Artykuły

Uwertura szaleństwa

Aktor legenda. Jeden z ostatnich arystokratów sceny. Ma w dorobku ponad sto ról teatralnych w arcydziełach dramaturgii polskiej i światowej. Przez pół wieku związany z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Teraz aktor Teatru Narodowego. 24 marca obchodzi 60-lecie pracy scenicznej. Rozmowa Jana Bończy-Szabłowskiego z Igorem Przegrodzkim.

- Był pan jednym z pierwszych po wojnie Hamletów. Co w 1957 roku znaczyło słynne "Być albo nie być"?

- Od dawna uświadamiam sobie, że pytanie "być albo nie być" towarzyszy właściwie całemu naszemu życiu. Czasem nawet podświadomie stawiamy je niemal każdego dnia. Jesteśmy z nim podczas życiowych wyborów, decyzji, od których zależeć ma nasza przyszłość. To nie dotyczy przecież tylko aktorów. Trzykrotnie miałem okazję występować w tym dramacie. Za każdym razem nieco inaczej patrzyłem na świat i teatr. W 1957 roku, kiedy grałem tytułową postać, byłem 13 lat po scenicznym debiucie. Całymi haustami chciałem wówczas chłonąć teatr. Z drugiej strony, wychowanie, które wyniosłem z domu, nie pozwalało mi na coś takiego, jak siła przebicia czy dążenie do celu bez żadnych skrupułów.

- Pisano, że był to "Hamlet" bardzo naturalistyczny.

- Myślę, że sporo w tym prawdy. Sam utwór w inscenizacji Jakuba Rotbauma stał się typowym dramatem rodzinnym. Główny bohater wchodzi w dorosłość i musi zweryfikować swe dotychczasowe przemyślenia dotyczące realiów życia, a tu zamordowali mu ojca i pojawiła się jeszcze jakaś zakochana do nieprzytomności dziewczyna.

- Tę dziewczynę, Ofelię, grała Halina Dobrowolska, znana telewidzom jako seniorka rodu Lubiczów z serialu "Klan".

- Casus Haliny pokazuje w sposób szczególnie bolesny kruchość i ulotność naszego zawodu. Grała piękne role najpierw we Wrocławiu, a potem przez lata w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Pracowała z największymi reżyserami i prawie nikt o niej nie słyszał dopóki nie pojawiła się w serialu. Bardzo to smutne.

- W drugiej inscenizacji "Hamleta" z pana udziałem tytułową postać grał Bogusław Linda.

- Przyglądałem mu się uważnie i miałem wrażenie, że pasuje do tej roli jak ulał. Duża wrażliwość połączona z energią, która przenosi góry. Temu chłopakowi naprawdę o coś chodziło. Chyba z wrodzonej przekory zdecydował się na film, bo przecież świetnie realizował się w teatrze. Wybrał film, w porządku, niech tylko u Boga Ojca nie pojawia się w jakichś dziwnych serialach. Szkoda talentu.

- Kiedy oglądałem kilka odcinków "Plebanii", miałem dziwne wrażenie, że biskup, którego portret wisi tuż obok wizerunku Ojca Świętego, jest do pana bardzo podobny.

- Nie myli się pan, w jednym z pierwszych odcinków pojawiłem się jako biskup, który przybył, by uspokoić sytuację. Od tamtego czasu obserwuję dalszy bieg wydarzeń już tylko z portretu. Co najmniej kilku reżyserów obsadzało mnie w rolach dostojników kościelnych. Jeden z fotografów udowodnił nawet, że kiedyś byłem bardzo podobny do kardynała Richelieu.

- Przez wiele lat był pan wymarzonym amantem, co nie przeszkadzało grać i okrutników, choćby Willego w "Niemcach"...

- Edmund Wierciński powiedział mi kiedyś, że mam okrutne oczy, być może miał rację, bo po premierze sztuki Kruczkowskiego pewna kobieta oglądająca spektakl zadzwoniła na milicję i wskazując na mnie, zapytała, dlaczego do roli Willego zaangażowano prawdziwego esesmana. Teraz wydaje się to zabawnie, ale warto przypomnieć, że było to we Wrocławiu w 1949 roku.

- To, w jaki sposób wciela się pan w poszczególne role, pozostanie pana zagadką. Pan najczęściej mówi żartem, że w grę wchodzi "węch, intuicja i słuch".

- Nie mam wcale przekonania, że wszystkie role zaliczyłbym do sukcesów. Są takie, które uważam wręcz za nieporozumienie. Ale to normalne, po tylu latach pracy. W tych słowach, które pan przytoczył, jest wbrew pozorom sporo prawdy. Kiedy np. otrzymałem propozycję zagrania Ryszarda III, udałem się na wrocławski Dworzec Główny. Wśród osób kręcących się po peronach zatrzymałem wzrok na pewnym garbusie, który wyraźnie poszukiwał towarzystwa. Po paru chwilach zobaczyłem, jak skutecznie nawiązuje kontakt z krzątającą się w pobliżu kobietą. Przyglądałem się, jak rodzi się ta znajomość i śledziłem ich potem, kiedy razem szli do jednej z kamienic. Powie pan, że to nienormalne. Być może. Ale dało mi znakomity materiał do pracy nad rolą. Po prostu złapałem odpowiednią tonację.

- Będąc dziekanem Wydziału Aktorskiego we wrocławskiej PWST, wychował pan sporą grupę znanych aktorów. Wszystkim dając wskazówkę, że "normalnych powinno się pędzić z tego zawodu".

- Aktorstwo jest rodzajem szaleństwa, któremu trzeba oddawać się bez reszty. Ale daje też oczyszczenie. Wcielając się w innych, zrzucamy wszystkie swoje troski, zmartwienia i czasem łatwiej nam poradzić sobie z własnym życiem.

- Choćby ze śmiercią matki...

- To było jedno z najboleśniejszych doświadczeń. Rano, w dniu premiery "Hotelu Astoria", zbudził mnie sąsiad, z przerażającą wiadomością, że matkę przejechał samochód. Wychodziła do fryzjera, bo chciała być wieczorem na spektaklu. Koledzy proponowali przesunąć premierę. Nie chciałem, bo wiedziałem, że za kilka dni wcale nie będzie mi lżej. Mama przecież wybierała się na tę premierę i dla niej właśnie postanowiłem ją zagrać. A to, że przez trzy dni nie wychodziłem z garderoby i nie chciałem mieć z nikim kontaktu, to już inna sprawa.

- Mówi się o panu jako o duszy towarzystwa, ale gdzieś podświadomie jest pan przecież samotnikiem.

- Ta samotność jest bardzo świadomym wyborem. Wiem, że nie mam łatwego charakteru i nigdy nie chcę narzucać innym swego towarzystwa.

- I dlatego nie korzysta pan z zaproszeń na święta Bożego Narodzenia i spędza je samotnie w Pradze.

- Tak. 47 lat temu pojechaliśmy z teatrem do Pragi. Zafascynowałem się jej urodą, szybko poczułem, że to miasto magiczne. Co roku staram się być tam podczas świąt, chodzić po muzeach, bywać na koncertach, zajrzeć do opery.

- A magia Wrocławia?

- Spędziłem tam pół wieku. Grałem, reżyserowałem w teatrze i operze, dyrektorowałem, uczyłem studentów. Miałem swoje ulubione miejsca. Restauracje, w których lubiłem bywać, choćby tę, gdzie spotykałem Rafała Wojaczka. Myślę, że wpisałem się jakoś w życie tamtejszej cyganerii. Człowieka, który przed laty zadzwonił do mnie z wiadomością, że spalił się mój teatr, potraktowałem bardzo obcesowo. A jednak to była prawda. Nie zdawałem sobie sprawy, że skutki pożaru będą tak długotrwałe. To była kiedyś jedna z najlepszych scen w Polsce. Za czasów Rotbauma, Hźbnera, Krasowskich, Grzegorzewskiego. Nie przypuszczałem, że kiedy spłonie scena, uleci gdzieś jednocześnie duch tego teatru. A jego nie da się odbudować. We Wrocławiu zawsze czułem się aktorem chcianym. Od pewnego czasu nie mam już tej pewności. I kiedy Jurek Grzegorzewski zaproponował mi udział w "Operetce" Gombrowicza i etat w Narodowym, po kilku godzinach byłem w Warszawie.

- Najbardziej szalone marzenie na 60-lecie pracy artystycznej...

- Zrealizować na Scenie na Świebockim we Wrocławiu "Annę Kareninę". Część widzów wjeżdżałaby pociągiem, część oczekiwałaby na bohaterów powieści na peronie.

- Sukces w Narodowym potwierdził, że jest pan człowiekiem otwartym na eksperymenty. Czy będzie więc okazja, by wystąpił pan w sztuce tak modnych dziś brutalistów.

- Jestem zdecydowanym przeciwnikiem tego typu twórczości. Tu nawet nie chodzi o okrucieństwo, mamy go aż nadto w sztukach Szekspira. Ci tzw. brutaliści zapominają w swych opowieściach o czymś takim, jak uwertura, jak preludium. Ta pozbawiona gry wstępnej dosłowność, która ma nas zbliżać do życia codziennego, nie zostawia miejsca na wyobraźnię, metaforę. Ten tworzony na siłę realizm wiedzie w ślepy zaułek, a czasem prowadzi do banału. Dlaczego tak bardzo podobają mi się, pokazywane teraz w Warszawie, rzeźby Igora Mitoraja? Bo odnoszą się do piękna antycznego, ponadczasowego. Mimo to są jak najbardziej współczesne.

- Jest pan bohaterem wielu anegdot. Nie tylko zresztą we Wrocławiu. Przewodnicy Muzeum Gerharta Hauptmanna pod Jelenią Górą mają tę szczególnie ulubioną...

- Domyślam się, o czym pan mówi. Przed kilku laty kręcono film o Hauptmannie w jego willi, przerobionej na muzeum. Byłem bardzo starannie ucharakteryzowany na tego pisarza. W czasie przerwy w zdjęciach wyszedłem dosłownie na chwilę z jednej z sal i nieoczekiwanie natknąłem się na grupę niemieckich turystów. Zauważyłem u nich sporą konsternację, bo ponoć wyglądałem jak Hauptmann na portrecie, który przed chwilą oglądali. Przewodniczka uświadomiwszy sobie komizm tej "wizyty zza światów", powiedziała ze stoickim spokojem: "Widzą państwo, że polska nauka potrafi zdziałać cuda".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji