Artykuły

Trzymałem ich w kleszczach

- W zasadzie jestem spełniony. Siły opuszczają i nie zagram już Henryka V, a nawet króla Leara, jak Tadzio Łomnicki, który zabrał się do tej roli po ciężkich operacjach serca chyba dlatego, że chciał umrzeć na scenie. Grałem z nim w Teatrze na Woli i mile to wspominam. Grałem prawie z wszystkimi tuzami, łącznie z Holoubkiem - mówi EUGENIUSZ KAMIŃSKI, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Z Eugeniuszem Kamińskim [na zdjęciu], aktorem teatralnym i filmowym rozmawia Krzysztof Lubczyński:

Należał Pan swego czasu do grona dyżurnych czarnych charakterów polskiego kina i telewizji. Czy Pana aktorska fizjonomia pokrywa się choć w części z prawdziwym charakterem?

- Ani trochę. Jestem człowiekiem łagodnym i pogodnym. Tyle może mam z czarnego charakteru, że jestem dosyć uparty.

Czym było dla Pana aktorstwo?

- Zabawą.

Zaskakujące stwierdzenie wobec faktu, że aktorzy mówią na ogół, że to wyczerpujący, a bywa że niszczący psychicznie zawód...

- A czyż prawdziwa zabawa na sto dwa nie jest wyczerpująca i czy nie bywa niszcząca?

Ma Pan na swoim koncie mnóstwo, dobrze ponad sto ról i rólek filmowych. Pamięta Pan przynajmniej dużą część z nich?

- A skądże! Patrzę na tę listę moich ról i wiele sobie w ogóle nie przypominam. Pamięć człowieka jest bardzo zawodna.

Nawet aktora?

- Nawet aktora

Bardzo Pan przebierał w rolach?

- Trochę tak, bo tych propozycji było bardzo dużo. Kiedyś, pamiętam, zadzwoniła pani z pytaniem, czy bym nie zagrał roli u reżysera, który akurat mnie sobie upatrzył. Pytam, ile dni zdjęciowych przewiduje. Ona na to, że niedużo, ale to ważna rola. Pytam, ile, a ona na to, że jeden. Pytam, czy to jest przymusowe. "Jak to przymusowe?" - pyta. "Bo widzi pani, ja jestem z Pomorza i tam za czasów okupacji robiło się różne rzeczy przymusowo". Usłyszałem, że oczywiście nie ma przymusu. Odpowiedziałem, że jak nie ma przymusu, to ja dziękuję.

A jakieś pyszne anegdotyczne zdarzenia z planu Pan pamięta?

- Niespecjalnie się na tym koncentrowałem, nie jestem typem figlarza przy pracy, jak np. Wiesław Gołas. Ale pamiętam scenę miłosną z Magdą Teresą Wójcik kręconą przy "Matce Królów" Janusza Zaorskiego. Miałem 50 lat i zabrałem się do tego tak, że kamerzysta patrzy i mówi: "Pan to jeszcze ho, ho!". Ja na to: "A co pan myśli!".

Banalne pytanie - jak to się stało, że został Pan aktorem?

- Płynęła rzeka życia i zabrała mnie ze sobą, jak małe drewienko.

A opowie Pan coś o tej rzece życia?

- Urodziłem się w Bydgoszczy na osiem lat przed wojną i tam, jako młodzian, już oczywiście po wojnie, wstąpiłem do amatorskiego teatru młodego widza na Grodzkiej. To był rok 1950. Zagrałem lisa w bajce ,Wyrok krasnoludka na pawia", a potem także bajkopisarza w "Królowej śniegu", adaptacji Andersena. A wcześniej była okupacja pamiętana pamięcią dziecka.

I co Pan pamięta?

- Dużo różnych rzeczy, ale przyznam, że coraz częściej zastanawiam się, co jest moim własnym, autentycznym wspomnieniem, a co przekazem od innych, co znam z opowiadań. Bardzo często mam takie wątpliwości. To szmat czasu, a pamięć ludzka jest zawodna, zwłaszcza jak minęło prawie 70 lat. Okupację przeżyłem w Bydgoszczy, a więc byłem tam, kiedy zdarzyła się słynna krwawa niedziela, 3 września 1939 roku, zemsta Niemców na Polakach.

Docierała do Pana groza okupacji?

- Nie, za mały byłem na to. Zgrozy nie odczuwałem. Grozę to odczuwali dorośli. Pamiętam 8 września i pogrzeb babci, a także jakieś okruchy związane z akcją aresztowań dokonywanych przez Niemców. Pamiętam też, jak w 1939 roku Niemcy strzelali w nasz dom, ale nikt nie ucierpiał, na szczęście. Wszystko to przeżywaliśmy ze starszym bratem i matką, bo ojciec był na froncie, w kampanii wrześniowej, a potem dostał się do niewoli. Zaczynałem wtedy drugą klasę szkory powszechnej, która oczywiście została przejęta przez Niemców. Bardzo często zmienialiśmy budynki szkolne. Byliśmy przez Niemców zmuszani do chodzenia do niemieckiej szkoły, a mowa polska była zakazana. Niemieckiego nauczyłem się na tyle, że byłem w stanie od biedy w tym języku się porozumieć. W szkole był pruski dryl. Po dzwonku stawaliśmy trójkami na baczność, po drugim dzwonku baczność i na lekcję. Było karne bicie w tyłek i po łapie, czego i ja doświadczyłem zagapiwszy się w okno w czasie śpiewu. Szczególnie okrutny był niejaki Kantak, który nosił długą trzcinę, grubości palca. Kto nie umiał odpowiedzieć na pytanie, szedł na stronę, a potem odbierał karę cielesną, czyli pięć razy na tyłek. Dostałem trzciną, po głowie też od innego nauczyciela, niejakiego Woske, obrzydliwej postaci. Obaj byli chyba przysłani jako zasiedleńcy na Pomorze z Reichu. Mam też i miłe wspomnienia, bo poderwałem fajną dziewczynę, Niemkę Doris Unterschpan. Gdy zbliżali się Rosjanie, ona też ewakuowała się z innymi Niemcami, w stronę Olsztyna i podejrzewam, że mogła utonąć wraz z jednym ze statków niemieckich, które zostały zatopione w Bałtyku przez Rosjan. Pamiętam, jak pewien wysoki oficer SA, o nazwisku Egon von Haft, wyciął sad, położony tuż nad Brdą, przed naszymi oknami i założył tam skład węgla oraz stajnię z końmi. Pamiętam, że tych koni doglądał polski ułan, nie wiem, na jakiej zasadzie. Pamiętam też odbieranie przez Niemców środków lokomocji i odbiorników radiowych.

Co jeszcze Pan pamięta z tych czasów?

- Częsty głód i to okropne wyżywienie, czyli ohydny gliniasty chleb robiony nie wiem z czego oraz marmoladę z brukwi. I sąsiada, Kazia Karabasza, dziś słynnego seniora filmu dokumentalnego, mistrza w tym gatunku, z którym bawiłem się pod stołem.

Jak potoczyły się Pana losy po wojnie?

- Po wojnie chodziłem do liceum, a po maturze zdawałem na architekturę, ale się nie dostałem z braku miejsc, więc dali mi kartę powołania do wojska. Wtedy, na podstawie zdanego egzaminu, dostałem się do Torunia na matematykę, uczyłem przez pewien czas

w szkole w Bydgoszczy matematyki, a następnie zdecydowałem się na szkolę aktorską w Łodzi, bo w Warszawie trzeba było mieć chody, a Kraków był za daleko. Namówiła mnie do tego starsza koleżanka z teatru amatorskiego. Wcześniej działałem w zespole poetyckim, recytując na wyjazdach wiersze pro-socjalistyczne. Wcześniej moje predyspozycje aktorskie, jeszcze w Bydgoszczy, sprawdził słynny człowiek teatru polskiego, Adam Grzymała-Siedlecki. Na egzaminie w Łodzi zobaczyłem bardzo aroganckiego i źle wychowanego młodego człowieka To był Kazimierz Dejmek, przyszły wielki inscenizator, wtedy już rektor łódzkiej szkoły teatralnej. Wyrecytowałem do patrzącego w okno Dejmka wiersz latynoskiego poety komunistycznego "Czemu myślisz, że wróg to właśnie ja" i dostałem się. Malowniczo było w szkole?

- A jakże, a potem w łódzkim teatrze też. Chyba najbarwniejszy był legendarny Stanisław Łapiński, czyli Łapa, znany z powiedzenia "ojciec", z jakim do każdego niemal się zwracał. Cóż to był za utalentowany aktor i jaki oryginał! Grał kiedyś księdza w "Zbójcach" Fryderyka Schillera. I kiedy reżyser zaczął go prosić, by uwzględnił w sposobie gry, że ten ksiądz to społecznik, który rozumie tych zbójców, bo mają ciężkie życie, Łapa mówi do niego: "Pokaż, ojciec, jak jesz zupę pomidorową". "No jak - mówi reżyser - nabieram łyżką i połykam". "Nie, ojciec, ty tej zupy pomidorowej tak nie jesz. Ty bierzesz łyżkę w lewą rękę, nabierasz, przerzucasz przez prawe ucho i wsadzasz ją sobie w dupę". To była genialna postać, indywidualność nie z tej ziemi, jakich już nie było w moim pokoleniu aktorów. Innym razem, podczas grania "Pana Geldhaba", Ludwik Benoit zwierzył się Łapie, że nie rozumie krótkiego monologu, który kończył scenę akurat przez nas graną. Na to Łapa: "Ojciec, musisz rozumieć? Tak to dobrze mówisz! Węgrzyn całe monologi pięknie mówił i nic z tego nie rozumiał. Węgrzyn był genialnym imbecylem, a ja mam maturę". Śmiał się z tych, co czytają książki i twierdził, że tylko jedną przeczytał, w co zresztą nie wierzę. Kapitalnym oryginałem był Seweryn Butrym ze swoimi opowieściami o tym, jak jako wartownik omal nie zastrzelił na warcie Rydza-Śmigłego.

Zagrał Pan dziesiątki ról w dziewięciu renomowanych teatrach Poznania, Łodzi, Krakowa i Warszawy. Które ceni Pan sobie najbardziej?

- Jest ich co najmniej kilka. Szczególnie żywo wspominam jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, przeżycie aktorskie z okresu stanu wojennego. Żeby się czymś zająć i zarobić, przygotowałem monodram wg "Sonaty Kreutzerowskiej" Lwa Tołstoja. To bardzo trudny tekst, 40 minut potwornego napięcia. Niektórzy widzowie płakali. Poza tym Semenko

w "Śnie srebrnym Salomei" Słowackiego czy tytułowy "Henryk V" Szekspira w reż. Macieja Bordowicza, Bryndas w "Krakowiakach i góralach" Bogusławskiego, Hans w "Ondynie" Giraudoux, Oktawian w "Zakochanych" Goldo-niego. Za tę ostatnią rolę, krakowską, dostałem ciekawą recenzję krytyka krakowskiego Tadeusza Kudlińskiego, który docenił mój komizm, mimo że uważałem się za aktora dramatycznego z krwi i kości, krew na wierzchu. Cenię sobie także rolę Bosoli w "Księżnej d'Amalfi" Webstera w Teatrze Studio w Warszawie, Bołkońskiego w "Wojnie i pokoju" Tołstoja, Laertesa w "Hamlecie".

Czuje się Pan bardziej artystą czy rzemieślnikiem?

- Przekonałem się, że my, aktorzy, choć jesteśmy rzemieślnikami, bywamy czasem artystami, twórcami, gdy unosimy się nad tekst, przekraczamy jego ramy, dodajemy do niego coś od siebie. Recytowałem "Obłok w spodniach" Włodzimierza Majakowskiego w Filharmonii Łódzkiej. Było dużo spędzonej tam młodzieży, sceptycznej, krzywiącej się na taką tematykę. I jak zasunąłem tekst ze sceny, jakiś diabeł we mnie wstąpił. Mówiłem: "Miłośnicy świętokradztwa, rozbojów, wojny, a najstraszniejsze, że widzieliście twarz moją, kiedy jestem zupełnie spokojny ..." i tak dalej. I kiedy to mówiłem, poczułem całym ciałem, jak widownia to chłonie. Zrobiła się całkowita cisza i słychać byłoby muchę. Zawładnąłem widzami, jakbym miał ich w kleszczach. To było fascynujące przeżycie. Skończyłem i dostałem długie frenetyczne oklaski. Byłem jak ogłuszony i długo się kłaniałem. Pomyślałem, że to jest właśnie sztuka.

Niech Pan opowie o roli Henryka V, wielkiej roli szekspirowskiej...

- Chętnie, bo tam miałem kilka podobnych momentów. Wielki monolog króla Henryka do Francuzów, do własnego wojska i szczególnie mocny monolog o władzy. To była strasznie ciężka praca, ta rola. Wyssała mnie całkowicie. Trzeba było mieć strasznie dużo siły, by utrzymać napięcie.

Ten monolog o władzy pasował by do obecnej sytuacji?

- Ani trochę. Ten monolog mówił o odpowiedzialności władcy, o ciężarze, o trudzie, jakim jest władza. A co mamy dziś? Traktowanie władzy wyłącznie jako instrumentu szkodzenia I brak poziomu tragedii Jak patrzę na rządzących panów, na te fizjonomie pokraczne, kalekie, jak z koszmaru, to widzę nie tragedię, nie dramat, ale farsę i to kiepska. Nie umieją się zachować, poruszać, mówić. Tylko obrzucanie innych obelgami. Szekspir tu nie pasuje. To bardziej postacie z malarstwa Goyi, okropne, jak ze sztuki Buero Vallejo "Gdy rozum śpi, budzą się upiory".

To dobry tytuł na nich...

- Tak. Sam wygląd zewnętrzny tych ludzi prowadzi do takiego wniosku. Może to bardziej cyrk niż farsa. Może kabaret. Mnie to, co się dzieje, obraża Pan Kaczyński prywatnie mnie obraził parę razy, choćby mówiąc w stoczni, że "my jesteśmy tu, a oni tam, gdzie stało ZOMO". Jak można tak postępować z narodem? Leją się po tych mordach. Boję się, że Platforma może dogadać się z nimi.

Czuje się Pan spełniony w zawodzie?

- Nigdy do końca człowiek nie jest spełniony, ale w zasadzie jestem spełniony. Siły opuszczają i nie zagram już Henryka V, a nawet króla Leara, jak Tadzio Łomnicki, który zabrał się do tej roli po ciężkich operacjach serca chyba dlatego, że chciał umrzeć na scenie. Grałem z nim w Teatrze na Woli i mile to wspominam. Grałem prawie z wszystkimi tuzami, łącznie z Holoubkiem. Partner jest bardzo ważny, bo działa lub nie działa sprzężenie zwrotne. Ze Świderskim grało się źle, nie było z nim kontaktu, grał tylko na siebie. Przeciwnie Hańcza który wręcz wieszał się na partnerze.

Użył Pan sformułowania, że grał Pan z "tuzami". Sam, ze swoim znakomitym dorobkiem, nie czuje się Pan tuzem aktorskim?

- No wie Pan, trudno, żebym się mierzył z Łomnickim. W teatrze była kiedyś hierarchia. Np. u Dejmka byli generałowie, pułkownicy, kapitanowie, ale i szeregowcy-halabardnicy. Ja się widzę w pierwszej setce. To były czasy wielkich indywidualności, Hańczy, Kurnakowicza innych. Kurnakowicz był genialny. To tamte czasy wytwarzały takich ludzi. Byle kto nie mógł być aktorem.

Dziękuję za rozmowę.

Eugeniusz Kamiński

ur. 8 listopada 1931 r. wybitny aktor teatralny i filmowy. Od 1956 do dziś aktor teatrów m.in. im. Słowackiego w Krakowie, Nowego w Łodzi, w Warszawie - Klasycznego, Studio na Woli, Narodowego i Polskiego. Wśród ważniejszych ról teatralnych warto wymienić Poetę w "Akropolis" Wyspiańskiego, Moora w "Zbójcach", Bothwella w "Marii Stuart", Słowackiego, tytułowego Króla Jana Szekspira, Abłoputa w "Witkacym" Szajny, Kowalewa w "Nosie" Gogola.

Popularny aktor filmowy zagrał w komediach Chmielewskiego "Ewa chce spać" i śpiewał zabawną balladę z czołówki filmu "Gdzie jest generał" i "Jak rozpętałem II wojnę światową", a także w "Stajni na Salwadorze", "Westerplatte", "Rzeczpospolitej babskiej", "Raju na ziemi", "Matce Krolów", oraz w serialach "Czterej pancerni i pies", "Stawka większa niż życie", "Sekret enigmy", "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji