Artykuły

Festiwal Szekspirowski. Dzień piąty

Roberto Ciulli ukazał Szekspira podszytego statyczną atmosferą dramatów Becketta. Pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.

"Król Lear" Roberto Ciullego zakończył międzynarodową część inscenizacji dramatów Szekspira na tegorocznym festiwalu. I trzeba przyznać, że było to niezłe zakończenie.

Historia Leara ma to do siebie, że przepełniona jest różnymi emocjami (tym tropem podążył Lew Dodin w swojej interpretacji "Króla Leara") - jedne, głęboko skrywane, odstawione na półkę, by doczekać lepszych czasów jak w przypadku Edmunda, inne, wykrzyczane przez porywczego Leara, a jeszcze inne zamaskowane, osłonięte fałszywą słodyczą przez starsze córki króla. Poza nielicznymi wyjątkami, postaci Learowskiego świata cierpią na brak szczerości wobec siebie i otoczenia.

Szczerości za to nie brakuje realizacji "Króla Leara" Roberto Ciullego z Theater an der Ruhr. Nie pierwszy raz teatr z Muelheim, mający charakter bardzo hermetyczny, choć wbrew obiegowej opinii nie aż tak, aby jego członkowie wspólnie mieszkali w nieczynnym sanatorium balneologicznym (gdzie pracują nad spektaklami), zawitał nad Motławą. Theater an der Ruhr był na Festiwalu Szekspirowskim w 2004 roku z "Tytusem Andronikusem" i "Kupcem weneckim".

Wizja "Króla Leara", jaką zobaczyliśmy, jest zatrważająca. Emocji, tak ważnych wydawałoby się w dramacie Szekspira, nie ma w ogóle. Przed widzem stoją zombie, nie postaci dramatu. Na tle czerni, świetlówki - modernistyczne wcielenie rampy, wyznaczają granice sceny i sztuczności upiornego świata. Kilka rekwizytów - dwuczęściowa drabina, lodówka, magnetofon szpulowy na stole, kilka krzeseł, dziecięcy bączek, korona - to wszystko, czego Niemcy potrzebują, by pokazać dramat Szekspira. Aktorzy w obowiązującej czerni, bądź odcieniach szarości. Kontrastują z tym wizerunkiem jasna koszula i białe włosy Kordelii odgrywanej przez Simone Thoma, która po "wygnaniu" (wszyscy aktorzy pozostają na scenie od początku do końca sztuki) staje się królewskim błaznem. Czerwony szlafrok Leara (Volker Roos) "gryzie się" z wizytowym ubiorem pozostałych.

Zamiast dramatu władzy, jest patologia relacji międzyludzkich. Nikt nikogo nie dostrzega, każda postać zwrócona jest w inną stronę, także podczas dialogów (wyjątkiem rozmowa Goneryli i Leara, odgrodzonych stołem). Wszyscy pogrążeni w jakimś lunatycznym śnie, na zwolnionych obrotach. Nie ma emocji i uczuć, chłód wyziera z każdej postaci, włącznie z Kordelią, która, choć szczera, wyprana jest z uczuć. Zresztą "uczucia" to pojęcie w tym świecie niezrozumiałe. Nikt nic nie czuje. Dotyk czy sceny czułości, przypominają mechaniczne, wymuszone odruchy, pełne niezgrabności i nieporadności. Jakby z zawstydzeniem postaci tragedii wchodzą w interakcje, bo przecież każdy i tak jest sam.

Samotność, cisza, przeraźliwy chłód, zanik jakichkolwiek relacji, żywe trupy. Zamiast w teatrze, siedzimy w kostnicy. Pozostają tylko ślady emocji i mechaniczne odtwarzanie tego, co i tak już było - przedstawienie zaczyna Regana włączając magnetofon, z którego płyną pierwsze kwestie Leara i starszych córek. Żywe aktorki, choć uśmiercone statycznością, podczas tych partii otwierają usta, naśladując playback - przypominają wyrzucone na ląd, duszące się ryby. Śnięci są wszyscy. Lear nie krzyczy na najmłodszą córkę za jej brak deklarowanej miłości. Mówi zbolałym, ale obojętnym głosem, patrząc w próżnię. Kordelia po wypędzeniu założy biały płaszcz i usiądzie w kącie. Błazen nie jest śmieszny, a jego komentarze stanowią gorzką prawdę o otaczającej rzeczywistości.

Statykę rozbija w pewien sposób Edgar (Steffen Reuber), przypominający dużo bardziej małpę niż człowieka - jego "mowa" to nieartykułowane dźwięki aż do czasu, gdy staje się biednym Tomkiem. Wtedy zyska głos, ale pozostanie małpą. Na cmentarzysku emocji ekspresja Edmunda (Fabio Menendez) brzmi jak kiepski żart. Jego krzyk, to nawet nie krzyk rozpaczy - to kpina. Tragizm Gloucestera (Klaus Herzog) jest tak naturalistyczny jak efekty dźwiękowe podczas wydłubywania mu oczu.

Pęd ku władzy nie zamiera tak zupełnie jak życie odczłowieczonych postaci dramatu. W pewnym momencie starsze córki, wraz z mężami i Edmundem przeniosą drabinę (z koroną na górze) w inne miejsce. W końcu właśnie walka o nią jest przyczyną klęski, która w sztuce Ciullego jest obecna od pierwszych chwil przedstawienia. Lodówka, otwarta przez któregoś z książąt, pozostanie tak do końca. Ale nam już tego nie trzeba, jesteśmy porażeni i zamrożeni taką wizją. Co jakiś czas, któraś partia sztuki poleci z magnetofonu, a pod koniec Lear owinie się taśmą szpulową, wyjętą z lodówki.

I nagle ożywienie. Goneryla z Reganą wjeżdżają na swoich mężach, jak na dzielnych rumakach i walczą o Edmunda, szamocząc się tak zażarcie, że nie powstydziłaby się tego żadna mistrzyni walk w kisielu. Edgar z Edmundem toczą pojedynek, w wyniku którego ten drugi pada przebity bączkiem. Potem cała czwórka wychodzi z roli, rozluźnia się, gratuluje sobie wzajemnie, gdy stary Lear jeszcze ciągnie swój finałowy monolog.

"Król Lear" Roberto Ciullego to przedstawienie wycyzelowane, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Sztuka jest czysta, niezwykle oszczędna w formie, ale głęboka w treści. Jednak realizatorzy przesadzili ze statycznością. Energia, obecna na początku przedstawienia, powoli się wypala. Tak samo jak uwaga widzów. Po pewnym czasie zaczyna być po prostu nudno. I choć perfekcja tego wykonania na pewno warta jest uwagi, brak ruchu i życia w tym wykonaniu jest bronią obosieczną, bo to, co przyciąga uwagę, z czasem przyczynia się do jej utraty.

"Król Lear" Lwa Dodina i Roberto Ciullego to dwa bieguny tego samego świata. Jeden pełen wysmakowanych barw i życia, drugi czarno-biały, z trumiennym posmakiem. Oba wykonania opisują bezkompromisowy świat dramatu Szekspira, ale czy tylko?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji