Artykuły

Malta. Dzień drugi

Na festiwalach zawsze bywa różnie. Zróżnicowane doświadczenie i wiek aktorów, zróżnicowana publiczność, nierówny poziom artystyczny wykonawców. Na Malcie różnice mają łączyć, a nie dzielić. Jak się odnaleźć w tym całym "kaine granzen"? Pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.

Drugi dzień festiwalu dobrze obrazuje bardzo szeroki wachlarz możliwości i środków, po które sięgają artyści i jak bardzo odległe tematy podejmują. Dzień zacząłem od obejrzenia Teatru Krzyk i jego spektaklu "Szepty" (na zdjęciu). Tytuł sztuki, teatru prowadzonego przez Marka Kościółka, przypomina nisko budżetowy horror, więc z obawami czekałem na to, co zobaczę. I zaczęło się od horroru. Egipskie ciemności i jakieś transowe pieśni przywitały publiczność już na schodach Zamku - widzowie, nienawykli do chodzenia po omacku, potykali się o siebie zanim zajęli miejsca w Ikonosferze. W końcu nastała cisza. W mroku widać zarys dwóch postaci, które coś szepczą i wyglądają na zlęknione, jakby się czegoś bały. Po chwili zaczynają w ciemności pisać kredą po ścianach, szept jest coraz głośniejszy, napięcie rośnie, atmosfera klaustrofobiczna i zaczynają mówić - najpierw cicho, potem coraz głośniej, ciągle piszą - to już nie tylko ściany, ale i podłoga, wszystko na czym się da, światło się zapala i okazuje się, że to tylko wstęp do sztuki, która żegna już bezpowrotnie konwencję horroru i przechodzi w rejony społeczno-obyczajowe, choć w żadnym momencie nie traktuje o rzeczach lekkich, łatwych i przyjemnych.

Szepczą ona i on. Oboje młodzi, niedoświadczeni, często nieporadni. W ciasnej i dusznej salce Ikonosfery starają się nauczyć mówić kocham, okazywać sobie uczucia, których sami nigdy nie doświadczyli - "R O D Z I N A" - starają się wyszeptać, wymówić i wykrzyczeć, jakby próbowali zaklinać rzeczywistość. Wykonują ciężką mozolną pracę, która niekoniecznie bywa zwieńczona sukcesem. W tym noszącym znamiona monodramu i dokumentu przestawieniu, widz zostaje wciągnięty w trudny świat dorastającego człowieka, który pragnie stworzyć siebie według swojego pomysłu - chce nabrać własnej formy. Następuje zderzenie marzeń z brutalną rzeczywistością - czasem kończy się samobójstwem jak w przypadku Ani z Gdańska, co posłużyło za motyw przewodni spektaklu, który ukazuje tę tragedię, bez żadnej osłony, a skakanka, którą założy na szyję Kasia (Katarzyna Wrzosek) pozostaje nam w pamięci, bo jest obecna od początku do końca i na nią też skierowane jest punktowe światło w finale sztuki. Jednak ten fatalizm występuje w sekwencji z całym szeregiem prób zbudowania świata bez zła - słusznie reżyser wykorzystuje do tego zabawę (Kasia i Michał bawią się w różne gry - m.in. w mówienie kocham), bo przecież "dobry świat" istnieje tylko w naszej wyobraźni. Michał (Michał Kropa) chce być jak Adam Małysz, albo Robert Kubica, bawi się w skoki narciarskie i w wyścigi formuły 1, Kasia gra w klasy, skacze na skakance. Naprawdę przejmująco bywa wtedy, gdy Kasia wchodzi w rolę nauczycielki Michała - uczy go tańczyć, instruuje jak ma grać na flecie, czy jak wyrażać uczucia.

Spektakl Teatru Krzyk to sytuacje prozaiczne, ale przerażająco prawdziwe. Kasia w pewnej chwili spyta: "Czy mogłabym cię przytulić? Zapłacę ci" - i wyciąga banknot dziesięciozłotowy. Takich momentów jest więcej. Surowa w wyrazie, miejscami dziecięco naiwna, sztuka dotyka bardzo wielu problemów młodych ludzi. Choć miała być szeptem, jest krzykiem, nieraz krzykiem rozpaczy, próbą znalezienia ratunku przed otaczającą nas znieczulicą. I można wybaczyć niedostatki techniczne aktorom, gdy prezentują skrajne emocje, cały szereg postaci diametralnie od siebie różnych, ale tkwiących w każdym z nas. Kasia Wrzosek i Michał Kropa wykonali ogromną pracę, by sprostać niezwykle trudnej tematyce, wymagającej bardzo dużego zaangażowania aktorskiego. Przez to, że nie wszystko udaje im się oddać perfekcyjnie, nabierają autentyczności (sami w rzeczywistości są niewiele starsi od przywoływanej już Ani z Gdańska).

Podobną tematykę, choć potraktowaną bardzo ironicznie, zaprezentował Teatr Porywacze Ciał. "Oun" to monodram Katarzyny Pawłowskiej z pogranicza performance. Już na wstępie artystka tłumaczy, co robi i co robić będzie. A dzieje się wiele. Przez cały czas występuje w podwójnej roli - jako aktorka i rzeczywista postać. Podobnie jak w przypadku Teatru Krzyk, rozgraniczenie tych ról jest praktycznie niemożliwe. Aktorka zapowiada kolejne części występu, nadając im nazwy: zwątpienie, euforia, zaskoczenie, świat zewnętrzny, świat wewnętrzny i z góry uprzedza, że będzie mówić prosto i wyraźnie, bo nie chodzi jej o to, by nagromadzić jakieś wydumane metafory, aby nikt jej nie zrozumiał, ale wyszedł ze spektaklu z przekonaniem, że "to" musiało być bardzo mądre. Katarzyna Pawłowska gra i nie gra zarazem. Z jednej strony jej pokaz jest grą w widzem, z którym prowadzi otwarty dialog, a nawet częstuje go swoją wodą mineralną i zapowiada mu kolejny "numer", by zaraz wejść w rolę i odegrać ją w sposób przejmujący i bardzo realistyczny. Jest śmiesznie, ale tematy wyciągane na powierzchnię nie śmieszą - bo ludzkie problemy i ograniczenia, walka z przytłaczającą nas rzeczywistością, lęki i fobie, które nas dotykają, skłaniają do refleksji. Ale gdy artystka przybliża "swoją" przypadłość klamkofobię, albo mówi o lęku Eddie`go Murphy`ego przed brudem, nikt nie bierze tego na poważnie, choć artystka powtarza "to nie jest śmieszne", wywołując zażenowanie tym "niezdrowym" śmiechem.

Katarzyna Pawłowska, gdy mówi o świecie zewnętrznym zakłada kask, gdy rzecz dotyczy świata wewnętrznego, pełza niczym dżdżownica w plastikowym pseudo-kanale. Jak trzeba, to zje sznurek z ziemią albo się w tej ziemi wytarza, czasem podbiegnie do okna, bo słyszy harleyowców. Jej występ prowokuje, obnaża i rozbiera na części pierwsze problemy, które zazwyczaj ukryte są głęboko w domowym zaciszu, albo jeszcze głębiej gdzieś na dnie duszy. "Oun" jest trochę jak enigma, choć on deszyfruje to, o czym mówić nie wypada. Celowo ujawnia teatralne szwy, by wykroczyć poza sam teatr i uniknąć przekonania, że to tylko "gra". Ilość braw jakie zebrał Teatr Porywacze Ciał sugeruje, że ich diagnoza społeczeństwa nie jest daleka od prawdy.

Drugiego dnia oprócz Zamku Cesarskiego, zajrzałem też do Starej Rzeźni ciekaw, jak ta przestrzeń przyjmie teatr. Ale na odpowiedź przyjdzie jeszcze poczekać. Miejsce to ma wyjątkową atmosferę - surowe ruiny, betonowe nagie ściany, brak drzwi i okiem tworzą przestrzeń, która słusznie koligacona jest z teatrem. Studium Teatralne ze Starą Rzeźnią przegrało wyraźnie. Przedstawienie "Bramy raju" ma wiele wartości, ale jest zupełnie niesłyszalne. Aktorzy nie radzą sobie z pogłosem, jaki dają ściany, co więcej - ignorują go zupełnie, wypowiadając swoje kwestie tak szybko, że ktoś, kto nie zna tekstu Jerzego Andrzejewskiego, na którym przede wszystkim oparta jest adaptacja, słyszy długimi okresami tylko nieokreślony bełkot. Zadania nie ułatwiają sami aktorzy i aktorki, z których połowa powinna wybrać się do logopedy, gdyż ich dykcja pozostawia wiele do życzenia, delikatnie rzecz ujmując. Całości dopełnia muzyka, która wielokrotnie zagłusza wykonawców. Przedstawienie broni jego misteryjność, a gubi nadmierna umowność nie tylko na poziomie tekstualnym. Aktorzy biegają po Starej Rzeźni jakby się bawili w chowanego, co jakiś czas zatrzymując się i kierując słowa do księdza, którego zastępuje publiczność. Rozważania czy Jakub z Cloyes miał objawienie, czy jest tylko szaleńcem, który przyczynił się do śmierci setek dzieci, mogłyby być pasjonujące. W wykonaniu Studium Teatralnego nie są. O ile na początku jeszcze jest dość ciekawie to z czasem jest tylko gorzej.

Także w Starej Rzeźni, podobnie jak Teatr Krzyk na Zamku, w ramach Nowych Sytuacji wystąpił zespół Grupa Matki Dyrektorki z "Samawati Laswad/Materiały do Kasandry". To monodram w wykonaniu Marty Ojrzyńskiej, będący manifestem przeciw przemocy. Aktorka miała wcielić się w rolę muzułmańskiej terrorystki, a stała się tylko kobietą Rambo, od stóp do głowy uzbrojoną w serie pocisków maszynowych. Połączenie wystąpienia Marty Ojrzyńskiej z projekcjami wideo za jej plecami okazało się pomysłem nieudanym. Wideo odwracało uwagę od aktorki, która "nikła z oczu" pogrążona w tańcu albo czytającą krwawe opisy śmierci w dramatach antycznych i późniejszych ("Oresteja" Ajschylosa, "Trojanki" Jean-Paula Sartre`a). Na ogromnym ekranie, mogliśmy w tym czasie przypomnieć sobie na ile sposobów ginie Lora Croft w Tomb Raiderze, zobaczyć najprzeróżniejsze filmowe morderstwa itp. Na tle innych prezentacji, performance artystki wypadł jednak bledziuteńko.

Tak minął dzień monodramów. Stara Rzeźnia jak na razie daje prztyczka wykonawcom, którym stawia bardzo wysokie wymagania. Czy ktoś im sprosta?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji