Artykuły

Festiwal Szkół Teatralnych. Lekcja szósta

Ostatni konkursowy dzień Festiwalu był bardzo udany. Spektakle wywołały tak skrajne opinie, że widzowie mogli sobie skoczyć do oczu i gardeł. Pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Na początek pokazano włoskiego "Don Juana i kobiety" z Miejskiej Akademii Teatralnej w Udine. Bazą jest klasyczny dramat Moliera, uzupełniony został przez Maxa Frischa ("Don Juan, czyli miłość do geometrii") i scenariusze filmowe Wadima ("Gdyby Don Juan był kobietą") i Felliniego ("Miasto kobiet").

W kiczowato romantycznej scenografii aktorzy przedstawili Don Juana przez pryzmat odczuć kobiet, które uwodził. Z tyłu na szafirowym tle świeci tarcza księżyca, a zza kolumn klasycystycznego frontonu wychodzą oczekujące kobiety. Tańcem wyrażają swoje osobowości i nastrój. Jedne są pewne siebie, inne wycofane, rozerotyzowane i skrajnie nieśmiałe. Tylko jedna jest stereotypowo brzydka - niezgrabna, zapracowana, zakompleksiona urzędniczka, która codziennie pogłębia wadę wzroku nad stertą dokumentów. Kolejne sceny są oddzielnymi całościami, które przede wszystkim mają przedstawić złożoną anatomię miłości - spotkania, pożądania, przywiązania, zdrady, porzucenia, chęci zemsty. Czasem historia Don Juana opowiadana jest słowem, czasem gestem. Tam, gdzie celniej można wyrazić emocje poprzez taniec - korzysta się z tego narzędzia. Dlatego scena uwodzenia dwu kobiet naraz wyraża się w długiej, sensualnej sekwencji. Don Juan kusi dziewczyny w białych sukienkach. Noc z kochankiem spędzi ta, która jako pierwsza zdecyduje się zdjąć ubranie. Nagrodą w konkursie jest porzucenie z samego rana. Kiedy współzawodniczą o Don Juana otwarcie, skaczą sobie do oczu siarczyście dialogując. Tylko szczęśliwa gwiazda i zaślepienie kobiet sprawiają, że don Juan uchodzi cało z opresji.

W postać tytułowego bohatera wcielają się różni aktorzy. W ten sposób nie tylko pokazane są możliwości poszczególnych członków zespołu, ale również aspekty samego uwodziciela. Może być pewnym siebie playboy'em, bijącym swoje własne rekordy, kimś, komu szczerze zależy na daniu każdej kobiecie wszystkiego, czego ona potrzebuje, aż po przestraszonego niedojrzałego chłopca, który boi się podejmować nieodwracalne.

Jednak to kobiety są siłą napędzającą spektakl. Brzydka Emma, piękna, ale i tak zdradzona Elwira, małomiasteczkowa sex bomba Maturina (jej monolog kuszenia i wybór najlepszej matrymonialnej oferty nagrodzono brawami), prosta dziewczyna Carlotta - one wszystkie miały swojego Don Juana. Kochały swój egocentryzm, kochając jego - bo ta miłość je dowartościowywała i schlebiała ich próżności. Nawet jeśli następnego dnia budziły się porzucone, mogły później wspominać brutalnego kochanka, pogrążać się w żałobie po jego miłości i złorzeczyć bezduszności. Obserwując kolejne odsłony dramatu, Emma, stale przeganiana, ignorowana z każdej historii wyciągała wnioski dla siebie. Tak, że kiedy w ostatniej scenie pojawia się jej własny Don Juan wystarczająco dużo dowiedziała się o sobie, by wiedzieć, o co otwarcie poprosić.

"Don Juan i kobiety" może być wzorem przedstawienia dyplomowego. Po pierwsze dlatego, że jego konstrukcja pozwala na prezentację wszystkich możliwości aktorskich studentów - taniec, śpiew, swoboda ogrywania różnych przestrzeni - sceny i widowni, sprawność przeprowadzania dialogów tak komediowych jak śmiertelnie poważnych. Przede wszystkim spektakl ten miał jasno wytyczony cel interpretacyjny. Aktorzy dokładnie wiedzieli, co chcą ostatecznie powiedzieć i cały zespół zgodnie w tym kierunku zmierzał. Co prawda, przedstawienie nie było pozbawione słabszych stron. Na przykład kilka pierwszych scen było całkowicie pozbawionych energii, co spowodowało, że wyraźnie widać było proces "rozpędzania się" aktorów. Poza tym, należy podkreślić profesjonalizm organizacyjnego przygotowania spektaklu. Foldery wydrukowane specjalnie na warszawski Festiwal, który zawierał wszystkie potrzebne informacje na temat Akademii, spektaklu. Dodatkowo, przygotowane streszczenia poszczególnych scen spektaklu, nie pozostawiały widza samego wobec braku tłumaczenia i kolażu scen z różnych tekstów. Warto to podkreślić, by w przyszłych edycjach festiwalu jego organizatorzy wzięli sobie to do serca.

Sprzeczne emocje i diametralnie różne opinie zebrał spektakl "Bachantek" [na zdjęciu] z nowojorskiego uniwersytetu. Antyczna tragedia została przedstawiona w formie telewizyjnego show. Bachantki były grupą histerycznych fanek, które czterdzieści lat temu mdlały na koncertach Beatlesów, albo ślepo zapatrzonymi w swego guru członkiniami sekty. Miejscami przypominały również "Desperate housewives". Dionizos był noszącym w sobie boski pierwiastek, natchnionym nauczycielem w oparach New Age. Po stronie porządku i rozumu stanął Penteusz szef państwa, podobny do dowódcy oddziałów policji. Scenograficznie i kostiumowo całość osadzona została w epoce dzieci kwiatów wałczących o prawa natury z umundurowanymi maszynami, które wysyłają chłopców do Wietnamu. Gdzieniegdzie pojawiły się pióra boa na szyi Terezjasza - śmiesznego staruszka, który "podskoczyłby jeszcze". Bachiczny szał jest musicalową prezentacją różnych gatunków muzycznych od gospel przez country po rock i pop. Towarzyszyły temu układy taneczne w stylu "wszyscy chwyćmy się za ręce i chwalmy Pana", albo też opierające się na rozwiązaniach z "Oklahomy". W grupie kapłanek istniała ścisła hierarchia. Były przewodniczki, które śpiewały pierwszym głosem, wypowiadały się w imieniu ogółu, miały bezpośredni kontakt z Boskim, dbały o porządek w transie, tak, żeby każdy wiedział, co ma powiedzieć. Ich sceny wyglądały jak sesje spotkań sekciarskich transmitowane w amerykańskich stacjach telewizyjnych.

Na ekstatyczne zachowania "narajanych fanek" Dionizos odpowiadał, głosem słodkim niczym miód, prężąc przed nimi swe boskie ciało. Więcej w nim było pierwiastka swej matki Selene niż tego, nie do końca ustalonego z imienia, ojca. W rozmowie z Penteuszem zachowywał niezachwiany spokój. Nie podnosił głosu odpowiadając na oskarżenia nie okazywał strachu. Był jak Chrystus w rozmowie z Piłatem także później, kiedy został odprowadzony do celi, a strażnicy, niczym ci z Guantanamo, uczyli go rozumu.

Postać tę odgrywało trzech aktorów - dwu mężczyzn i kobieta. Pierwszy był bożkiem, który dorasta, drugi uosobieniem boskości z plakatów dla nastolatek. Bóg stał się kobietą w scenach, kiedy Penteusz w kobiecej sukni wszedł w szeregi Bachantek. Dionizos zachowywała się jak słodka laleczka Barbie, sprytnie wykorzystująca wszystkie znane w psychologii kompleksy, które dotykają małych chłopców w wieku dorastania. Suknia, którą nosił władca, była odwzorowaniem sukni jego matki.

Amerykańskie "Bachantki" zostały przygotowane przy użyciu wszystkich kalek popkultury. Tekst dramatu brzmiał niczym listy dialogowe seriali, bohaterowie zachowywali się jak ich idole doskonale plastikowi i wyolbrzymieni. Wszystko to miało coś z charakteru filmów Quentina Tarantino, szczególnie "Od zmierzchu do świtu", w których zabawa konwencją już dawno przekroczyła granice kiczu. Wskazują na to m.in. anatomiczna precyzja odwzorowania zakrwawionej głowy Penteusza, która Agaue ściska w ostatnich scenach, a ona sama przypomina główną bohaterkę Kill Billa w sukni ślubnej po dokonaniu masakry.

Bezwiednie Amerykanie wbili szpilkę w kręgosłup europejskiego katolika. Na stole, który był jednocześnie grobem Selene, postawiona została figura Matki Boskiej. Ozdobiona girlandami sztucznych kwiatów stanowi szczyt kiczu. Szczególnie w momencie, kiedy w czerwonym świetle Bachantki wpadają w trans po tym, jak urwały już głowy wszystkim lalkom, które wcześniej gorliwe tuliły do piersi. Można to odczytać jako zamach na Matkę wszystkich ludzi, na świętość religijną. Jednak trzeba przyznać, że kobiety w tym szale miały coś z zacietrzewienia fanek Radia Maryja.

Aktorsko w spektaklu, każda kwestia była wystudiowana i ustalona - kropki, przecinki, mrugnięcia okiem, przekrzywienie głowy coś znaczyły. Jedni byli zblazowani jak gwiazdy Pudelka.pl, inni sztywni jak kołnierzyki polityków, albo skupieni wyłącznie na rozkazach. Posłaniec był nie do końca rozumnym, swojskim farmerem, drugi zaś relacjonował śmierć Penteusza tak, jak robią to reporterzy CNN live - podkreślając co bardziej drastyczne momenty i kreując tanią sensację, która następnego dnia znajdzie się na pierwszych stronach gazet pod hasłem "Śmierć króla - tylko u nas!".

To był bardzo udany spektakl. Aktorzy, na których potencjalnie czekają sceny Broadway'u pokazali jak śpiewają, tańczą, jak potrafią prowadzić komiczny dialog, albo zagrać Hermafrodytę. Wszystko to było podane lekko, tak, że tragedia śmieszyła. To był główny zarzut wobec spektaklu. Ale jak się nad tym głębiej zastanowić, to nie było tam nic do śmiechu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji