Artykuły

Żarż wśród templariuszy

- Zawsze już jakoś będę kojarzony z Birkutem, nie ma na to rady. Szczęśliwie większość mojego życia ak torskiego jest związana z teatrem, gdzie gram role tak różnorodne, iż nie mam poczucia, żebym ciągle odcinał kupony od "Człowieka z marmuru" - mówi JERZY RADZIWIŁOWICZ, aktor Teatru Narodowego.

Trudno się z panem umówić na wywiad.

- Jak pan widzi - nie było tak źle, natomiast rzeczywiście nigdy nie miałem ochoty rozmawiać z dziennikarzami o swoim życiu prywatnym, większość pana kolegów zainteresowana jest niemal wyłącznie tym tematem. Niechęć do dłuższych rozmów brała się także z chronicznego u mnie braku pewności siebie. Lata jednak mijają, czuję się pewniej.

Może brakowało pretekstu do takiej poważnej rozmowy? W kinie francuskim od lat konsekwentnie gra pan w wartościowych filmach, polskie kino od dawna nie miało panu wiele do zaproponowania.

- Nie ma sensu tego tłumaczyć. Zwyczajnie nikt się mną tutaj nie interesuje, nie dostaję żadnych filmowych propozycji.

Ale polskie filmy ogląda pan z wielkim zainteresowaniem. Przed włączeniem magnetofonu wymienialiśmy poglądy na temat najnowszego polskiego kina. Widział pan prawie wszystko.

- Przecież nie obraziłem się na polskie kino tylko dlatego, że w nim nie występuję. Interesują mnie nowe polskie filmy, podobnie jak rodzima literatura, sztuka.

Na Warszawskim Festiwalu Filmowym został zaprezentowany film sławnego twórcy francuskiej Nowej Fali Jacquesa Rivette'a "Historia Marii i Juliena z Emmanuelle Beart i panem w rolach głównych.

- Cieszę się, że "Historia..." nareszcie została u nas pokazana. Ten film jest hybrydą gatunkową na pograniczu fantastyki i realizmu. Wykorzystując elementy filmu noir, Rivette wykorzystał sztafaż horroru. Pokazał, że są wokół nas zmarli, którzy wchodzą w nasze życie i nie mogą definitywnie odejść.

To mit wykorzystywany przez B-klasowe horrory, komiksy, ale i literaturę piękną, zwłaszcza romantyczną - np. Dziady Mickiewicza.

- Na pewno nie jest to nowy motyw w kulturze. Rivette pyta, czy granica pomiędzy życiem i śmiercią jest ostateczna, czy istnieje szansa powrotu, czy jest jakaś siła, która potrafi przezwyciężyć ostateczność?

Rivette perfekcyjnie potrafi modelować kobiece ciało. W adaptacji Balzakowskiej Pięknej złośnicy to akty Emmanuelle Beart stanowiły o sile filmu. W Historii Marii i Juliena są także śmiałe i wyrafinowane sceny erotyczne pomiędzy panem a Emmanuelle Beart. Trochę panu zazdroszczę, Beart jest jedną z najpiękniejszych aktorek.

- Świetna aktorka, piękna i mądra kobieta. Na festiwalu w San Sebastian usłyszałem, że to jedne z najpiękniejszych scen erotycznych w kinie w ostatnich latach. W Historii niezwykłość tych scen polega jednak na tym, że równie ważne, jeżeli nie ważniejsze od scen zbliżenia fizycznego, są werbalizowane fantazje uzupełniające te sceny o sferę przeżyć psychicznych, w której również odbywa się nasze doświadczenie erotyczne.

Historia nie była pana pierwszym spotkaniem z Rivettem. W 1998 roku zagrał pan u niego (znowu w duecie z wielką francuską gwiazdą Sandrine Bonnaire) w uwspółcześnionej wersji Orestei, czyli filmie "Ściśle tajne".

- Bardzo lubię ten film. Rivette zmienił wprawdzie kostiumy, ale wiernie przeniósł tematy i zależności między ludźmi, pozostając z tymi samymi pytaniami o "usprawiedliwioną" zbrodnię, uprawnioną" zemstę itd.

Rivette lubi wracać do swoich ulubionych aktorów.

- Aktorzy francuscy traktują udział w filmie Rivette'a za nobilitację. Na planie ciągłe można spotkać tych samych ludzi: operatora, scenarzystów, nawet pion techniczny. Pracuje się wśród przyjaciół. Reżyser mówi, że wraca do aktorów, z którymi spotykał się wcześniej, ale tylko wtedy, kiedy ma dla nich zupełnie nową, często nietypową propozycję. Rivette ciągle, pomimo swoich lat, jest bardzo twórczy. Jeden z jego ostatnich filmów, "Va savoir" odniósł ogromny sukces komercyjny. Na planie patrzyłem na niego z podziwem - był w znakomitej formie, błyskotliwy.

Regularne propozycje od legend francuskiego kina prowo kują pytanie, jak duży wpływ miał na to sukces "Człowieka z marmuru Andrzeja Wajdy"?

- Sam pan odpowiedział - to oczywiste, że film Wajdy był podstawą mojej aktorskiej reputacji.

Rivette, Piccoli, Godard wspominali panu o tym?

- Tak, wszyscy mają ten film w pamięci. Uważają, że "Człowiek z marmuru" Wajdy był jednym z najważniejszych europejskich obrazów tamtego okresu. Godard, Rivette, Rohmer poza kręceniem filmów prawie nie wychodzą z kina, znają wszystkie filmy świata, także polskie.

Tadeusz Lubelski w monografii Nowej Fali pisał o "kinofilach" jako o "maniakach opętanych graniczącym z szaleństwem poczuciem misji".

- Wiele im z tego kinomańskiego szaleństwa pozostało. Godard wspominał kiedyś, że w młodości oglądał po cztery filmy dziennie, podobnie Rivette.

Z Jean-Luc Godardem nakręcił pan autotematyczną "Pasję", z której zapamiętałem przede wszystkim niezwykłe aktorskie kreacje pana, Isabelle Huppert, Hanny Schygulli, Michela Piccoli, To także był efekt "Człowieka" Wajdy?

- 0, tak! Pamiętam rozmowę z Godardem, kiedy z dumą pokazywał mi numer "Cahiers du cinema" ze swoim znakomitym tekstem o Wajdzie. Pracowaliśmy razem w Genewie, kiedy dowiedziałem się, że Andrzej Wajda otrzymał Złotą Palmę za "Człowieka z żelaza". Na wieść o tym Godard wyjął z szuflady swoją analizę Człowieka z marmuru z "Cahiers du cinema". Korzystając z reprodukcji wielkoformatowego kadru z "Człowieka z marmuru", na którym Krystyna Janda patrzyła na mnie po przekątnej, Godard zbudował piękny esej o nowym sposobie : oglądania. Był tym filmem bardzo poruszony.

"Piękno tego wyjątkowego filmu leży w złożoności stosunku reżysera wobec postaci Birkuta, doskonałego w swojej pokorze przedstawiciela całej nieszczęśliwej, wyalienowanej epoki" - pisał o pana roli Alberto Moravia. Ranga filmu Wajdy, siła i prawda kreacji Mateusza Birkuta dały panu wiele satysfakcji, ale i mocno zawęziły aktorskie emploi.

- Zawsze już jakoś będę kojarzony z Birkutem, nie ma na to rady. Martwiłoby mnie to może bardziej, gdyby ta rola była ostatnią, którą zagrałem. Szczęśliwie większość mojego życia ak torskiego jest związana z teatrem, gdzie gram role tak różnorodne, iż nie mam poczucia, żebym ciągle odcinał kupony od "Człowieka z marmuru".

Identyfikacja widza - taka zawsze jest cena, którą płaci się za zagranie roli pokoleniowej. Mateusz Birkut stał się nam tak bliski, bo jego szczerość nie była naiwna.

- Mam nadzieję, że udało mi się nie przekroczyć granicy, poza którą zaczyna się bohatera podejrzewać o głupotę. Punktem wyjścia był znakomity scenariusz Aleksandra Ścibora-Rylskiego, dalej - wspaniały reżyser w swojej życiowej formie i niebywałe wręcz zacięcie, że będziemy to robić razem, że przystępujemy do filmu z poczuciem wagi przedsięwzięcia, ale i ze świadomością wielkiego, wspaniałego wyzwania. Z takim nastawieniem, przy spełnieniu tylu sprzyjających okoliczności, film nie mógł się nie udać.

Przed trzema laty zagrał pan główną rolę we francuskim (znowu!) filmie Johnna Lvoffa "Człowiek z tłumu". Tytuł wymowny.

- Wymowny tym bardziej, że został zmieniony chyba ze względu na moją osobę, w pierwszej wersji film miał tytuł "Syndrom". U Lvoffa byłem jednak odległy od Birkuta, grałem "torturmistrza" z byłego bloku komunistycznego, postać zdecydowanie negatywną. Stanąłem po drugiej stronie barykady.

Bohaterowie pana ostatnich francuskich filmów bywają okrutni, dziwaczni. Próbuje ich pan jakoś bronić, oswajać ohydę zachowań?

- Zmierzanie ku dobru, odrzucenie zła zależy wyłącznie od materiału. Zupełnie czymś innym jest np. Raskolnikow - cała jego szamotanina wynika z głęboko w nim zakorzenionej moralności; ale od gangstera nie spodziewamy się egzystencjalnych mąk, nie oczekujemy, że będzie snuł rozważania na temat dobra i zła. Zło bywa fascynujące, jest w każdym z nas, ale tylko nieliczni ulegają tej fascynacji tak głęboko, że przekraczają granicę pomiędzy tym, co jeszcze wydaje się uprawomocnione, a już jest naganne.

Mateusz Birkut zagrał gliniarza w popularnym serialu telewizyjnym. Spotkał się pan z głosami oburzenia?

- Nie, nie spotkałem się.

Jeżeli dobrze pamiętam, tytułowy Glina w serialu Władysława Pasikowskiego był pana pierwszym występem w repertuarze typowo popularnym.

- Pasikowski spełnił moje marzenia. Zawsze chciałem zagrać faceta, który trzyma fason, jest sprawiedliwy i dojrzały emocjonalnie.

Gajewski to był policjant po przejściach.

- Policjant w moim wieku nie może być bez przejść.

Praca w serialu trwa bardzo długo. Jak pracuje pan nad rolą, żeby - cytując Krystiana Lupę - "być z nią w ciąży"?

- Trzeba bardzo dużo próbować, ale tak, żeby nie była to ciąża przenoszona... Wszystko jest ważne, a efekt i tak jest tajemnicą.

Patrzy pan na ludzi, przygląda im się?

- Wszystko się zdarza. Wczytuję się w tekst, patrzę na ludzi, na siebie. Niektóre obserwacje się przydają, inne nie.

Ile razy musi pan przeczytać scenariusz, żeby zrozumieć swoją postać?

- To nie może być nigdy lektura jednorazowa. Wizja roli po pierwszym czytaniu scenopisu jest z reguły bardzo odległa od ostatniej lektury, tuż przed rozpoczęciem zdjęć, przed teatralną premierą. Przy niemal każdej kolejnej lekturze scenariusza odnajduję w moim bohaterze coś, czego wcześniej nie zauważałem.

Jak pracowało się panu z Pasikowskim?

- Władek jeżeli jest zadowolony, niewiele mówi. Jeżeli ma jakieś uwagi, to podsuwa je w delikatny sposób, bo jest bardzo delikatnym człowiekiem. Świetnie się rozumieliśmy.

Pasikowski w wywiadzie udzielonym "Gazecie Wyborczej" powiedział: "Zdarzało się, że to [Radziwiłowcz] wyjaśniał zawiłości scenariusza, choć powinno być odwrotnie, bo był po prostu najlepiej przygotowany ze wszystkich". Jest pan perfekcjonistą?

- Co pan przez to rozumie?

Że ma pan pewność pełnego przygotowania się do roli.

- Bez tej pewności w teatrze nie ma przyjemności grania, chyba że ktoś czyni wartość z tego, iż chce się trzymać jak pijany płotu swojej niepewności. Ja tak nie potrafię. Ale ile osobowości, tyle szkół.

Czy role zostają w panu na długo po zakończeniu pracy nad filmem, jak pan sobie radzi z oddzieleniem zawodu od życia prywatnego?

- Nigdy nie należy mieszać rzeczywistości ekranowej z życiem. Oczywiście od pewnych ról trudno się uwolnić, dotyczy to głównie wielkich postaci literackich konfrontowanych z bardzo poważnymi problemami natury moralnej, metafizycznej, zmagających się z własną przeszłością. Na szczęście dopóki te role nie zostawiają we mnie takiego śladu, że wychodząc na ulicę z teatru sam staję się niepostrzeżenie Raskolnikowem, jeszcze nie jest to bardzo groźne. Ale Gajewski z Głiny Raskolnikowem nie jest.

Kim są pana rodzice?

- Mój ojciec był fryzjerem, mama zajmowała się głównie domem. Zakład ojca przejął teraz brat.

Skąd decyzja o wyborze szkoły aktorskiej?

- Takich wyborów w ogóle nie można zrozumieć. Podobał mi się teatr, miałem kilkanaście lat, wszystko odbierałem intuicyjnie. Razem z kolegami w liceum często bawiliśmy się w teatr, robiliśmy przedstawienia. Pomyślałem: właściwie czemu nie spróbować? Spróbowałem. Udało się za pierwszym podejściem.

Naprawdę uważa pan, że to wszystko tylko intuicja?

- Tak. To była przypadkowa decyzja. W wieku osiemnastu lat nie bardzo wiadomo co ze sobą zrobić, wybiera się chaotycznie - czasami się trafia, czasami nie. Nie chcę dorabiać specjalnych motywów, które mną kierowały, bo ich nie było, nie mam zamiaru mitołogizować swojego życia albo uatrakcyjniać go na użytek wywiadu.

Ma pan poczucie dobrej passy?

- Jestem bardzo ciekawy, co mnie jeszcze spotka, ale zarazem każdy nowy film, nowy spektakl jest zaczynaniem wszystkiego od nowa, permanentnym debiutem. Ryzyko porażki jest większe niż pewność warsztatu, która przychodzi z wiekiem, a punkt dojścia zawsze nieznany, nieprzewidywalny. Przecież zawsze chciałoby się, żeby było ciekawie, intrygująco.

"Jurek zawsze był mrukiem czytającym przy każdej okazji i w każdym towarzystwie książki" - pisała o panu w książce "Gwiazdy mają czerwone pazury" Krystyna Janda. Co pan teraz czyta?

- A wie pan, to szalenie ciekawe - czytam historię templariuszy. Ich legenda towarzyszy mi od wczesnej młodości. Kiedy jestem w Paryżu, często bywam w miejscu, gdzie była kiedyś główna europejska kwatera templariuszy, to jest w pobliżu biura produkcji filmowej, z którą współpracuję. W Paryżu jest też miejsce, gdzie został spalony ostami mistrz templariuszy. W trakcie moich europejskich wypraw natykam się na ich ślady. Czy wie pan, że najlepiej zachowany zamek templariuszy jest w Portugalii?

Nie, nie wiedziałem. Kiedy opowiadał pan o templariuszach, zobaczyłem w pana wzroku ten ogień, o którym Krystyna Janda pisała, że wraz z nim ponury Jerzy staje się swobodnym królem życia, "Żorżera".

- Pewnie obaj mieszkają we mnie. Widocznie tak już jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji