Artykuły

Serca i dusze festiwali

Różni ich wiek, wykształcenie, staż pracy. Łączy pomysł na życie - organizują festiwale. Stoją zawsze w cieniu, bo w końcu najważniejsi są artyści, którym stwarzają możliwość prezentacji swojej pracy - pisze Katarzyna Czarnecka w Rzeczpospolitej

Tego, co robią, zazwyczaj się nie zauważa. Nic dziwnego, bo w ich działaniach nie ma niczego porywającego: to wiele godzin spędzonych przy komputerze, dziesiątki służbowych wyjazdów, tysiące rozmów telefonicznych i napisanych listów. I ogromna odpowiedzialność za jakość projektów finansowanych w dużym stopniu z publicznych pieniędzy. My, widzowie, widzimy tylko końcowy efekt tej pracy, spektakularny, barwny, atrakcyjny. Na przykład Scenę Letnią, Sztukę Ulicy, Rozdroże i body_mind.

Reif i Bartkowicz - na straży dziedzińca

Widzowie przychodzący w weekendowe wieczory do Lapidarium najpierw spotykają właśnie ich.

Marek Bartkowicz (koordynator merytoryczny) pracuje przy Scenie Letniej na dziedzińcu Muzeum Historycznego już od siedmiu lat. Maria Reif (rzecznik prasowy) w zespole Sebastiana Lenarta - dyrektora Staromiejskiego Domu Kultury, organizatora trzymiesięcznego cyklu - pojawiła się trzy lata temu.

Na Scenie Letniej wszystko dzieje się zgodnie z wieloletnią tradycją: w piątki muzyka folk, w soboty bajki dla dzieci i kabaret, a w niedzielę muzyka klasyczna i blues (to jedno się zmieniło - koncerty muzyki bluesowej zastąpiły niedzielne spektakle teatrów ogródkowych).

Wstępne prace przy festiwalu zaczynają się w styczniu, od marca trwa opracowywanie programu. Jedyną rzeczą, o którą organizatorzy nie muszą się martwić, to pieniądze (choć około 500 tys. zł, które wykłada miasto, przy 70 koncertach i spektaklach nie jest kwotą zawrotną). Reszta jest na ich głowie.

Od czerwca do września pracują po 10 - 12 godzin na dobę.

- Na szczęście tylko w weekendy, w tygodniu jest spokojniej - mówi Marek Bartkowicz.

Rankami przyjeżdżają artyści. Jeśli jeszcze nie wiedzą, gdzie jest Lapidarium, lub muszą skorzystać z przepustki na wjazd na Starówkę samochodem, pod pomnikiem Kilińskiego, w świetnym punkcie orientacyjnym, czeka na nich Bartkowicz. - Patrzę na ten pomnik kilkadziesiąt razy w roku - śmieje się.

Później asystują przy próbach. Pilnują, by rozpoczęły się one o czasie, przebiegły zgodnie z zamówieniem zespołów i skończyły się, nim wejdą widzowie. Są oczywiście przy koncertach i spektaklach.

- Dzielnie sekunduje nam w tym Bogusław Wojciechowski (również z SDK) pracujący przy Scenie Letniej w Lapidarium jak ja od siedmiu lat - dodaje Marek Bartkowicz.

Opiekują się i artystami, i publicznością.

- Na którymś ze spektakli tatuś poszedł porozmawiać ze znajomymi i zostawił swoje maleństwo w środku - opowiada Maria Reif. - Dziecko się przestraszyło, że nie ma rodzica, i zaczęło, płacząc, biegać wokół widzów. Przez pół przedstawienia byłam niańką.

Kiedy trwa występ, patrzą na publiczność. - Uwielbiam obserwować, jak chłoną to, co się dzieje na scenie - mówi Reif. - To mi daje energię.

Coraz częściej się zdarza, że widzowie przy wejściu witają się z nimi, jakby przychodzili do starych znajomych.

- To, że się u nas dobrze czują, jest dla nas największą radością -podsumowuje Bartkowicz.

Jarosiński - artystyczny żywioł ulicy

Z wierności publiczności cieszy się też szef Sztuki Ulicy Dariusz Jarosiński [na zdjęciu] (aktor, tancerz, mim, skończył też zarządzanie). On przygodę z festiwalem zaczął 15 lat temu. Ale nie czuje się jubilatem. Żartuje, że choć wyrósł już z krótkich spodenek, wciąż ma na nogach podkolanówki.

- O mojej podróży ze Sztuką Ulicy myślę jak o drodze dziecka - mówi. - Kiedy stawiałem pierwsze kroki, byłem rachityczny i nieporadny. Przy szóstej edycji poczułem, że doszedłem do podstawówki. Teraz powoli zaczynam studia.

W trakcie pierwszego festiwalu w1993 roku wystąpiły tylko trzy zespoły. W tym roku przez tydzień na przełomie czerwca i lipca spektakli ulicznych, widowisk, pokazów cyrkowych, seansów filmowych i instalacji było 50. - Ten festiwal dla mnie nigdy się nie kończy - mówi Jarosiński. - Pracuję ciągle, bo to mój sposób nażycie.

Biuro Sztuki Ulicy to jeden pokój w siedzibie organizacji pozarządowych przy ul. Raszyńskiej 32/44. Trzy biurka, dwa komputery, prostokątne okienko pod sufitem, na ścianach plakaty. Jarosiński w ciągu roku bywa tu rzadko. W malutkich miejscowościach takich jak Pławna Górna i w metropoliach ogląda spektakle i wybiera te, które chciałby pokazać. Z uśmiechem mówi, że wtedy też odpoczywa, bo odwiedza festiwale, których nie organizuje.

Kiedy w przerwach w podróżach wpada na Raszyńską, ustala plan działania, rozdziela zadania dziewiątce współpracowników i zagrzebuje się w papierach. Opracowuje kosztorysy, pisze wnioski o dotacje, szuka sponsorów. Śledzi też przepisy prawne, wciąż szuka nowych możliwości finansowania. Ta ciągła edukacja przynosi efekty. Organizujące Sztukę Ulicy stowarzyszenie Scena 96 wspiera miasto (w tym roku 800 tys. zł), Ministerstwo Kultury (60 tys. zł), sejmik województwa mazowieckiego (10 tys. zł) oraz ośrodki zagraniczne (60 tys. zł).

- W 2003 roku byliśmy jedyną instytucją w mieście, która dostała dofinansowanie z Unii - mówi z dumą Jarosiński.

Nie dopuszcza do siebie myśli, że festiwal mógłby się nie odbyć z powodu tak banalnego jak brak pieniędzy.

O czym marzy po 15 latach? -Żeby dotrwać do 20 lat i o jeden dzień więcej -mówi. I żeby w Warszawie więcej miejsc przywrócić kulturze.

Marek - 14 lat na rozdrożu sztuk

Podobną wiarę w sens swojego działania ma Janusz Marek, kurator programu teatru i tańca w Centrum Sztuki Współczesnej, twórca listopadowego Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Akcji "Rozdroże". 14 lat temu wytyczył sobie cel i konsekwentnie go realizuje.

- Prowadzę długofalową pracę edukacyjną skierowaną zarówno do widzów, jak i mecenasów oraz krytyków sztuki - mówi. - Odkrywam twórców, którzy nigdy dotąd nie gościli w Warszawie. Artystów działających na pograniczu teatru, tańca nowoczesnego i sztuk wizualnych, których działanie wyróżnia się oryginalnością, walorami estetycznymi oraz przekazem duchowym. Zależy mi, by pokazać spektakle dostarczające niezwykłych wrażeń. Takich, których nie można doznać gdzie indziej.

"Rozdroże" to więc festiwal autorski. Janusz Marek konstruuje program, kierując się wyłącznie kryteriami artystycznymi. Każdego roku zaprasza kilka zespołów z wybranego kraju lub regionu, a do nich dobiera działające w podobnej estetyce teatry warszawskie. W ten sposób nasze grupy mogą przedstawić spektakle premierowe i skonfrontować je z pracami artystów zagranicznych.

W programie każdej edycji festiwalu są też spotkania artystów z publicznością, prelekcje, pokazy filmowe, a czasami także warsztaty twórcze. Jest bezkompromisowy, nie ulega żadnym naciskom. Nawet jeśli dzwonią do niego np. przedstawiciele ambasad i delikatnie wyrzucają, że dotąd nie zaangażował artystów z ich krajów. Odpowiada, że zaprosi, kiedy stworzą coś, co go zainteresuje. A poprzeczkę ustawił wysoko - pokazywał takie osobowości jak Kazuo Ohno, Pina Bausch, Susanne Linke, Meredith Monk czy Steve Reich.

-W trakcie festiwalu najbardziej interesująca jest dla mnie konfrontacja moich wyborów z odczuciem widowni - mówi Marek. W 1995 roku pokazywał w Teatrze Studio słynny spektakl "Rosas danst Rosas" w choreografii Anny Teresy De Keersmaeker. Kilkanaście znudzonych osób wyszło z sali podczas pierwszej sceny, w której tancerki wykonywały minimalistyczne ruchy. Marek namówił kilka z nich, by wróciły na salę. Po zakończeniu spektaklu były zachwycone.

Kurator przyznaje, że "Rozdroże" to festiwal kameralny. Ale na jego rozszerzenie 300 - 400 tys. zł oszczędnie skrojonego budżetu to za mało. Co roku od nowa stara się o wsparcie od miasta i ministerstwa, szuka też środków za granicą, w instytutach kultury, u sponsorów. - Na świecie festiwale, które mają swoją renomę, nie mają aż takich problemów z bezpieczeństwem finansowym - mówi. - W Warszawie mało kto ma taki komfort. Jest tu tak wielka ilość różnej jakości imprez wspieranych ze środków publicznych, że pieniądze, które się otrzymuje, są na ogół niewystarczające, by zrealizować w pełni satysfakcjonujący program festiwalu.

Janusz Marek chciałby kiedyś móc zaprosić do Warszawy tych artystów, których z powodów finansowych nie mógł do tej pory pokazać publiczności "Rozdroża".

Kozak - między ciałem a umysłem

Zbliżoną wizję, ale ukierunkowaną na nowoczesny taniec, miała Edyta Kozak (absolwentka Szkoły Baletowej). Startowała niepozornie. W1995 roku, kiedy prowadziła Stowarzyszenie Tancerzy Niezależnych, zorganizowała w Kinoteatrze Tęcza spotkanie nielicznych działających w Polsce grup tańca współczesnego. - Chciałam, żeby artyści działający w tej raczkującej wówczas dziedzinie sztuki mogli pokazać spektakle, porozmawiać o swoich problemach, wymienić się metodami pracy i pomysłami -mówi.

To spontaniczne zebranie przerodziło się w festiwal body_mind. W1997, 1999,2001 i2003 roku spektakle odbywały się już w teatrach Rozmaitości, Polskim, Małym czy w Centrum Sztuki Współczesnej, a swoje prace pokazywali mało wtedy znani, dziś sławni europejscy choreografowie, m.in. Jerome Bel, Thomas Lehmen czy Xavier Le Roy.

W czerwcu 2005 r. na rozpoczęcie body_mind wystąpił zespół Sashy Waltz, jednej z najznakomitszych niemieckich choreografów. Widownia Teatru Wielkiego była pełna. W programie festiwalu znalazło się 11 spektakli zespołów z Europy i Afryki Południowej. Były też wykłady i dwutygodniowe warsztaty prowadzone przez różnych choreografów.

Wszystko wskazywało na to, że festiwal znalazł swoje miejsce w kalendarzu warszawskich imprez. Tym bardziej że przez wszystkie edycje wspierało go miasto, Ministerstwo Kultury, sponsorzy.

- Pomagali mi nawet sami artyści - mówi Kozak. - Zdobywali środki w swoich krajach, obniżali do minimum honoraria.

Okazało się jednak, że to za mało, by w 2005 r. zamknąć wynoszący 1 mln zł budżet (prawie połowę pochłonął wynajem teatrów, m.in. Wielkiego i Narodowego). Dodatkowym problemem był czas. Kontrakty z zagranicznymi artystami podpisuje się najpóźniej pół roku przed występem. Tymczasem odpowiedź o dofinansowaniu z ministerstwa Kozak otrzymała dopiero trzy miesiące po festiwalu. Przyznano jej 100 tys. zł, a tyle wyniosło samo honorarium ponad trzydziestoosobowego zespołu Waltz. Po tej edycji zostały długi. Kozak zdobyła większość potrzebnych pieniędzy dzięki pomocy Instytutu Goethego i z działań stowarzyszenia.

W ubiegłym roku rozmawiała z dyrektorem miejskiego Biura Teatru i Muzyki Jackiem Wekslerem o tym, by miasto stało się współorganizatorem body_mind. Spotkała się z zainteresowaniem, ale zmieniły się władze i ustalenia przestały być obowiązujące.

Wtedy podjęła decyzję, że tegorocznej siódmej edycji festiwalu nie będzie. - Miałam gotowy projekt - mówi. - Ale nie jestem samobójczynią. Bez gwarancji finansowych i długoletnich grantów nie jestem wstanie organizować body_mind.

Teraz Kozak skupiła się na pracy choreografa i promotora. Dalej też jeździ po świecie i wyszukuje artystów, których chciałaby zaprosić na body_mind. Jeśli nie za dwa, to może za cztery lata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji