Ostrzeżenie
ZAPOWIADAJĄC lubelskie spektakle "Mszy za miasto Arras" napisałem, że jesienna odsłona Lubelskiej Premiery Teatralnej rozpoczyna się z wysokiego pułapu. Pisałem tak opierając się na tym, co przeczytałem i usłyszałem o monodramie Janusza Gajosa. W miniony poniedziałek mogłem wreszcie owe przeczytane i zasłyszane opinie skonfrontować z żywym spektaklem. POWIESĆ Andrzeja Szczypiorskiego, która stała się literacką podstawą tego spektaklu, powstała - jak powszechnie wiadomo - w wyniku doświadczeń, przeżyć i przemyśleń pisarza związanych z wydarzeniami roku 1968. Opowieść o wydarzeniach z połowy XV wieku w Arras jest tylko kostiumem, pod którym skrywa się współczesność i jej demony. To wnikliwe i przejmujące studium fanatyzmu, nietolerancji, ksenofobii i rządów motłochu, który niezależnie od tego, jaką wyznaje ideologię pozostaje zawsze motłochem. Siłą ślepą, głupią i okrutną, zdolną wyłącznie do niszczenia. Tak jest w powieści i tak jest w spektaklu. Atoli trzeba stwierdzić, że Szczypiorski powiedział więcej niż ośmielił się pokazać autor adaptacji, Igor Sawin. Pominął on skwapliwie wszystkie fragmenty, w których mowa jest o niechlubnej roli Kościoła w Arras. W warstwie aluzyjnej spektaklu zmienia to może niewiele. Ale to przedstawienie jest przecież także opowieścią o tym, co wydarzyło się w owym mieście. I ta opowieść zostaje zafałszowana.
POZOSTAŃMY jednak jeszcze przez chwilę przy owej wspomnianej warstwie aluzyjnej. Powieść Szczypiorskiego odnosiła się wyraźnie do wydarzeń roku 1968, kiedy to w Polsce próbowano rozpętać antyżydowską nagonkę. I tak też można odczytać spektakl. Można jednak także pójść o krok dalej i potraktować go jako metaforę uniwersalną i ponadczasową. To bowiem, o czym mówi "Msza za miasto Arras", było aktualne nie tylko przed trzydziestu laty. Jest aktualne także i teraz, gdy znowu dają się słyszeć - nawet w Sejmie - głosy pełne nienawiści, gdy znowu odgrzewane są stare, historyczne podziały. I powieść, i spektakl ostrzegają przed tym wszystkim wyraźnie i dobitnie. Czy jednak skutecznie? Mam wątpliwości.
ADAPTACJA Igora Sawina ma pewne mielizny i słabe punkty. Tak zresztą dzieje się prawie zawsze w przypadku inscenizacji , dzieła niescenicznego. Większość z nich jednak staje się w tym spektaklu niemal niezauważalna. Sprawia to znakomite aktorstwo Janusza Gajosa. Aktor rozpoczyna monodram jako siwy, zmęczony życiem starzec, mówiący z trudem i wysiłkiem, jakby próbował odsunąć od siebie widma przeszłości. W trakcie owej opowieści Janowi jakby ubywało lat. Relacjonuje wypadki z Arras, jakby działy się wczoraj. Co więcej - widać w jego grze przemianę, jaką przeszedł w ich wyniku narrator-bohater. Czyni to wszystko środkami prostymi i oszczędnymi, tak jednak stosowanymi, że przez prawie półtorej godziny trwania spektaklu nawet na moment nie można odeń oderwać uwagi, on zaś przez cały ten czas panuje nad publicznością. To zaiste wielkie osiągnięcie aktorskie.
ZAINTERESOWANIE monodramem Janusza Gajosa było ogromne. Biletów zabrakło na długo przed poniedziałkiem. Zobaczyła go jednak publiczność stosunkowo nieliczna, bo jest to spektakl, który może być prezentowany tylko w salach kameralnych. Szkoda, bo mówi o sprawach, o których pomyśleć powinien każdy.