Artykuły

Piszę o kimś, czyli o sobie

- W Nowym Jorku w jedną chwilę przestał istnieć Głowacki playboy, środowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjęć. Narodził się za to przestraszony, źle mówiący po angielsku nieznany pisarz bez pieniędzy - fragment autobiografii JANUSZA GŁOWACKIEGO "Z głowy" publikuje Gazeta Wyborcza.

W połowie lat sześćdziesiątych, kiedy trenowałem boks, zgłosił się do klubu sportowego Gwardii Władek Dańczewski. Miał 16 lat i dobre bokserskie pochodzenie, bo akurat uciekł z poprawczaka. Miał absolutny talent do bicia, ale miał też problem. Władek uważał umieszczenie go w poprawczaku za niesprawiedliwość. Wysłał w tej sprawie list do Władysława Gomułki, ale nie dostał odpowiedzi, więc z zemsty kazał sobie wytatuować na czole Chuj w dupę Gomułce. Chuj się wtedy pisało bez c, czyli była jedna litera mniej.

Trener kazał mu ten wzorek usunąć, ale Władek powiedział, że w życiu i jeszcze długo nie. Trener był zmartwiony, bo się w zasadzie z treścią napisu zgadzał, ale perspektywa kłopotów była za duża i Władka wyrzucił.

Właśnie na ćwiczeniach u profesora Jana Kotta zajmowaliśmy się tragizmem i jego rodzajami. Otóż przypadek Władka można było od biedy podciągnąć pod tragizm w rozumieniu młodego Marksa. Władek miał rację moralną, ale nie historyczną. Bo podobnie jak wielcy rewolucjoniści za bardzo wyprzedzał swój czas. Tak więc Władek był tragiczny, ale nie do końca. Jak wiadomo, solidna tragedia musi mieć porządek matematyczny - jeżeli A, to B i tylko jeżeli A, to B, co w sytuacji Władka nie do końca się zgadzało. A i śmierć, koniecznie wymagany do budowy tragedii element, jakoś tu w grę nie wchodziła. W marcu 2004 przyjechałem do Polski i akurat Gustaw Holoubek wyreżyserował Króla Edypa w Ateneum. Nie mam pewności, czy taki Edyp może się spodobać postępowym warszawskim krytykom, bo Piotr Fronczewski ani nie gra pedała, ani nie chodzi goły, ani nawet nie dyma na scenie Budzisz-Krzyżanowskiej, co jest na pewno stratą. Z drugiej strony, dzięki tym lekkomyślnym ograniczeniom, rzecz zrobiła się czystym, chłodnym i przez to mocno przerażającym wykładem o losie człowieka, z którego bogowie sobie zażartowali. No bo wiadomo, skazali go jako dziecko na zabicie ojca i małżeństwo z matką, potem dla śmiechu pomogli mu zabić Sfinksa, ożenić się, zostać królem, i dopiero wtedy - łup! Ten tragizm Edypa jest bardziej okrutny od tragizmu Antygony, bo bardziej absurdalny. Czyli pasujący do naszych czasów, tak że bardziej nie można.

***

Kiedy Jerzy Kosiński popełnił w Nowym Jorku samobójstwo, napisałem do albumu Czesława Czaplińskiego takich kilka zdań: Parę dni temu znów otworzyłem Biesy Dostojewskiego. Przyglądałem się opętanym : Stawroginowi, Kiryłowowi, młodemu Wierchowieńskiemu i myślałem o Jerzym Kosińskim. O jego mrocznym, gwałtownym życiu, o krótkich spojrzeniach, które rzucał za siebie, jakby ciągle obawiał się ataku z tyłu. Wymyślał książki i własną biografię. Wciąż ją przerabiał, uatrakcyjniał, ozdabiał nowymi odcieniami zła. Miał wielkie sukcesy i wielkie niepowodzenia. Pojawili się ludzie, którzy uznali jego książki i jego życie za sprytną mistyfikację. Był wielkim mistyfikatorem, ale demony, których obecność stale wyczuwał za plecami, były prawdziwe. Pewnej nocy otoczyły go w mieszkaniu przy 57. Ulicy ciasnym kręgiem.

A teraz sobie myślę, że Dostojewski Dostojewskim oczywiście, ale coś w historii Kosińskiego pobrzękuje żartem bogów. No bo Kosiński się urodził jako dziecko żydowskie niedługo przed Holocaustem, czyli był wyrokiem najwyższym od początku skazany. Ale wyrok zawieszono, pozwolono mu pofikać, zrobić zawrotną karierę, poczuć się bezpiecznie i dopiero potem sobie o nim przypomniano. Oczywiście to są inne czasy, cudownie, tak jak Edyp, ocalony Kosiński zachowuje się całkiem inaczej niż król Teb. Nie prowadzi przeciw sobie żadnego śledztwa, wprost przeciwnie, zaciemnia i manipuluje. Bo też poznał reguły działania i cyrk, jaki się na świecie wyprawia. A przy tym jest na emigracji.

Kiedy mieszkałem z rodzicami w Polsce, ile razy ktoś z nas wyjeżdżał nawet tylko na tydzień, ojciec żądał, żebyśmy wszyscy razem usiedli na kanapie. On się tego nauczył od swojego ojca, a tamten od swojego. Chodziło o to, żeby czas przytrzymać. Coś się skończyło, a zaczyna coś nowego, czego nie znamy. Ale na razie jesteśmy razem. Mnie śmieszyła ta próba zrobienia porządku. Zwłaszcza że mało pomagała, bo moi dwaj dziadkowie i obie babki zginęli w straszliwym bałaganie. Ale po przyjeździe do Nowego Jorku dookoła mnie wszystko się tak zaplątało, a i czas przeszły przestał się liczyć w ogóle, że coś z pomysłu ojca zrozumiałem.

W sztuce Polowanie na karaluchy bohater emigrant mówi, że w Nowym Jorku stracił wszystko poza akcentem. W Nowym Jorku w jedną chwilę przestał istnieć Głowacki playboy, środowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjęć. Narodził się za to przestraszony, źle mówiący po angielsku nieznany pisarz bez pieniędzy. Emigracja to panika, grunt się pali pod nogami i robi się mnóstwo rzeczy za szybko, bez namysłu i sensu. Na emigracji prosiłem o przysługę ludzi, których nigdy w życiu nie powinienem prosić. Oni oczywiście odmawiali, a ja czasem to sobie przypominam, tak jak teraz, kiedy to piszę. I czerwienieję ze wstydu, bo wiem, że oni to też pamiętają. Krótko mówiąc, skacze się w to nowe życie z kołyszącego się pokładu może i tonącego statku. Nie jestem pewien, czy kiedy Lord Jim skoczył z Patny, to się przedtem długo zastanawiał. Może zaczął żałować już w powietrzu, a może skoczył w szoku i momentu skoku nie pamiętał w ogóle. A konsekwencje rosły, rosły, aż go dopadły.

***

Kosiński nieźle się o Amerykę zaczepił, dobrze ożenił, coś tam wydał, ale nieważnego. No i wyszedł wreszcie Malowany ptak i albo to mógł być sukces, albo nic. Owszem, dostał parę dobrych recenzji, ale dobrych recenzji to się w Ameryce co roku parę tysięcy ukazuje. Wreszcie do recenzji najważniejszej, bo w New York Times Book Review, dostał książkę największy autorytet od Holocaustu - Elie Wiesel. Wiesel przeczytał i napisał chłodno, ale jeszcze nie wysłał do gazety. A Kosiński się o tym dowiedział. Ciekaw jestem, czy się długo wahał, zanim zdecydował, że trzeba Wiesela odwiedzić i go przekonać, że ta przerażająca historia czarnowłosego chłopca, ni to Żyda, ni to Cygana, w czasie wojny tułającego się samotnie przez nienawistne jasnowłose plemię prymitywnych zboczeńców i sadystów, to właściwie całkiem wierna kopia jego własnych losów. Książka się przez to nie zrobiła nic a nic lepsza ani gorsza, ale Kosiński wiedział, co robi. Tak jak Edyp Sfinksa, tak on rozwiązał zagadkę Wiesela. Bo Wiesel recenzję chłodną podarł i napisał nową, entuzjastyczną, oficjalnie mianując Kosińskiego świadkiem, a jego książkę świadectwem Holocaustu. I to był początek wielkiej kariery Kosińskiego.

Tyle że, jak wiadomo, autobiografia to to akurat nie była, bo Jerzy Kosiński spędził całą okupację z rodzicami, ukrywany przez polskich chłopów we wsi Dąbrowa.

Jerzy Kosiński miał setki usprawiedliwień lepszych i gorszych. W końcu jego prawdziwa historia to też był koszmar, tyle że trochę inny. Mniejszy może. Jeżeli koszmar warto mierzyć centymetrem. Dzięki tej, powiedzmy, niedokładności stał się sławny i bogaty. Ale także tylko dzięki temu dobrą książkę o strasznych czasach przeczytało parę milionów ludzi. Oczywiście nie przesadzajmy. Kiedy Kosiński przyszedł do Wiesela, ziemia mu się tak bardzo znów pod stopami nie paliła i fale go nie zalewały. Ale przekonał siebie, że za piekło, które przeszedł, coś mu się należy. A na świecie dookoła widział nic tylko jedno wielkie kłamstwo na kłamstwie i cwaniactwo na cwaniactwie.

Ale jednak go to własne męczyło, że a nuż wyjdzie na jaw, i dlatego w dziesiątkach esejów i wywiadów przekonywał, że autobiografizm w powieści jest w ogóle niemożliwy. Męczyło go to kłamstwo, ale nie na tyle, żeby nie dodawać do niego nowych.

Tylko znów - czy naprawdę pretensje o to nie są śmieszne? Przecież na ogół się przyjęło, że rodzice uczą dzieci mówić prawdę. Kosińskiego od samego początku uczyli kłamać, żeby ewentualnie przeżył. Plątał się w tym okropnie. Żydowskim dzieciom z podwórka, które go znały tak, że lepiej nie można, jako Lewinkopfa, wmawiał, że się nazywa Kosiński. Córkę chłopów, którzy go ukrywali, straszył, że jest Lewinkopfem.

Z tymi rodzicami, co to uczą mówić prawdę, to też wielka przesada. Niedawno w Nowym Jorku mali chłopcy i malutkie dziewczynki, płacząc, opowiadali na zmianę z rodzicami o śmierci najmłodszego braciszka, który zginął pod gruzami World Trade Center. Wzruszona komisja przyznająca po 11 września odszkodowania sypnęła dolarami. A potem się okazało, że tego braciszka w ogóle nie było. Po tragedii w World Trade Center w Nowym Jorku zaroiło się od kobiet, mężczyzn i dzieci, co to niby w wybuchu zginęli, a potem się okazało, że niekoniecznie.

Po prostu świat idzie naprzód. Papież wygłasza przepiękne apele i oklaskuje nadwiślańskich hiphopowców. A my już się całkowicie przyzwyczailiśmy do obozów w południowej Ameryce, gdzie się na przeszczepy hoduje odkupione od rodziców dzieci. I do tego, że w Pekinie lekarze podkradają więźniom organy zaraz po wykonaniu na nich wyroku śmierci. I że te niekompletne trupy są dalej w ruchu, bo wybitny artysta z Niemiec montuje z nich dzieła sztuki i zarabia miliony. Wiemy, że wietnamska mafia kontrolująca rynek heroinowy w Norwegii przemyca narkotyki w ciałach zabijanych w tym celu noworodków. Najpierw się je zakupuje, jeszcze żywe, od prostytutek w Paryżu i Hamburgu. Tuż przed odlotem zabija i wszywa heroinę. A potem podróżująca legalnie z malutkim dzieckiem, co to wygląda jakby spało, niby- -matka mówi na granicy, że dziecko chore jest. Więc ma przyspieszoną odprawę. A w Oslo się tę heroinę wypruwa, a dziecko wyrzuca. Więc o co w ogóle chodzi?

***

Kiedy nowojorski tygodnik Village Voice przygotował ogromny artykuł, który Kosińskiego zniszczył, oskarżając go o serię kłamstw, głównie o to, że sam nie pisze swoich książek, a ten drobiazg wykonują za niego wynajęci redaktorzy i tłumacze, Kosiński zagrał znowu zgodnie z systemem, który znał, że lepiej nie można, i który do tej pory działał bez zarzutu. Zapytał mianowicie dziennikarzy prowadzących to, co się ostatnio nazywa w Polsce dziennikarskim śledztwem, czy może na spotkanie z nimi przyjść z psychologiem, który prowadzi badania nad zachowaniem ofiar Holocaustu w sytuacjach stresowych. Ale kiedy dziennikarze ku jego wielkiemu zdziwieniu się nie wzruszyli i nie zrezygnowali z ataku, wpadł we wściekłość i krzyknął, że nie tylko każde słowo i zdanie, ale każda kropka i przecinek w jego książkach są jego i tylko jego. A tego to już się w żaden sposób nie dawało obronić. I Kosiński się już po tym kłamstwie do końca nie podniósł. No bo jakie są dopuszczalne granice pomocy redaktorów, to tego tak do końca nie wiadomo. Ale wiadomo, że Kosiński zdecydował się pisać w języku, który znał, owszem, dobrze, ale pomocy potrzebował.

W lutym 1982 r., na parę miesięcy przed napaścią Village Voice, żona jednego z szefów New York Timesa napisała kilkudziesięciostronicowe cover story o Jerzym. Lepiej być nie mogło. Przepełniony miłością i podziwem tekst kreował Kosińskiego na wielką gwiazdę literatury. Na okładce magazynu New York Timesa Kosiński stał na tle stajni, goły od pasa w górę, w białych bryczesach i wysokich czarnych butach do końskiej jazdy. W dłoni ściskał uzdę.

Wielki buntownik poezji amerykańskiej Allen Ginsberg powiedział mi, że w czasach, kiedy wyjazd na Kubę był w Stanach kompletnie zabroniony, poleciał do Hawany. Przyjęto go jak bohatera. Entuzjazm, telewizja, bankiety, wiece. Aż raz nie wytrzymał i palnął publicznie, że kiedy był w college'u, wszyscy jego koledzy marzyli, żeby się przespać z Marilyn Monroe, ale on zawsze marzył, żeby iść do łóżka z Fidelem. Zrobił się skandal. Tego samego dnia spakowano go i z oburzeniem odesłano do Stanów.

Kosińskiego z tym zdjęciem na okładce też poniosło. I jestem ciekaw, czy dając je, długo się zastanawiał. No niby było wiadomo, że jego pasją jest gra w polo, ale znana też była jego druga pasja, sadomasochizm. A to zdjęcie na okładce czcigodnego magazynu rozwścieczyło dodatkowo lewaków z Village Voice. Czyli może, żeby nie ono, toby się wszystko dało wyciszyć? Kosiński by żył i może odbierał Pulitzera? Czyli niekoniecznie jeżeli A, to B, tylko i wyłącznie.

Ale może jednak tak? Może wszystko było nieuniknione? I to był po prostu ciąg dalszy żartu bogów? Bo były ostrzeżenia, że żart trwa. Kilka lat po wydaniu powieści Kroki, za którą Kosiński dostał najbardziej prestiżową amerykańską nagrodę literacką National Book Award, młody pisarz z Los Angeles przepisał Kroki na maszynie, podpisał swoim nazwiskiem i wysłał do kilkunastu agentów i wydawnictw, między innymi do tego, które Kosińskiego wydało. Nikt książki nie rozpoznał, wszyscy ją odrzucili, niektórzy radząc pisarzowi, żeby dał sobie spokój z pisaniem.

Wiadomo, że w naszych czasach okładki książek mają znaczenie wielkie, może i większe niż to, co jest w środku. Na okładce Malowanego ptaka jest kawałek obrazu Boscha. Ptakopodobny demon niesie na plecach wór, z którego wystaje głowa dziecka. Ta okładka była pomysłem Kosińskiego i to był pomysł wielki. Bo tysiące młodych Amerykanów czuło się jak to dziecko, które ciemne siły, politycy na przykład, niosą nie wiadomo gdzie i po co. Tyle że w następnych książkach Kosińskiego to skrzywdzone dziecko jakoś bardzo szybko dorosło. I się zamieniło w tajemniczego agenta albo błędnego rycerza w kostiumie do gry w polo czy młodego znarkotyzowanego miliardera przynoszącego winnym i niewinnym śmierć, ból i rozkosz, coraz częściej w opisywanych ze znawstwem dekoracjach sadomaso. I powstawało coraz więcej wątpliwości, czy zaciśnięta pięść, którą bohater pokazuje światu, ma jeszcze jakiś związek z Holocaustem, czy nie ma. Czy to gest obronny, zemsta za krzywdy, czy może jednak już tylko fisting, czyli wyższy stopień wtajemniczenia seksualnego. Kiedy to wkłada się partnerowi nakremowaną zaciśniętą w pięść rękę w odbyt aż po łokieć, co jest symbolem brania i oddania ostatecznego, bo wyprostowanie palców oznacza przebicie jelit i śmierć. I jest to cały rytuał wykonywany publicznie, bo ten spektakl ogląda krąg milczących widzów.

Arthur Miller bardzo chciał napisać tragedię współczesną. Miała nią być sztuka o emigrantach, czyli Widok z mostu. Ale też matematycznego porządku w tej sztuce nie ma. Bo jej bohater, emigrant włoski, zginąć może, ale nie musi, czyli że był w niej tragizm, a nie było tragedii.

No, ale czasy się porobiły takie, że teraz jeżeli A, to C, a jeżeli C, to X. Nie przypadkiem już od drugiej wojny światowej tragedie zostały zastąpione przez tragikomedie. I teraz to już tylko nam pozostaje albo się powiesić, albo śmiać do łez.

***

Wygląda dziwnie, że piszę tyle o Kosińskim, który nic a nic nie jest moim ulubionym pisarzem. Ale zaraz, spokojnie. Był emigrantem i czy to się komu podoba, czy nie, miał największy z polskich pisarzy sukces. Więc mu najpierw jak każdy uczciwy Polak zazdrościłem. To po pierwsze. Do tego sam się w życiu całkiem sporo naudawałem i ciekawiło mnie, jak on te coraz bardziej przylegające maski przymierza. I w którym momencie się zmienił w konika, na którym jedzie kreacja, pogania batem i galopuje, uciekając przed czasem przeszłym i teraźniejszym. I czy ma rację Auden, że jak się raz zacznie uciekać, to potem nie ma już ucieczki od ucieczki.

Cały czas mnie męczyło, gdzie się u Kosińskiego kalkulacja kończy, a prawda zaczyna i czy takie miejsce można znaleźć. Z bardzo bliska oglądałem wiatrak, na którego skrzydłach świetnie sobie radził, dając długie kroki, więc kiedy i dlaczego się poślizgnął? Bo przecież szło tak dobrze.

No i wreszcie czy ten upadek i straszny koniec był w jego historię wpisany z góry, czy nie był? Więc tragedia czy tylko tragizm? Tragikomedia czy tragifarsa? Żart bogów? Związek między A i B? Jego rozbicie i nowe połączenie?

***

A teraz, uwaga, uwaga, rozbieram się do naga, jak śpiewał mój znajomy Dziki Bolek z Pragi. Otóż z powodu tych wszystkich wątpliwości parę lat temu zacząłem o Kosińskim pisać dla teatru. Nie jestem pewien, czy zrobiłem to z powodu tak zwanych uczuć wyższych, czy kalkulacji, że to dobry temat i skok na kasę. I czy to w ogóle można rozdzielić? Może myślałem, że pisząc o nim, dowiem się więcej o sobie. Bo jak się pisze o kimś, to się i tak zawsze pisze o sobie.

Z tym skokiem na kasę to zresztą gwarancji nie ma. W Nowym Jorku już jedną sztukę o Kosińskim napisano. Była kiepska i od razu padła. Ten, co ją napisał, wszystko powyjaśniał. Ile, jak i dlaczego kłamał. Ja w tej mojej sztuce nieskończonej niczego wyjaśniać nie chcę. Bo myślę, że Jerzy Kosiński jest o wiele ciekawszy niewyjaśniony, tak jak my wszyscy.

No na przykład, kiedyś zaprosił mnie do siebie na 57. Ulicę. Jego żony Kiki nie było, a on zaczął przy mnie sprawdzać na sekretarce wiadomości. Pierwsza była od Uniwersytetu w Yale, zaczynała się jakoś tak: Dear Mr Kosiński on behalf of literature department we would like to invite you . Druga była od kobiety. Jerzy you motherfucker don't try to fuck with me. Or you be fucking sorry. Potem Spertus College of Judaica błagał, żeby swoją obecnością uświetnił jakąś uroczystość, a na końcu krzyczała i groziła jakaś kobieta z hiszpańskim akcentem.

Nieźle, pomyślałem, ale zaraz naszły mnie wątpliwości, czy to aby nie był przygotowany dla mnie, czyli nowego znajomego, zestaw specjalny. No, bo właśnie z Kosińskim nigdy nie było pewności, co, jak i po co. Na przykład nie całkiem jestem pewien, dlaczego krążył nocami po nowojorskich szpitalach i czytał śmiertelnie chorym kawałki swoich książek. Nie jestem też pewien, czy gdybym umierał, chciałbym, żeby przy moim łóżku pojawił się Jerzy Kosiński z Pasją czy Krokami pod pachą. Tak czy inaczej, jeżeli skończę tę sztukę, będzie się pewnie zaczynała: Dear Mr Kosiński on behalf of literature department .

Za to zupełnie jest pewne, że gdyby nie on, za szczyt zepsucia nowojorskiego dalej bym uważał Piramidy i nigdy nie poznał Manhattanu od samego dołu.

Ja nie myślę o takich eleganckich klubach jak Hellfire czy Plato's Retreat, gdzie w labirynty korytarzy wchodziły kobiety, które lubiły być gwałcone przez nieznajomych, czy eleganckich klubach sadomaso, gdzie zaraz za drzwiami wielcy biznesmeni z Wall Street i drobni sprzedawcy z New Jersey odpoczywali od swoich żon, dzieci albo wahań giełdy. I cierpliwie czekali, zaparkowani równo jak taksówki, nago, na czworakach, z siodłami na grzbiecie, aż ktoś, poganiając szpicrutą, pojedzie na nich do baru. Chodzi mi o te miejsca bez nazwy, nad rzeką Hudson, w podziemiach opuszczonych fabryk, do których prowadziły tylko namalowane na murze czerwoną farbą strzałki. Miejsca, w których sposób, w jaki potraktowano Leopolda Bluma w nocnym miasteczku w Ulissesie Joyce'a, czy możliwości, jakie ofiarowywał burdel w Balkonie Geneta, to są wzruszające brakiem wyobraźni delikatne pieszczoty.

Raz w jednym z takich lochów, w miejscu, które niektórzy nazywają ziemią obiecaną, a inni kazamatami gestapo, coś się zaczęło palić i zarządzono ewakuację. Przyjechała straż i na powierzchnię zaczęły wypełzać te niby- zmory, ale przecież ludzie, poplamieni krwią, brzęcząc łańcuchami, w pieluszkach albo bez, w skórzanych stringach albo gumowych spodenkach. I ruszyły natychmiast w stronę strażaków, młodych chłopców ubranych w długie żółto-czarne gumowe płaszcze ochronne, które też były przecież kostiumami. I jeden ze strażaków, patrząc na sunących w jego stronę z uwodzicielskimi uśmiechami upiornych bliźnich, wytrzeszczył oczy i wyszeptał: Boże!

W tej sztuce niedokończonej napisałem taką scenę, ale teraz już nie jestem pewien, czy bym ją chciał zobaczyć w teatrze. Tak czy inaczej po wybuchu AIDS w tych klubach gra się głównie w ping-ponga.

I znów Bednarska [warszawski adres autora - red.]. Parę dni temu przyjechałem z Nowego Jorku. Wiem już wszystko o tym, co w Polsce najważniejsze, jak skacze Małysz, co z Rywinem, że Rokita jest najlepszy, a Amerykanie nas kochają i zrobią dla nas wszystko... Za oknem pada, na biurku leży gruba biografia Jerzego Kosińskiego. Na okładce zdjęcie. Tym razem sama twarz. Burza czarnych włosów i groźne demoniczne oczy. Nie bardzo mogę wytrzymać ich spojrzenie. Mój przyjaciel z Nowego Jorku Michał Kott po śmierci Jerzego napisał w jednej z amerykańskich gazet, że gdyby miał obsadzać w filmie rolę diabła, wybrałby Kosińskiego. Ale moja przyjaciółka Olena, kompozytorka z Ukrainy, popatrzyła na okładkę i powiedziała, że w tych oczach jest tylko strach.

*Janusz Głowacki (ur. 1938) - prozaik, dramatopisarz, publicysta. Wyjechał z Polski w grudniu 1981 r., mieszka w Nowym Jorku. Wydał m. in.: zbiór felietonów Powrót hrabiego Monte Christo (1975), zbiory opowiadań Wirówka nonsensu (1968), Nowy taniec la-ba-da (1970), Paradis (1973), Polowanie na muchy (1974), dramaty Kopciuch (wystawiony w 1979), Polowanie na karaluchy (1986), Antygona w Nowym Jorku (1992), powieści Moc truchleje (1981) i Ostatni cieć (2001).

Książka Janusza Głowackiego Z głowy, której rozdział publikujemy, ukaże się na początku października w wydawnictwie Świat Książki

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji