Artykuły

Głos pokolenia

- Trzeba było nie tylko wybrać środki do pokazania emocji tych ludzi, ale także cały czas pamiętać, jaka ciąży na nas odpowiedzialność. Bo ten film będzie odbierany jako głos naszego pokolenia w sprawie narodowej wagi - o filmie "Katyń. Post mortem" w reż. Andrzeja Wajdy mówi aktorka, MAGDALENA CIELECKA.

Alina Gutek: Czy praca w tym filmie była dla pani czymś więcej niż kolejnym aktorskim doświadczeniem? Magdalena Cielecka: - Specyfika pracy nad takim tematem polega na tym, że nie ma gdzie podpatrzyć odtwarzanego świata. Są źródła historyczne, filmy dokumentalne, ale nie można, tak jak w przypadku pracy nad filmem współczesnym, poobserwować ludzi, zainspirować się tym. Trzeba było sobie wyobrazić tamte czasy, realia, tamte dylematy. Wajda mówi o nich, że są dylematami niemalże antycznymi, bo człowiek jest postawiony przed wyborem większego lub mniejszego zła, żadne wyjście nie jest wyjściem idealnym. Bohaterowie tego filmu opowiadają się za pięknymi ideami, co pociąga za sobą pewne konsekwencje, odczuwane także przez następne pokolenia. Trzeba było nie tylko wybrać środki do pokazania emocji tych ludzi, ale także cały czas pamiętać, jaka ciąży na nas odpowiedzialność. Bo ten film będzie odbierany jako głos naszego pokolenia w sprawie narodowej wagi. - Pytałam także o to, czy ten film jest ważny dla pani osobiście, czy go pani jakoś szczególnie przeżyła? - Absolutnie tak. Mój zawód daje mi możliwość wyjścia poza własną biografię, poza problemy które mnie dotyczą. To wyjście poza siebie jest trudne, bywa pułapką, ale jednocześnie to fantastyczne doświadczenie. Bo kiedy gram kogoś, kim nie jestem, jak gdyby stając się tą osobą, próbuję zrozumieć jej świat, jej sytuację. Ja w ogóle lubię gdybać, zastanawiać się, co by było, gdybym urodziła się gdzie indziej, gdybym nie została aktorką. Taka gra wyobraźni bardzo pomaga mi w pracy. I w tym przypadku też próbowałam postawić się na miejscu bohaterki i zastanowić, co bym zrobiła, mając te wszystkie uwarunkowania. Jak bym się zachowała.

I co by pani zrobiła?

- Od dziecka wojenne historie silnie na mnie działały. Przeżywałam książki takie jak "Kamienie na szaniec" Aleksandra Kamińskiego, "Kolumbowie rocznik 20" Romana Bratnego, które opowiadały o młodych ludziach walczących za ojczyznę. To był taki dziecięcy patriotyzm. Było dla mnie oczywiste, że ja bym też wybrała śmierć za ojczyznę, gdyby sytuacja tego wymagała. Dzisiaj widzę świat szerzej, dostrzegam różne za i przeciw, całe spektrum postaw ludzi i ich motywacji. Moja bohaterka jest niezwykle radykalna, jest mną z młodości, idealistką, która postrzega świat jako czarno-biały i nie dopuszcza żadnych kompromisów. Andrzej Wajda porównał ją do Antygony, bo ona świadomie podejmuje określone decyzje, nie bacząc na koszta. Dzięki temu, że w młodości myślałam tak jak ona, łatwiej było mi zrozumieć jej desperację, pewien rodzaj fanatyzmu. Moja filmowa siostra Agnieszka Glińska mówi: "To, co robisz, jest chore, to rodzaj straceńczego zaślepienia". Też tak to dziś odbieram, ale wyobrażam sobie, że pewne sytuacje mogą wymagać ofiar i że dla niektórych osób taka ofiara może mieć sens.

Jak się człowiek zagłębia w tamte czasy, to chyba potem bardziej docenia to, co ma?

- Doceniam to, że żyjemy w pokojowych czasach, ale to nie zwalnia nas ze świadomego podejmowania decyzji, które będą brzemienne w skutki. Przecież dziś też każdy w swoim sercu musi nieustannie wybierać. To oczywiście inne wybory, nie wybieramy między życiem a śmiercią, ale nieustannie toczymy małe bitwy. Stale dochodzi do gwałcenia wolności, nie wszystkie wizje świata są akceptowane.

Na przykład?

- Jeżdżę na rowerze i codziennie staczam bitwę z kierowcami, którzy traktują rowerzystów jak intruzów. Może to śmieszny przykład, ale pokazuje, jak niepożądana jest postawa inna niż ta ogólnie przyjęta. Jak w każdym przejawie swobody, oryginalności czy po prostu luzu podejrzewamy niestosowność i niebezpieczeństwo. Jaki lęk budzi inność. A przecież każdy ma prawo żyć, jak potrafi, jeśli nikomu nie robi krzywdy. Kiedyś chciałam naprawiać świat, teraz już trochę odpuściłam, choć czasem jeszcze się buntuję. Mogłabym machnąć ręką i przesiąść się do samochodu, ale się nie poddaję. Życie polega także na tym, żeby uczyć się siebie, doświadczać siebie w różnych sytuacjach, zwłaszcza trudnych - to mówi nam bardzo wiele o nas samych.

Co pani w takich sytuacjach wybiera: kompromisy czy własną drogę, choćby prowadziła pod prąd?

- Bardzo różnie to wygląda. Chyba jestem dosyć krnąbrna, zadziorna, lubię iść pod prąd. Ale zauważam, że z biegiem lat zaczynam trochę łagodnieć, coraz częściej odpuszczam, coraz częściej wydaje mi się, że szkoda życia i energii. Są jednak rzeczy, których nie potrafię oddać. I wtedy bywam nieustępliwa. Wyraźnie rozpoznaję w sobie, gdy na coś się nie godzę, gdy nie chcę czegoś zrobić. Ten impuls powstaje absolutnie poza świadomością, daje o sobie znać w ciele, gdzieś w okolicach żołądka, dopiero potem dociera do mózgu. I jest najcenniejszy. Gdy mam podjąć jakąś ważną decyzję, rozkładam ją na czynniki pierwsze, zastanawiam się. Ale i tak najpierw czuję w sobie, czy ta myśl mnie uskrzydla, czy budzi we mnie opór. Przekonałam się, że nikt mi lepiej nie podpowie, jak mam postąpić, niż ja sama. Staram się nie robić niczego wbrew sobie. Warto pozostać na dobrym łączu z samym sobą.

Jest pani krucha, delikatna, a ma opinię wymagającej i twardej. Który wizerunek jest prawdziwy?

- Wydaje mi się, że nie ma jednej prawdy o człowieku, że nie jest tak, że ktoś jest tylko silny i koniec albo tylko kruchy. Człowiek jest złożony z wielu elementów, zmienia się, każdego dnia jesteśmy troszkę inni. Ale jednocześnie uważam, że to, jacy się rodzimy, jest zdeterminowane przez naszych dziadków, rodziców, przez pierwszy kontakt z rodzicami, być może także przez reinkarnację. Bardzo nie lubię, jak przykleja się etykietki: pani Cielecka to jest zimna albo jakaś tam. To łatwe, nie wymaga przyjrzenia się danej osobie i podjęcia wysiłku zrozumienia jej. A człowiek jest istotą nieodgadnioną nawet dla samego siebie.

Pochodzi pani z małego miasteczka pod Częstochową. Ten fakt wpływa w jakiś sposób na pani widzenie świata?

- Na pewno. Może właśnie dzięki temu patrzę z zachwytem na to, co mam, doceniam, że tu jestem. Bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić, że tam zostałam. A więc to wszystko, co mam, traktuję jako dar od losu. On oczywiście czasem mnie uwiera, ale jednak jestem za niego wdzięczna. Mogłabym nie poznać wielu ludzi, których poznałam, mogłabym tyle nie podróżować, nie rozmawiać z panią, nie być na okładce "Zwierciadła"...

Ale może miałaby pani dzieci, dom... Czym dla pani jest dom rodzinny? Punktem odniesienia?

- Dom to rodzaj fundamentu, coś, do czego zawsze będziemy się odnosić. Jestem silnie związana z mamą i bratem (tata nie żyje), ale to nie jest związek, który mnie do czegoś obliguje albo ogranicza. Byliśmy wychowywani w absolutnej wolności i poszanowaniu odrębności. Moja mama intuicyjnie dawała nam dużo swobody w decydowaniu o sobie i uczyła nas, że trzeba za te decyzje brać odpowiedzialność. Wiedząc, że jesteśmy obdarzeni zaufaniem, nie próbowaliśmy go nadszarpnąć. Podświadomie wiedziałam, że nadużycie tego zaufania wszystko by zniszczyło.

I to jest ten kapitał, który teraz procentuje?

- Przeczuwam, że moja siła płynie stamtąd. Z poczucia, że mam brata, któremu mogę powiedzieć wszystko. I niezależnie, co by to było, on mnie nie potępi. Podobnie mama. Ta pewność daje mi siłę i poczucie bezpieczeństwa.

Ale nie motywuje pani do założenia własnej rodziny. Czy nie jest tak, że - paradoksalnie - przeszkadza w tym osiągnięty poziom życia, bo trudno z niego zrezygnować?

- Na pewno z czasem jest to coraz trudniejsze, człowiek przyzwyczaja się do wygody. Może trzeba podjąć świadomą decyzję, coś zaplanować i zrealizować. A może powinno to się stać niejako poza nami, bo podpisane papiery i precyzyjnie wyznaczone cele nie dają gwarancji szczęścia. Wierzę, że coś się musi w nas zdarzyć poza rozumem, serce powinno nam powiedzieć, czego chcemy. Liczę się z tym, że mnie serce może nie podpowiedzieć takiej drogi. Wtedy będę się starała zobaczyć w tym sens, bo może nie byłabym dobrą matką albo życie zaplanowało dla mnie innego rodzaju spełnienie? Nie chcę zamykać się na macierzyństwo, bo w głębi duszy marzę o tym, by mieć dziecko, wychować je na fajnego człowieka i mieć dom. Ale nie chciałabym tego wykalkulowywać.

A może po prostu nie spotkała pani właściwego mężczyzny?

- To nie zależy tylko od mężczyzny. W odpowiednim momencie muszą się spotkać: miłość, namiętność, porozumienie, gotowość do założenia rodziny i posiadania dziecka. Czasami spotka się kilka elementów, a zabraknie jednego.

Była pani związana z silnymi mężczyznami.

- Miłość to tajemnica. Do końca nie wiemy, dlaczego się w kimś zakochujemy, bo przecież nie dzieje się tak dlatego, że ktoś jest aktorem albo malarzem, albo dlatego że tak czy inaczej wygląda. To jest strzał, który działa podkorowo. Jestem wymagająca, ale nie mam jakiegoś jednego obrazu mężczyzny. Myślę, że mogłabym być z mężczyzną skrajnie różnym ode mnie, spoza zawodu, z kimś, kogo sobie nie wyobrażam, bo go nie wypatruję, nie szukam.

Ma pani w sobie zachłanność na życie?

- Coraz mniej, szczerze mówiąc. Dopadają mnie myśli, że skoro jestem wolna, nie mam jeszcze dzieci, rodziny, to najlepszy czas, żeby się bawić, więcej podróżować, ale zaraz przychodzi refleksja, że to, co mam, mi wystarcza. Przecież od czasu do czasu się bawię, korzystam z życia, podróżuję, poznaję świat, spotykam ludzi, wydaję pieniądze... Nie odczuwam tu jakiegoś braku.

Poza brakiem czasu zapewne.

- Ależ ja mam bardzo dużo czasu. Nie jestem permanentnie zajęta dzień w dzień. Może dlatego, że nie gram w żadnym serialu. Praca w teatrze jest z góry zaplanowana i zabiera kilka wieczorów w miesiącu, a zdjęcia do filmu wypadają raz na jakiś czas. Ja uwielbiam mieć czas. Nie mam stresu, że jak nie pracuję, nie jestem z nikim umówiona albo nie mam nic do załatwienia, to nie będę wiedziała, co robić. No bo jak to co? Żyć!

Co to znaczy dla pani: żyć?

- Rozmyślać, czytać, oglądać filmy, słuchać muzyki, spotykać się z przyjaciółmi. Bardzo lubię swoje mieszkanie, czuję się w nim dobrze i bezpiecznie. Nieświadomie zresztą zaczęłam do niego z tej radości przemawiać, cieszyć się na głos, że je mam. Zastanawiałam się, czy wszystko ze mną w porządku, ale przeczytałam gdzieś potem, że to dobra praktyka - tworzę dla tego miejsca i siebie pozytywną energię.

Lubi pani siebie jako kobietę?

- (Chwila namysłu) Lubię. Wiem, że może być to odebrane jako zarozumialstwo, ale mam przecież zdrowe nogi, ręce. Niczego mi nie brakuje, to cenne. A wygląd? Nie spędza mi snu z powiek. Choć coraz ważniejsze jest dla mnie to, na jakie rysy na mojej twarzy zapracuję sama - swoimi emocjami i podejściem do świata.

Co dla pani znaczy "być kobietą" w relacjach z mężczyznami?

- Może panią zaskoczę, ale ja wolę, gdy mężczyzna jest ode mnie silniejszy. Lubię być tą słabszą stroną, która się na coś zgadza lub nie, ale do której propozycja przychodzi od mężczyzny. Lubię, gdy to on decyduje o rzeczach ważnych. Pewnie nie przysporzy mi to popularności, ale lubię, kiedy to mężczyzna jest autorytetem, kiedy mi imponuje wiedzą, odwagą, kiedy to ja staram się mu dorównać.

I miłość aż po grób?

- Byłoby fantastycznie, gdyby tak się zdarzyło, ale nie jestem przywiązana do opcji, że związek musi być na całe życie. Bliska jest mi jedna z teorii duchowego rozwoju mówiąca, że to, co nas aktualnie spotyka, jest właśnie tym, co w danym momencie jest dla nas najlepsze, czego najbardziej potrzebujemy. Głęboko wierzę, że wszystko jest po coś.

To daje pocieszenie?

- Z natury nie jestem optymistką. Bardziej obawiam się tego, co nadejdzie, niż cieszę na myśl, jak będzie dobrze. Próbuję to w sobie zmienić i dlatego zaadaptowałam tę teorię. Daje mi spokój i napawa optymizmem, bo jak coś nie pójdzie zgodnie z naszymi wyobrażeniami, to można to przekuć na coś rozwijającego. Wiele lęków bierze się z niewiedzy. Gdy dowiedziałam się, że moje psychiczne dołki przypadają na dwa dni przed pełnią, to zupełnie inaczej na to popatrzyłam i zaczęłam sobie z tym radzić. Tak jest z wieloma rzeczami. Ale jako aktorka czerpię z tych stanów pełnymi garściami, wręcz je w sobie rozwijam. Muszę to robić, by wiedzieć potem, jak te stany zagrać. To jest takie kontrolowane wyjście poza siebie, poza swój ból i wystudiowane przyglądanie się mu jak pod mikroskopem. Rodzaj wiwisekcji dokonywanej na sobie samym. W świetle mojej teorii, że wszystko jest po coś, te słabsze momenty są pewnie po to, bym lepiej mogła poznać siebie. Wierzę, że jestem częścią większej całości, wyższego planu. I że moje wzloty i potknięcia są wpisane w jakiś kosmiczny scenariusz. A jakiś megareżyser nad wszystkim czuwa.

***

Magdalena Cielecka ur. w 1972 roku w Myszkowie pod Częstochową. Absolwentka krakowskiej PWST. W1995 r. zadebiutowała w filmie Barbary Sass "Pokuszenie". Za rolę siostry dostała nagrodę dla najlepszej aktorki na festiwalu w Gdyni i tytuł Gwiazdy Jutra na międzynarodowym festiwalu w Genewie. Zagrała m.in. w "Zakochanych" (2000) Piotra Wereśniaka, "Egoistach" (2000) Mariusza Trelińskiego, "Samotności w sieci" (2006) Witolda Adamka i "Palimpseście" (2006) Konrada Niewolskiego. Jest również cenioną aktorką teatralną, występowała na deskach krakowskiego Starego Teatru, warszawskiego Teatru Dramatycznego, stale współpracuje z TR Warszawa. We wrześniu do kin wchodzi "Katyń" Andrzeja Wajdy z jej udziałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji