każdej kwestii politycznej aluzji. Fiasko premiery, do której nie doszło z powodów wewnątrzteatralnych, pogrzebało tę najważniejszą szan­sę nawiązania partnerskich sto­sunków teatru z publicznością.

"Mała apokalipsa" powstała u schyłku epoki, w której litera­tura pełniła funkcję zastępczą. Przez całe powojenne dziesięcio­lecia pisarze wysilali inwencję, by w sposób strawny dla cenzo­ra wyartykułować dojmująco od­czuwaną antynomię między tym, co oficjalne, a tym, co prywat­ne, między publicznie głoszoną aprobatą systemu i jego niena­wistną negacją. Przestrzeń lite­ratury zawierała się między tym, co powiedzieć było wolno, a tym, co społeczeństwo wie i chce wie­dzieć o swojej historii, tradycji i co stanowi jego rzeczywiste doświadczenie. Pisarze zmuszeni by­li zastępować dziennikarzy, pu­blicystów, często historyków lub nawet ekonomistów. I trzeba po­wiedzieć, że nie zawsze robili to ze wstrętem. Niedostateczne rozpoznanie rzeczywistości zaw­sze łatwo można było usprawied­liwić nadgorliwością cenzorskie­go ołówka. To także była cena owej nienormalności. Należy więc pamiętać Konwickiemu, iż nio­sąc "Małą apokalipsę" do podziem­nego wydawnictwa jako pierw­szy z mieszkających w kraju pi­sarzy wyłamał się z tej sytuacji. Zaryzykował konfrontację z czy­telnikiem bez żadnej taryfy ul­gowej.

Literacko również nie ułatwił sobie zadania: zamiast zgodnie z powszechnie stosowanym wzorem użyć kostiumu historycznego lub egzotycznego, wykonał salto do przodu: napisał futurologiczną groteskę. Teraźniejszość lat sie­demdziesiątych uzyskała projek­cję przyszłości. Wiadomo jednak, jak szybko literackie utopie dez­aktualizują się. Nie ominęło to także "Małej apokalipsy". Oczy­wiście, obecna w niej warstwa publicystyczna, najsilniej wiążąca ją z czasem, w jakim powstała, uległa dewaluacji. W naszych te­lewizorach już nie całują się se­kretarze, a sceneria partyjnych zjazdów, gdzie "całe społeczeństwo demonstruje swe poparcie", pokazywana jest jako kuriozum minionej epoki. Gorbazm ogarnął świat, radziecki polityk kandydu­je do pokojowej nagrody Nobla i nie towarzyszą temu ironiczne uśmiechy. Bo sami jego polityce zawdzięczamy wiele, jak zresztą cała Europa Środkowa wyzwala­jąca się gwałtownie z okowów stalinizmu. Władca Kremla przyj­muje Naszego Premiera i nawet jeśli wymieniają uściski, wiado­mo, że są to uściski innej ja­kości. Żądło satyry, które pra­cowicie ostrzył Konwicki przad laty, chybia celu, ale nie to jest najważniejsze. Podobnie jak nie ma sensu sprawdzanie, ile płyt piaskowca odpadło - jak prze­powiadał - z Pałacu Kultury im. Józefa Wissarionowicza. Rzecz nie w szczegółach, lecz w diagnozie.

Satyra ostała się w stanie bar­dzo dobrym, a nawet, jak tuń­czyk w konserwie, zyskała na smaku. I jeśli dwa lata temu do premiery nie doszło, czego, rzecz jasna, żal jak każdej stra­conej szansy, można jednocześnie powiedzieć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie można przecież wykluczyć, że wówczas publiczną recepcję "Ma­lej apokalipsy" zdominowałyby na­stroje antyradzieckie i rozrachun­kowe, czego refleksem pozosta­ła cytowana na początku opinia "z widowni", wcale nie taka od­osobniona i poza nią. Pozosta­wiłyby one w cieniu znacznie ważniejszą warstwę utworu, do­tyczącą naszej jednostkowej nie­możności i zbiorowego rozmemłania. Tego wszystkiego, co, uważnie obserwując społeczeń­stwo, zanotował pisarz, a co spra­wia, że każda decyzja, każdy ludzki wysiłek okazuje się da­remny, bezcelowy. Tego, że wszy­stko, co nas otacza i co sami wytwarzamy, zarówno w sferze materialnej jak i duchowej, pod­lega znijaczeniu, jakiejś prze­dziwnej atrofii i pauperyzacji. Jak w piosence Hemara, śpie­wanej w podziemiach Ateneum: "kochać nie warto, pracować nie warto, płakać nie warto itd., tyl­ko za jego czasów, czyli przed wojną, zarobić było warto. A dzi­siaj nawet tego już nie, no, chy­ba że w "prawdziwych pieniądzach".

"Mała apokalipsa" oskarża o ten stan rzeczy stalinizm, zarówno radziecki system jak i jego po­zostałości w nas samych. Istnie­ją one w naszych umysłach i du­szach niewątpliwie, czego nie za­wsze jesteśmy świadomi. Ale "ży­cia na niby", życia przeciw wła­dzy, wszelkiej władzy, przeciw prawu, które nas nie dotyczy, i społecznej nieodpowiedzialności nauczyliśmy się już wcześniej. Stalinizm te właściwości społecz­ne ugruntował. Jeśli rację ma Jan Walc porównując w progra­mie przedstawienia "Małą apoka­lipsę" i "Wesele", to warto pamię­tać, że w chocholim tańcu obra­camy się nie pięćdziesiąt lat, tyl­ko dłużej.

Pewną słuszność tego porówna­nia w sposób paradoksalny po­twierdza sceniczny kształt "Małej apokalipsy", wcześniej wydawało­by się ono niezupełnie uspra­wiedliwione. Powieść Konwickiego zaludniają w ogromnych licz­bach, nawet jak na groteskę, policjanci, prowokatorzy, kapu­sie, ubecy, tajniacy i wszelkiej maści pracownicy Urzędu Bezpie­czeństwa, głównie z nimi styka się, w czasie swej ostatniej węd­rówki przez miasto, Bohater. Świat więc dzieli się na normal­nych ludzi i tych, którzy śledzą, aresztują, biją, podsłuchują, prze­słuchują, kopią, torturują fizycz­nie i psychicznie. Rzecz nie w tym, czy autor przesadził, czy nie, tylko w tym, że konstrukcja świata zakładająca podział na władzę i sterroryzowane społe­czeństwo usprawiedliwia brak rozsądku, woli, każdą głupotę i każde świństwo nie "ich", lecz "nasze". Wyspiański rozliczając się gorzko ze społeczeństwem os­karżał je wprost i bez pardonu i nie szukał żadnego alibi, żad­nego tłumaczenia. Konwicki w charakterze alibi używa szeroko rozumianego pojęcia stalinizmu.

Otóż moment, w jakim odby­wa się premiera "Małej apokalip­sy", w dużej mierze jego argu­mentację podważa. Żyjemy już w innym kraju, gdzie przestał obowiązywać dotychczas wyraź­ny podział na "my" i "oni". Co wieczór inny artysta zapewnia nas w telewizji, że "jesteśmy we własnym domu". Nasz portret zbiorowy zyskuje nowe barwy, lecz nie zawsze są to barwy ró­żowe. Zdrapaliśmy z tego portre­tu werniks stalinizmu, może nie do końca, ale wyraźnie, i nad­szedł czas, by przejrzeć się w lu­strze.

Jerzy Rudzki zbudował na sce­nie przestrzeń na tyle metafo­ryczną, że może ona oznaczać stolicę kraju nad Wisłą, i na ty­le konkretną, że w każdym jej miejscu można wstawić stolik i wychylić kieliszek znieczulenia "z importowanych ziemniaków". Tę byle jaką przestrzeń zaludnia­ją byle jacy ludzie, którzy pap­lają byle co, o byle czym. Krzy­sztof Zaleski do znakomitego zmysłu obserwacji Konwickiego dołożył własny, też nie najgor­szej próby, i oto przez scenę prze­wija się cała galeria postaci two­rząc bogatą panoramę naszej bylejakości.

Oto rozmemłana pracownica baru mlecznego, skacowana mat­ka z wózkiem, madonna baza­rów o ambicjach mecenasa artystów - wszystkie trzy role wykonane znakomicie przez Ag­nieszkę Pilaszewską, bodaj naj­większe odkrycie aktorskie spek­taklu. I dalej dwaj bracia bliź­niacy: awangardowy, pisze bez przecinków, prozaik i partyjny docent od ideologii, w brawuro­wym momentami wykonaniu Ma­riana Opani. Następnie hydrau­licy, kelnerzy, kierowcy i pra­cownicy różnych szczebli wiado­mego urzędu. Obok nich: dzia­łacz partyjny, co w pewnym mo­mencie postanowił zostać porząd­nym człowiekiem, zblazowany re­żyser, na filmy którego czeka naród, jakiś zabłąkany Rosjanin pełniący obowiązki Polaka oraz młoda działaczka opozycyjna - zabiedzona okularnica w wełnia­nych skarpetkach, z plecakiem do noszenia bibuły, w wykonaniu Marii Ciunelis. I na koniec pięk­na rudowłosa Rosjanka zakocha­na w Bohaterze, stworzona tak, by pamięć wiersza "Do przyjaciół Moskali" nie zagubiła się całkiem wśród szyderstw antyradzieckich; Maria Pakulnis i urodą, i spe­cjalnie rosyjskim akcentem, i in­terpretacją tekstu wydobywa wielowarstwowość swej postaci.

A pośród nich wszystkich ulu­biony aktor Tadeusza Konwickiego, Konrad, Wędrowiec, Poeta w jego niedawnej ekranizacji "Dzia­dów" - Gustaw Holoubek, jako polski everyman i alter ego pi­sarza. Oglądamy go w szczegól­nym momencie, w jakim miesza­jąc czasy i zdarzania przewija się przed oczami film życia. Przed śmiercią. Dwaj koledzy przynieśli mu rano zamiast śnia­dania wyrok: zarządali samospalenia się przed gmachem Komi­tetu Centralnego, a - jeszcze lepiej - przed Salą Kongreso­wą. Żywa pochodnia pod Pała­cem Kultury, tą "obcą świąty­nią" i "symbolem zniewolenia", to akt najwyższego moralnego protestu, który wstrząśnie społe­czeństwem i nie ujdzie uwagi za­granicy zyskując stosowny roz­głos. Tak jest, Polacy potrafią, od wieków, umierać za sprawę, za wolność i ojczyznę, w poczu­ciu misji i dobrze spełnionego obowiązku. Zawsze pomysł na śmierć był u nas efektowniejszy niż pomysł na życie.

Czy zatem codzienność z pers­pektywy wielkiego czynu może wydać się inna niż żmudna i nie­ciekawa, czy poczucie obowiązku może zwyciężyć patriotyczny fra­zes, a normalna ludzka uczciwość wygrać z poświęceniem dla spra­wy? Słowem, czy potrafimy się wyzwolić od romantycznego ste­reotypu, który dyktuje nam wzo­ry postępowania i nakazy mo­ralne, czy potrafimy wziąć los we własne ręce i nim pokiero­wać nie oglądając się na uspra­wiedliwiające: historię i obcą przemoc? Czy staniemy się spo­łeczeństwem wolnych, myślących ludzi?

Samotność Bohatera, zasadni­czy leitmotiv roli Holoubka, prze­wija się w każdej sekwencji przedstawienia, każda rozmowa z napotkanym człowiekiem, znajo­mym, kobietą to poczucie pogłę­bia. Ta wielka samotność człowieka myślącego staje się iro­nicznym komentarzem obrazu, jaki odbija się w lustrze stwo­rzonym przez Zaleskiego i akto­rów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji