Artykuły

Żeby oczy nie były mokre

- Scena jest niezwykle cierpliwa, dopuszcza wszystkich. Bo przecież każdy z nas jest aktorem, tylko że nie wszyscy mają możliwość ten talent w sobie rozwijać. Mnie się udało - mówi aktorka BARBARA KRAFFTÓWNA.

Hotelowy pokój, pierwsze piętro, Zielona Góra. Drzwi otwiera drobna, niska kobieta. Brązowy sweterek, spódnica w brązowe wzory. I kasztanowe włosy upięte w ogon. Spod okularów spoglądają dobre oczy... Do Zielonej Góry przyjechała z monodramem "Błękitny diabeł". Wystąpiła w Lubuskim Teatrze w ramach Lata Muz Wszelakich. - Ostatni raz byłam tutaj za dyrektora Zbigniewa Koczanowicza, 53 lata temu! - wzdycha. - Przyjechałam na jedyne w moim życiu zastępstwo. Koczanowicz zadzwonił: - Basieńko ratuj spektakl, przyjeżdżaj! prosił. No to wsiadłam w pociąg i przyjechałam. A roli uczyłam się po drodze.

Kogo pani grała?

- Zupełnie nie pamiętam ani co to była za sztuka, ani kogo grałam. Rozpytywałam moich znajomych, ale oni też niczego nie pamiętają. Przypominam sobie jedynie, że była to jakaś objazdowa sztuka.

Jest w pani dużo pokory wobec życia. Pani taka skromna...

- ... taka normalna (śmiech). Wyniosłam to z domu, a potem ze studia Iwo Galla, mojego mistrza. On nas wszystkich przeczesał. No, taka była wtedy epoka, taka estetyka poparta zasadami.

To jak się pani odnajduje w dzisiejszym świecie, gdzie zasady przestają być wartością, a w cenie staje się siła.

- Ponieważ mój świat jest silniejszy od tego całego wariactwa, to nie czuję się zagubiona.

Nie ma w pani nic z wielkiej gwiazdy...

- Te zachowania aktorek, które zwracają na siebie uwagę, są nienormalne. Bo nie zwracaniem uwagi zarabia się na swoją pozycje, tylko wiedzą i warsztatem. Chwilami ja te zachowania akceptuję. Bo to często odwaga i prawie ekshibicjonizm, kiedy kobieta dla swojej roli strzyże się na łyso.

Może to gra przeniesiona do życia?

- Na pewno jako aktorzy jesteśmy materiałem dla naukowców, medycyny, dla lekarzy... Przecież na scenie, podczas akcji często dochodzi do potężnych kontuzji. Aktor jest jak pod narkozą, łamie paluszek i nie czuje bólu.

Wierzy pani w przeznaczenie?

- Oczywiście.

Więc to nie przypadek sprawił, że któregoś dnia podczas okupacji, starsza siostra zabrała panią na tajne zajęcia do Studia Dramatycznego Iwo Galla?

- Myślę, że to moje przeznaczenie wypisane było znacznie wcześniej i wzięło się z korzeni rodzinnych: matka grająca wspaniale na skrzypcach i fortepianie. Siostra z wykształceniem muzycznym, ojciec architekt... Od urodzenia były we mnie jakieś znaki charakterologiczne. W rodzinie wszyscy od razu zauważyli, że Basia to komik i ciągle powtarzali: urodziła nam się następna Ćwiklińska. Uwielbiałam bawić się w teatr. A moją najukochańszą zabawą były inscenizacje. Albo z własnej wyobraźni, albo z bajek.

I pewnie przeczesywała pani szafę swojej matki.

- No tak. I wkładałam halki, suknie, kapelusze... Stawałam na parapecie weneckiego okna i zakładałam się z koleżankami, czy przechodnie będą zwracać na mnie uwagę. Niektórzy z przerażeniem patrzyli na mnie. Ojej, taka mała dziewczynka, może wypaść z tego okna.

Ciągle pani tak ryzykuje?

- Nie. Jestem raczej przewidująca, ostrożna, analityk. U Galla była to ściśle przestrzegana dyscyplina. Dzięki temu łatwiej mi poruszać się w zawodzie. Wpajał nam, że ważna jest wiedza, umiejętność i praktyka.

Najlepsi reżyserzy od Swinarskiego po Wajdę, setki ról w teatrach, dziesiątki w filmach, niezliczona ilość występów w Kabarecie Starszych Panów... A gdy pytam ludzi, z jakimi rolami kojarzą Barbarę Krafftównę...

- ... to odpowiadają, że albo z Felicją, albo z Honoratą. Tak. Moja publiczność dzieli się na dwie porcje. Jedni są wielbicielami Honoraty z "Czterech pancernych", a drudzy stoją przy Felicji z "Jak być kochaną". Komedia i dramat. Jest jeszcze kabaret. A więc jest trójkąt.

Ale pani artystyczne życie zdominował teatr. Sama pani przyznaje: "dla mnie najważniejszym warsztatem pracy była i jest scena".

- Gdyby nie teatr, nie byłoby radia, filmu, telewizji... Ale to nie jest tak, że wolałabym zagrać na scenie w momencie, gdy mam ciekawą propozycję w filmie... Wie pani, scena jest niezwykle cierpliwa, dopuszcza wszystkich. Bo przecież każdy z nas jest aktorem, tylko że nie wszyscy mają możliwość ten talent w sobie rozwijać. Mnie się udało.

60 lat na scenie, przed kamerą, na estradzie... I ciągle jest pani w ruchu, ciągle nad czymś pracuje...

- Sześćdziesiąt lat plus VAT (śmiech). Tak, ciągle jestem w drodze, ciągle na walizkach... Zaraz wracam do Warszawy, próby w teatrze, a potem znów wyjazd z monodramem.

A gdy już pani gra, to świat zewnętrzny dla pani przestaje istnieć. Tego dnia żadnych rozmów, spotkań, wywiadów...

- Nie tylko tego dnia, ale na wiele dni przed. To nie tylko przeżywanie, to przede wszystkim odpowiedzialność. Bo muszę być w kondycji fizycznej, głosowej, psychicznej. To jest napięcie, skupienie. Jak wiem, ze za tydzień mam monodram, to muszę pilnować, żeby się nie przeziębić, nie potknąć, zęba nie wybić, paluszka nie złamać, żeby krostka się nie zrobiła...

Jeśli te 60 lat pani podsumuje, to przychodzi taka refleksja, że trzeba było jednak wybrać inną drogę?

- Absolutnie! Żałuję tylko, że nie ma już tych zespołów i tych teatrów. I że czasu zatrzymać nie można.

Ale dzięki telewizji można przenieść się w przeszłość. Różne kanały emitują stare, polskie filmy. Także z pani udziałem. Ogląda je pani?

- Ależ skąd! Ja nie mam telewizora od wielu lat. Ani komórki, ani komputera... Dzięki temu jestem wolnym człowiekiem.

Zdarzyło się pani płakać?

- Każdy z nas bywa dotknięty taką niemocą. Moja matka często mówiła, że oczy ma na mokrym miejscu. Więc wszelkimi sposobami starałam się, by te moje oczy nie były na mokrym miejscu. Dlatego je malowałam.

Marlena z "Błękitnego diabła" nauczyła się chować emocje głęboko. Pani też?

- Tak. I im większa emocja, tym ja ciszej mówię. To chowanie emocji wyniosłam z domu. Matka ciągle powtarzała: twoje humory, zły nastrój, twoje smutki sama musisz likwidować, bo to nikogo nie interesuje. Niby dlaczego innych masz obarczać swoimi kłopotami. Przecież problemy są od tego, by je rozwiązywać, a nie załamywać się.

Stąd w pani tle optymizmu, radości, energii.

- Czerpię je z miłości. I z sympatii ludzi.

Dziękuję.

***

Krytyk Jacek Sieradzki w swoim dorocznym, "Subiektywnym spisie aktorów teatralnych", na tamach "Polityki", oznaczył sylwetkę Barbary Krafftówny znaczkiem "Mistrzostwo" i napisał: "Gdy w "Peer Gyncie" w Dramatycznym, Mariusz Benoit podnosi ją z ziemi jak piórko i sadza wysoko na szafce, ma oczy przerażonego zwierzątka. Ale jest w tych oczach - i w toczonych później dialogach ze scenicznym synem -wszystko: zaciekawienie, żywość reakcji, komiczne nawyki, ciepto. I wybacza się sztuczny timbre głosu z charakterystycznym rozwibrowaniem, manieryczny sposób mówienia - bo nie ulega wątpliwości, że to sceniczna indywidualność, której dawno z nami tu nie byto i która mogłaby tu pobyć trochę dłużej".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji