Artykuły

Lupa i Warlikowski o Bergmanie

Inspirowała mnie jego twórczość, ale nie byłem w tym odosobniony. Bez Bergmana nie byłoby współczesnego kina. Czy istniałby Tarkowski bez Bergmana? Nie. A jeśli ja wiele wziąłem od Tarkowskiego, to wiele wziąłem też od Bergmana - mówi Gazecie Wyborczej - Stołecznej reżyser Krystian Lupa.

Krystian Lupa, reżyser teatralny:

Filmy Bergmana są dla mnie inicjacyjne. Pierwszy kontakt z nimi miałem jeszcze w liceum. To był cios. Bergman był twórcą okrutnym i skandynawsko czy germańsko mrocznym, w każdym jego filmie jest pewne uderzenie, które sprawia, że człowiek po wyjściu z kina nie może dojść do siebie. "Tam gdzie rosną poziomki" czy "Siódma pieczęć" - te filmy opętały mnie kinem. Bergman był jednym z tych uwodzicieli, którzy powodują, że młody człowiek przestaje uczęszczać na lekcje fizyki, a zaczyna pisać wiersze i malować obrazy, które go przerażają.

Inspirowała mnie jego twórczość, ale nie byłem w tym odosobniony. Bez Bergmana nie byłoby współczesnego kina. Czy istniałby Tarkowski bez Bergmana? Nie. A jeśli ja wiele wziąłem od Tarkowskiego, to wiele wziąłem też od Bergmana. Jego kino było medium człowieka, który wypowiada nie tylko to, co chce powiedzieć, ale też to, co wolałby zachować dla siebie. To było medium wysysające, a Bergman był wampirem ssącym ludzką naturę.

***

Krzysztof Warlikowski, reżyser teatralny

W mowie otwierającej reżyserowany przeze mnie spektakl "Anioły w Ameryce" rabin przestrzega: "Wkrótce wszyscy starzy pomrą!". Właśnie odszedł Ingmar Bergman.

Pamiętam go z warsztatów w sztokholmskim teatrze Dramaten - był chyba rok 1992 albo 1993. Otoczony był początkującymi reżyserami, prześwietlał nas spojrzeniem. Miałem wrażenie, że nas wtedy przejrzał, garnęliśmy się do niego i do jego wizji życia, wierzyliśmy mu. Na ten moment wszystko stawało się proste. Był szwedzkim guru, całkiem niedaleko od nas.

Myślę dziś o przestrodze rabina i zastanawiam się, kogo teraz będziemy słuchać i kogo czytać...

***

Krzysztof Zanussi, reżyser:

Bergman wywarł decydujący wpływ na moją decyzję o zostaniu filmowcem. To nie była decyzja sentymentalna - widziałem przed Bergmanem wiele innych pięknych filmów. Ale to Bergman z filmu autorskiego, z traktowania kina tak, jak się traktuje literaturę, przynajmniej w jej tradycyjnej, XIX- i XX-wiecznej postaci, zrobił regułę. On kręcił same filmy autorskie, a Renoirowi czy Jeanowi Vigo to się tylko zdarzało. Poza tym Bergman trafił na szczęśliwą koniunkturę - jego filmy były bezproblemowo finansowane i były szeroko oglądane. To był twórca wzięty, a nie ciężko subwencjonowany.

Poruszał się w obszarach eschatologicznych, gdzie pyta się o sprawy najważniejsze - o sens życia, sens świata - i gdzie się też dokonuje osądów etycznych, w których zresztą był szalenie radykalny. W jego stosunku do kościoła protestanckiego, w którym wyrósł jako syn pastora, wielka surowość łączyła się z wielkimi wymaganiami stawianymi sobie i współwyznawcom. Jednocześnie Bergman wskazywał na zakłamanie, małość i nędzę człowieka uzurpującego sobie atrybuty zaczerpnięte od tego, któremu służy.

Bardzo przeżywałem odejście Bergmana od kina po filmie "Fanny i Aleksander". Stało się to w momencie, w którym kino i telewizja poszły w tę stronę, po której są dzisiaj: wróciły do swego jarmarcznego charakteru, stały się wielkimi instytucjami przemysłowymi niebędącymi w stanie strawić indywidualnego autora.

"Fanny i Aleksander" był serialem koprodukowanym przez wiele telewizji Europy. Bergman zmontował poszczególne odcinki, jak umiał najlepiej, a był to w końcu dotyk geniusza. Stacje telewizyjne zażądały jednak, żeby wszystkie odcinki były równe. Myśl, że można by przeprogramować komputer telewizyjny i dla Bergmana puścić raz odcinek 48-minutowy, a raz 60-minutowy, była ponad wyobraźnię ludzi, którzy zarządzają środkami masowego przekazu. To tak jakby autorowi powieści kazać ją skrócić lub przedłużyć tylko po to, żeby się dobrze mieściła w kieszeni.

Spotkałem się z Bergmanem kilkakrotnie, bo był założycielem Europejskiej Akademii Filmowej. Powołał mnie do niej, byłem na liście pierwszych kilkudziesięciu osób, które on zauważył jako europejskich twórców poruszających się poza granicami swoich kultur i krajów. On był szalenie trudnym człowiekiem. Niezwykle niedostępnym. Właściwie nieznoszącym, żeby ktoś pytał go o cokolwiek, z własnej inicjatywy mówiącym niechętnie. On zresztą przestrzegał każdego, żeby nie oczekiwał łatwej z nim konwersacji. Bergman nie miał poczucia humoru na swój temat, ale jego poważne traktowanie siebie budziło szacunek.

Jednocześnie potrafił zdobyć się na samooskarżenie - przypomniał o swych hitlerowskich sympatiach za młodu. Nikt go o to nie pytał, nikt nie miał wtedy żadnych świadectw na ten temat. On to powiedział sam z siebie - to było samooskarżenie i przestroga. Że łatwo ulec w młodości takim fascynacjom. On, co prawda, niczego nie poparł, w niczym nie uczestniczył, ale już sam fakt, że otarł się o hitlerowskie Niemcy i zobaczył ich dobrą stronę, uważał za tak naganny, że trzeba się do niego publicznie przyznać.

Jakie sceny z Bergmana pamiętam najlepiej? Na pewno grę w szachy ze śmiercią z "Siódmej pieczęci". Z "Milczenia" pamiętam człowieka, któremu samcze podniecenie nie pozwala trafić kluczem do dziurki w drzwiach hotelu. A potem zegar bez wskazówek ze snu w "Tam, gdzie rosną poziomki".

***

Andrzej Wajda, reżyser:

W latach 60., jeśli udało ci się zobaczyć filmy Bergmana, Felliniego, Antonioniego, Saury, coś polskiej szkoły filmowej i francuską Nową Falę, znałeś już całą Europę i wiedziałeś, czym żyje świat, oczywiście nasz świat wykształciuchów, którzy tworzyli tę europejska wspólnotę. A przecież te filmy mówione były w obcych językach, opowiadały o nieznanych nam sprawach osadzonych w rzeczywistości danego kraju. Co zatem je łączyło?

Wykształcenie wykształciuchów, klasyczne gimnazjum, albo aspiracje widowni, która tych filmów potrzebowała do życia, nie tylko jako rozrywki, ale wskazania, do czego dąży świat.

Co czyniło je zrozumiałymi? Język filmowy, który nie zachłystywał się sam sobą, lecz opowiadał rzeczy niezwykłe i tajemnicze - jak choćby "Persona" Bergmana - w sposób czytelny.

To prawda, że nasze kino społeczno-polityczne miało mniejszą szansę. Dobrze jest urodzić się w kraju Strindberga, by móc drążyć jak Bergman niezgłębione tajemnice duszy kobiecej. Ale niektórzy muszą rodzić się w kraju "Wesela" Wyspiańskiego i "Dziadów" Mickiewicza. A jednak...

Po wejściu na ekrany "Dyrygenta" 20 marca 1980 r. otrzymałem telegram: "Drogi przyjacielu, właśnie obejrzałem Twoje arcydzieło "Dyrygent" i musimy Ci wszyscy powiedzieć, że głęboko jesteśmy Ci wdzięczni. Wzruszeni, szczęśliwi, z miłością i podziwem" - Ingmar Bergman z aktorami teatru w Monachium. Jak się później dowiedziałem, Bergman w prasie niemieckiej powiedział, że film wyraża prawdę, że kto nie potrafi kochać, nie może dać innym muzycznych przeżyć.

Gdybym ja to wiedział przed zaczęciem filmu! Tak jasnej instrukcji, co jest tematem "Dyrygenta", nigdy nie miałem, ale też moim problemem w tym filmie była zmiana warty. Mieliśmy już dość partyjnych instruktorów, pragnęliśmy autorytetu kogoś z zewnątrz, niesplątanego naszą codziennością - dlatego ważny stał się John Gielgud.

Ale Bergman wierny sobie zauważył w moim filmie to, co sam uznał za temat "Dyrygenta": żeby dawać muzykę innym, trzeba samemu kogoś kochać. Takiej lekcji reżyserii nie dał mi nikt inny w moim długim życiu.

Na zdjęciu: "Siódma pieczęć", reż. Ingmar Bergman, 1956 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji