Artykuły

Śpiewam i będę jeszcze śpiewał

- W tej pracy najwspanialszy jest kontakt z widownią, śpiewanie w głównych rolach i pozytywny odbiór widzów - mówi JANUSZ ŻEŁOBOWSKI, tenor Opery Krakowskiej z okazji jubileuszu 50-lecia pracy artystycznej

W sobotę, w Teatrze im. Słowackiego podczas spektaklu "Zemsta nietoperza", który rozpocznie się o godz. 18.30, będzie Pan obchodził jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Jubileusze prowokują do podsumowań, zatem czy jest Pan zadowolony z Janusza Żełobowskiego artysty?

- Byłbym może zbyt zarozumiały, gdybym powiedział, że jestem zadowolony, ale wydaje mi się, że moje 50 lat na scenie było udane.

Choć zasłynął Pan z ról operetkowych, jednak rozpoczął Pan karierę w operze.

- Miałem szczęście zadebiutować w Operze Krakowskiej od razu główną rolą w "Cyruliku sewilskim" Rossiniego. Przez dwa pierwsze lata zagrałem jeszcze kilka innych ról operowych, ale gdy otrzymałem propozycję wystąpienia w operetce, przyjąłem ją z zaskoczeniem i ciekawością. Operetki jako gatunku nie znałem, bo mnie nie interesowała i nie bawiła. Nawet nie byłem - co muszę przyznać ze wstydem - na żadnym spektaklu Operetki Krakowskiej. Ale skoro dyrektor Mieczysław Drobner zobaczył we mnie śpiewaka operetkowego, postanowiłem spróbować.

Dostał Pan wtedy rolę Alfreda w "Zemście nietoperza" Straussa.

- Z pewnym wahaniem i lękiem rozpocząłem próby, ale bardzo mi się to spodobało. I tak już zostało. Wracałem później trochę do opery, ale w zasadzie zakotwiczyłem się w operetce, grając rolę za rolą.

Nie żałował Pan nigdy opery?

- Nie. Całe szczęście, że znalazłem się w operetce, bo jestem przekonany, że partii z "Rigoletta" czy "Madame Butterfly" - ze względu na mój głos o skali tenora i barytonu - prawdopodobnie bym nie udźwignął. Operetka, która stawia bardzo duże wymagania wokalne i aktorskie, jak np. śpiewanie i mówienie, nie sprawiała mi kłopotu. Partie operetkowe, które nie są zbyt wysokie, idealnie mieściły się w skali mojego głosu. A przy tym były bardzo piękne, jak np. Brinkay w "Baronie cygańskim", hrabia Zedlau w "Wiedeńskiej krwi" czy moja ulubiona rola Daniły w "Wesołej wdówce", którą jeszcze śpiewałem 10 lat temu na scenie Opery Bałtyckiej.

W Krakowie Pan debiutował, ale większą część artystycznego życia spędził Pan w Operetce Warszawskiej.

- 14 lat spędziłem w Operetce w Krakowie i 28 - w Warszawie. Propozycja tamtejszej Operetki była tak nęcąca, że przeniosłem się na stałe do Warszawy. Do tego jeszcze współpracowałem z innymi teatrami. Sporo wyjeżdżałem zagranicę. Na indywidualne zaproszenia śpiewałem w wielu krajach Europy oraz w dawnym Związku Radzieckim, USA i w Korei.

Na długo porzucił Pan Kraków.

- Na długo, ale wracałem od czasu do czasu. Np. moja krakowska partnerka, znakomita Iwona Borowicka na swój jubileusz 35-lecia pracy artystycznej zaprosiła mnie jako swojego partnera. Wystąpiliśmy wtedy w "Księżniczce czardasza". Był to rok 1982 i zagraliśmy wówczas siedem spektakli. Potem wystąpiłem w Krakowie w 1989 roku w musicalu "My Fair Lady". Pojawiałem się i później na koncertach. Pięć lat temu redaktor Anna Woźniakowska zaprosiła mnie na spotkanie z publicznością z cyklu "Piękne głosy", gdzie wykonałem kilka melodii operetkowych.

Nie tak dawno temu też można było Pana zobaczyć w "Księżniczce czardasza".

- To był rok 2002. Dyrektor Bogusław Nowak zaproponował mi udział w tym przedstawieniu, tym razem w roli Feriego, co z radością przyjąłem. Od tego czasu tak często zacząłem bywać w Krakowie, że dwa i pół roku temu postanowiłem przeprowadzić się tu na stałe. Czasem sobie jeszcze śpiewałem na różnych imprezach i, nim się spostrzegłem, lat przybywało i przybywało, aż zebrało się 50.

Miał Pan szczęście do partnerek scenicznych. W Krakowie występował Pan z Iwoną Borowicką, w Warszawie z cudowną Wandą Polańską. Jakie były te gwiazdy?

- Wspaniałe. Moją pierwszą partnerką, jeszcze podczas debiutu operowego, była zupełnie przypadkowo Janina Stano. Trafiłem na nią dopiero na spektaklu, nie mając z nią wcześniej ani jednej próby. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Potem już zawsze w "Cyruliku sewilskim" była ze mną Teresa Wessely, wspaniała śpiewaczka i bardzo piękna dziewczyna. W operetce natomiast od razu wpadłem na partnerkę, artystkę z "najwyższej półki" - Iwonę Borowicka. Początkowo byłem przerażony. Wydawało mi się, że nie jestem godny stanąć przy takiej gwieździe. Ale ona okazała się tak wspaniałą koleżanką i partnerką, że graliśmy potem razem przez długie lata. Była miła, skromna, dobra, cudowna. Potrafiła nawiązać niezwykły kontakt z publicznością. Miałem także inne partnerki Stefanię Zachariasz, Aleksandrę Tuszewską i wiele innych wspaniałych dziewczyn.

Co było dla Pana najprzyjemniejszym momentem w trakcie pracy na scenie?

- Trudno podać konkretne wydarzenie. Wiele było miłych momentów. W tej pracy najwspanialszy jest kontakt z widownią, śpiewanie w głównych rolach i pozytywny odbiór widzów. Ważne jest, aby się podobać, bo po to występujemy.

A miał Pan sceniczne wpadki?

- Było kilka, np. zapominanie tekstu. Ale najgorsze jest, kiedy trzeba wystąpić na scenie, gdy jest się chorym. Ten strach i to łomotanie serca, czy tym razem uda się zaśpiewać, pamiętam do dziś. Zresztą trema przed występem towarzyszyła mi zawsze, niemal na okrągło.

Podczas jubileuszu wystąpi Pan w drugim akcie "Zemsty nietoperza", jako gość specjalny księcia Orłowskiego. Co Pan zaśpiewa?

- Zaśpiewam arię z operetki "Hrabina Marica". A potem duet z Bożeną Zawiślak-Dolny z "Księżniczki czardasza", a także arię z operetki "Błękitna maska".

Czego można Panu życzyć z okazji jubileuszu?

- Zdrowia przede wszystkim. Bo choć nie występuję na scenie, bo już nie ten czas, to oczywiście śpiewam czasem na estradzie i pewnie będę jeszcze śpiewał, jeśli zdrowie dopisze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji