Artykuły

Pięciu Peerów w poszukiwaniu swojego Ja

"Peer Gynt. Szkic dramatyczny wg dramatu Henryka Ibsena" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Miśkiewicz stworzył z baśniowego "Peer Gynta" traktat o mizoginicznej i opresyjnej kulturze XIX w. Nowa forma eseju scenicznego intryguje, nie sprawdza się jednak w funkcji widowiska.

W napisanym w 1867 r. obrazoburczym, fantastycznym "Peer Gyncie" kluczową sprawą jest cebula. Bohater Ibsenowskiego dramatu czuje z nią głębokie duchowe pokrewieństwo. Zrywając z krągłego warzywa kolejne łupiny, nigdy nie dochodzi się do sedna. Tak samo jest z Peerem - przechodząc przez kolejne wcielenia (od niesfornego smarkacza, przez porywacza niewiast, narzeczonego księżniczki trolli, żeglarza, historyka, "cesarza" w szpitalu psychiatrycznym, fałszywego proroka), nigdy nie odkrywa swojego prawdziwego "ja".

W przedstawieniu Pawła Miśkiewicza (nowego dyrektora Teatru Dramatycznego) cebuli nie ma. Są za to jej poszczególne łupinki-wcielenia: pięciu Peerów (Krzysztof Dracz, Adam Ferency, Mariusz Benoit, Marcin Troński, Krzysztof Bauman) odpowiadających pięciu aspektom Peerowskiej osobowości. Zabieg polegający na zwielokrotnieniu bohatera to nie nowość. W "Peer Gyncie" Marka Pasiecznego granym aktualnie w Teatrze Montownia Peerów jest trzech, w opolskim "Baalu" Marka Fiedora - sześciu Baalów.

Gdyby jednak Miśkiewicz poprzestał wyłącznie na rozszczepieniu postaci, a całą biografię Gynta opowiedział chronologicznie, nie byłoby w tym nic oryginalnego. Tymczasem reżyser zamiast spektaklu zorganizował konferencję prasową zespołu badawczego "Pięciu Peerów w poszukiwaniu istoty człowieczeństwa". Konferencję, która z biegiem czasu zmieni się w sen o jeleniach na rykowisku, inwazję małp, liryczną bajkę, jaką synowie opowiadają swoim umierającym matkom. Przyzwyczajeni ostatnio do konferencji prasowych i smutnych panów w garniturach nie dziwimy się ani szyderczej minie przemawiającego Peera-intelektualisty (Dracz), ani nieobecnym, tępym tudzież wściekłym wyrazom twarzy pozostałych. Obrady Gyntów odbywają się we foyer stylizowanym na Muzeum Techniki i Historii Naturalnej. Kilka szkieletów, jakieś gablotki, roślinki, makiety. W końcu XIX w. odziedziczył jeszcze XVII-wieczną manię klasyfikacji, gromadzenia, dzielenia, opisywania. Dotyczyło to także ludzkiego ciała i psychiki, stąd moda na sekcje zwłok, psychoanalizę i otwarte pokazy ataków histerycznych.

W rozmowie Peerów słychać echa tamtych czasów. Kwestie wzniosłe, filozoficzne i prowokacyjne (choćby pierwsza kwestia wygłoszona przez Dracza z rozpiętym na twarzy uśmiechem: "Człowiek... Czyli mężczyzna...") układają się w esej o nowoczesnej tożsamości, która na pierwszym planie stawia absurdalny wymóg "bycia sobą", autentyczności za wszelką cenę. Całe życie Ibsenowskiego Peera obracało się wokół tego postulatu indywidualizmu, który stopniowo zmieniał się jednak w hasło egoizmu: "Poprzestań na sobie".

Miśkiewicz próbował sprawdzić, jak na pytanie: "Kim jestem?" powinien odpowiadać współczesny człowiek. Czy powinien podać swój kod genetyczny - jedyne kryterium pozwalające niepodważalnie go zidentyfikować? Czy w czasach globalizacyjnej rewolucji ma znaczenie jego narodowość? A płeć? Wykształcenie? Czy modelując osobowość na kursach i szkoleniach, może cokolwiek powiedzieć o swoim prawdziwym charakterze? Czy wolno mu w ogóle przedstawić się jeszcze jako Homo sapiens, skoro ma przeszczep ze świńskiej tkanki i elektroniczny rozrusznik serca? Podobny problem badał pod koniec zeszłego sezonu René Pollesch w spektaklu "Ragazzo dell'Europa" (TR Warszawa): "Czy jestem człowiekiem, pracownikiem, kapitalistą, kochankiem, racjonalistą czy grzybem, który zainfekował moje ciało?". To, co Pollesch bezczelnie nazywał po imieniu (szalejący turbokapitalizm, gry tożsamościowe, nierówności społeczne), Miśkiewicz ukrywa w metaforach.

Gdy opuszczamy foyer prowadzeni przez tłum poprzebieranych tandetnie małp, trafiamy na dużą scenę Dramatycznego, gdzie śni się kiczowaty sen Peera. Sen, w którym musztrowy szereg jeleni z butaforki przekręca głowy na widok Gynta syna (Benoit) i Matki (Barbara Krafftówna). W którym śnieg nie pada niechlujnie, lecz równo, w wyznaczonym do tego tunelu. W którym kobiety-trolle kuszą wielkimi kuprami, a wierna Solwejga (Jadwiga Jankowska-Cieślak) przybywa na przedpotopowych nartach.

W chaosie onirycznych scen uwagę przykuwa dialog Benoit i Krafftówny. Matka, która w pierwszej części spektaklu sprzeczała się z Peerem, drwiła, umierając cicho na ławeczce, oczekuje już tylko bajki-oszustwa. Benoit snuje więc opowieść o podróży do pałacu, śnieg prószy, jelenie stoją zapatrzone, różowe światło kładzie się im na ogony. Małpy gdzieś poznikały. Głupie wzruszenie ciśnie się pod powieki. Widocznie i ono ma coś do powiedzenia o człowieku.

Oryginalny dramat Ibsena jest nieuporządkowany, fragmentaryczny, pełen dziwacznych postaci (Krzywy, Przetapiacz Guzików) i stworów z legend. Momentami może przypominać "Kordiana" albo szekspirowskie fantazje. Przede wszystkim jest jednak dyskusją z kulturą XIX w. i esejem o tożsamości.

I Miśkiewicz w XIX w. pozostał. Jak rasowy dekonstruktor rozbił strukturę tekstu, wprowadził nowoczesny design, ale nie zadał dramatowi nowych pytań, nie wyszedł poza jego krąg tematyczny. Zbadał mizoginiczną, restrykcyjną kulturę, w której ów tekst powstał, tworząc widowisko poszarpane, dziwaczne, miejscami wciągające i piękne. I jak cebule pozbawione sedna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji