Artykuły

Kartoteka świra

"Higiena, jedzenie, praca, dzieci, jedzenie, drzemka, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen" - o "Dniu świra" w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Współczesnym w Szczecinie pisze Dominika Lutobarska z Nowej Siły Krytycznej.

Niewiele jest polskich tekstów współczesnych - dramatycznych, ale także prozatorskich - których współczesny język jest wiarygodny, naturalny, zrozumiały, śmieszny, a przy tym przetworzony autorsko w taki sposób, że zamiast telenowelowej miałkości i konwencjonalności, jest pełen ironii, dystansu i błyskotliwie obnaża mechanizmy rządzące otaczającym nas światem i relacjami, zmuszając czytelników do refleksji nad własną tożsamością. Niepodzielnymi mistrzami tego rodzaju pisarstwa są w Polsce Marek Koterski i Dorota Masłowska.

Najnowsza premiera szczecińskiego Teatru Współczesnego jest doskonałym dowodem na to, że "Dzień Świra - monolog tragikomiczny w trzech częściach na dowolną ilość osób" Koterskiego, jest dramatem na miarę "Kartoteki" Różewicza, a poza komizmem, znanym dobrze widzom filmów Koterskiego, niesie z sobą gorzką refleksję nad kondycją współczesnego człowieka /mężczyzny/ i świata. Miauczyński (Robert Gondek) w interpretacji reżysera Piotra Ratajczaka i współpracującego z nim w charakterze dramaturga Marcina Wierzchowskiego to współczesny Konrad uwięziony na piętnastym piętrze wieżowca, zmagający się z własną niemocą i poczuciem życiowej klęski.

Coście przeskrobali, drodzy przyjaciele, że Fortuna zesłała was do tego więzienia?

Ze szczecińskiego Teatru Małego zniknęła scena - miejsce po niej wypełniły krzesła, pozostawiając jedynie skrawek przestrzeni po środku. Na tym ściśle otoczonym (osaczonym!) przez rzędy krzeseł i publiczność skrawku, wielkości jednoosobowej celi, na oko cztery metry kwadratowe, stanęły stłoczone sprzęty i meble: telewizor między lodówką a muszlą klozetową, zlewozmywak wyciągany spod stołu, pełniącego jednocześnie funkcję biurka i blatu kuchennego, a w razie potrzeby także rozkładanego łóżka. Królestwo Adama Miauczyńskiego - klaustrofobiczna mikroprzestrzeń, w której rozegra się "Dzień Świra". Więzienie - jednak czy rzeczywiście jest nim pokój w bloku? Miauczyński to więzienie sam sobie stwarza - jest więźniem i ofiarą własnego umysłu, którego stan doskonale odzwierciedla scenografia autorstwa Matyldy Kotlińskiej. Stłoczenie i funkcjonalne wymieszanie sprzętów codziennego użytku, brak miejsca, osaczenie ze wszechstron przez publiczność spektaklu - oto jak Adam Miauczyński postrzega otaczający go świat, a raczej jak i kim się w nim czuje.

Mój Boże! Zamknięty w skorupce orzecha, jeszcze czułbym się władcą nieskończonych przestrzeni - gdyby mnie tylko nie dręczyły złe sny.

Nasiąkamy przez całe życie sytuacjami, słowami - wypowiadanymi najczęściej przez najbliższych: doświadczamy. Odkłada się to wszystko gdzieś w naszej pamięci, czasem podświadomości, ciele, w jakimś wielkim zbiorniku, z którego później często coś wycieka, przedostaje się bez naszej wiedzy do naszych snów, powraca w wewnętrznym monologu w najmniej spodziewanym momencie, odbija się echem, kołacze po głowie, dręczy, niczym zły sen. Adam Miauczyński ma wielkie ambicje i przekonanie o własnej wielkości: jego myśli słyszane z offu, układają się w trzynastozgłoskowiec wypowiadany z namaszczeniem i dziką emfazą. Efekt oczywiście jest groteskowy: zderzenie wielkiego tonu z trywialną treścią dopełnia sam Miauczyński przewalający się we flanelowej pidżamie po łóżku, siedzący na klozecie, jedzący parówki. Z namaszczeniem wykonuje zwykłe, codzienne czynności, jakby od tego ile płatków śniadaniowych wsypie do miseczki, zależała przyszłość całej naszej cywilizacji. Z energią wielkiego bohatera gimnastykuje się, robi kawę, przygotowuje się do pracy - wszystkie te czynności nie prowadzą jednak do założonego efektu: precyzyjnie zaparzoną kawę wypije wścibska Mama (Anna Januszewska), a pracę po wielokroć będą Miauczyńskiemu przerywać (a raczej nie pozwolą mu rozpocząć) sąsiedzi, robotnicy i uliczni muzycy czyli Pedal, Rączka, Kretyn, Harmonista (Paweł Niczewski) i inne osoby zamieszkujące pamięć i wyobraźnię Miauczyńskiego.

Wszystkie postaci zagrane przez Annę Januszewską i Pawła Niczewskiego wychodzą z publiczności, Miauczyński je stwarza, niemal wywołuje, czując się przez nie zaszczuty i nieustannie atakowany. Tymczasem Januszewska i Niczewski siedzą w pierwszych rzędach przylegających do pokoju Świra prywatnie, obojętnie - dopiero gdy Miauczyński myślą ich wywoła, wkraczają w jego świat, anektując przestrzeń. Kretyn stoi z marną kosiarką do trawy między lodówką a toaletą, Harmonista zaczyna grać na środku pokoju, Mama udziela rad siedząc na klozecie, Kaszalocica wgramala się na łóżko, żeby po chwili stać się wyśnioną Elą. Dręczą, denerwują, nie dają spokoju - ich głosy odbijają się echem, wzmocnione mikroportami, jak powracające wspomnienia i myśli Miauczyńskiego. Opędza się przed nimi i przed całym światem, jak przed natrętną muchą, która go atakuje, nie docenia, nie rozumie, krzywdzi. Musi się bronić, opędzać i chować, nawet kiedy chce odpocząć na plaży, którą pewnie tylko sobie wyobraża, bo czyż zdobyłby się na wyjazd, skoro i tak wie, że wszyscy będą mu specjalnie przeszkadzać: Hipis i Pankówa, Dżezówy, Pedaly. Wściekły, nabuzowany, w stanie przedzawałowym przez zaciśnięte zęby powtarza: "ciągle odpoczywam", chociaż męczy się niebywale, a publiczność doświadcza tego wraz z nim podczas męczącej i długiej sceny plażowej. Życie Miauczyńskiego to ciągła walka i odpieranie ataków: czy rzeczywiście nie zdaje sobie sprawy, że padł ofiarą własnego umysłu? Szuka pomocy u psychiatry, więc chyba wie. Jednak rola ofiary jest wygodna i wymaga mniej wysiłku niż chociażby "bolesna psychoanaliza" polecana przez groteskowego Psychiatrę.

Ostatecznie żyć można w każdych warunkach, ze wszystkim można się pogodzić, do wszystkiego przywyknąć - nawet do tego, czego się nie znosi. Jeśli jest źle, ale nie próbujemy tego zmienić, wciąż obarczając winą innych i "świat" za nasz status quo, znaczy to tylko tyle, że cała ta zła, znienawidzona sytuacja jest nam do czegoś potrzebna, chroni nas przed bolesną prawdą o nas samych, pozwala zachować resztki poczucia własnej wartości i - mimo wszystko - pozytywny obraz samego siebie. Lepiej być ofiarą (to Ich wina) niż nieudacznikiem (to moja wina). Miauczyński się godzi, jest pasywny i jedyne na co się zdobywa to frustracja i pielęgnowanie obrazu wyimaginowanej "kobiety życia" - Eli. Jednak kiedy pojawia się Ela (Anna Januszewska), nawet jeśli jest tylko kolejnym wytworem jego wyobraźni, nie jest pewien, czy ma na nią czas, miejsce, ochotę. "Może spotkam lepszą?" I tak tkwi w swojej celi, między lodówką, klozetem telewizorem a łóżkiem - wegetuje. "Higiena, jedzenie, praca, dzieci, jedzenie, drzemka, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen" - leitmotiv sączący się z offu, otwierający i zamykający spektakl, unosi się w powietrzu i dźwięczy w uszach przygnębiająco jeszcze długo po wyjściu z teatru.

To jednak nie znaczy, że nie jest śmiesznie. Jest, momentami nawet bardzo. Komizm w tym spektaklu rodzi się w zderzeniach - wysokiego z niskim, umysłu z ciałem, sacrum z profanum; megalomanii i śmiertelnej powagi Miauczyńskiego z ignorancją i groteskową formą pozostałych postaci, z fizjologią, rutyną i prozą dnia codziennego. Oczywiście trudno oderwać się od pierwowzoru filmowego i wiele scen wywołuje śmiech publiczności zanim na dobre się zacznie - spotkanie Miauczyńskiego z synem, dialog z Kretynem koszącym trawę, Harmonista "zaiwaniający na harmoszce" - wszystkie te sceny funkcjonują już w polskiej świadomości zbiorowej i pewnie nawet jakby wcale nie były śmieszne, to i tak wywoływałyby rechot.

Tu jednak nie ma problemu: Paweł Niczewski wcielający się kolejno w role Pedala, Kretyna, Psychiatry, Syna i wreszcie Harmonisty rozbraja nawet najbardziej sceptycznie nastawionych widzów. Nie sposób mu się oprzeć, nie sposób powstrzymać śmiech. Kiedy jednak w końcowej scenie Robert Gondek pozostaje na scenie sam, śmiech więźnie w gardle, miny rzedną, a znany już depresyjny off "higiena, jedzenie, praca, dzieci, jedzenie, drzemka, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen" potęguje tylko poczucie beznadziei i totalnego bezsensu ludzkiej egzystencji.

I tylko wiadomości dobiegające z oglądanej przez Miauczyńskiego TV rozbudzają w publiczności histeryczny, zaraźliwy śmiech: bełkot i miałkość wypowiedzi polskich polityków jawią się nagle w całej okazałości. Miauczyński beznamiętnie zjada parówkę, raz po raz kręcąc głową z rezygnacją. Może jest to jakieś wyjście: zrezygnować, pogodzić się, pokornie poddać wegetacji, przeczekać. Ostatecznie wobec wielu spraw i tak pozostaniemy bezradni. Publiczność jednak poddała inne rozwiązanie: śmiejmy się! Nie zapominajmy - jak Adam Miauczyński, który w całym spektaklu nie roześmiał się ani razu - o porażającej sile śmiechu: oczyszczającej, terapeutycznej i odradzającej. Może poza przeczekaniem to jedyny pozwalający na zachowanie zdrowia psychicznego sposób na przeżycie w IV RP?

Spektakl Piotra Ratajczaka nie jest jednak spektaklem politycznym - to spektakl o człowieku z ogromną ambicją, który sam siebie skazuje na klęskę, nieszczęśliwe życie i samotność. Miauczyński Roberta Gondka cierpi i nieustannie odpiera ataki i chyba bliżej mu do filmowego Miauczyńskiego z "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", niż tego z "Dnia Świra", czy z wcześniejszych filmów Koterskiego. A charakterystyczny wąsik, który aktor zapuścił na potrzeby spektaklu, czyni go zaskakująco podobnym do Koterskiego. Niewykorzystana wydaje się w przypadku tej roli tylko jedna płaszczyzna: relacja z publicznością. Aż się prosi, by sfrustrowany i dostrzegający w każdym zachowaniu i sytuacji napaść na siebie, dostrzegał niechęć również w publiczności, która podobnie jak wścibska matka Miauczyńskiego osacza go przecież, podgląda, kaszle, przeszkadza, jest wszędzie. Tymczasem Miauczyński bierze publiczność na świadka swej niedoli, zwraca się czasem do niej bezpośrednio, ale jest wobec niej - wyjątkowo i w sposób nieprzystający do roli - przychylny. Niemniej jednak obcowania z aktorami takimi jak Robert Gondek i Paweł Niczewski życzę wszystkim - tak teatralnym widzom jak i twórcom.

Aby przekonać się o klasie szczecińskich aktorów, wystarczy wybrać się do szczecińskiego Teatru Współczesnego, w którym - oprócz najnowszej premiery i wcześniejszych realizacji Piotra Ratajczaka - inne spektakle w reżyserii Michała Zadary, Marcina Wierzchowskiego czy Anny Augustynowicz świadczą o tym, że zasada centralizmu terytorialnego, której wciąż jeszcze hołduje wielu znaczących krytyków teatralnych, nie ma zastosowania we współczesnym polskim teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji