Artykuły

Festiwal Szkół Teatralnych. Lekcja pierwsza

Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych ma na celu prezentację najciekawszych spektakli dyplomowych. Widz może zobaczyć przy tej okazji przyszłe gwiazdy, gwiazdeczki, meteory i niewypały światowego teatru, filmu i telewizji. Pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

W ramach drugiego dnia przedstawiono diametralnie różne spektakle. "Bambiland" Elfriede Jelinek, antywojenny dramat oparty na słowie, w którym zawiera się krytyka społeczeństwa współczesnego i wojny w Iraku, klasycznego "Don Juana" Moliera i zaskakującą uniwersalizmem "Noc Listopadową" Stanisława Wyspiańskiego.

Studenci wiedeńskiego Instytutu Sztuki Aktorskiej i Reżyserii Uniwersytetu Muzyki i Sztuk Pięknych im. Maxa Reinharda, pokazali, że znajdują się w kręgu specyficznego, "niemieckiego" stylu gry aktorskiej - bezpośredniość, emocjonalność, a z drugiej strony dystans do postaci, bez specjalnego psychologizowania.

W dzisiejszym teatrze, gdzie obala się kolejne tabu, umiejętność mówienia ostrym tekstem jest bardzo istotna. "Bambiland" jest krytyką wojny, ze szczególnym uwzględnieniem tej toczącej się w Iraku. Jak jest możliwe, że od początku świata toczy się walka i racja leży zawsze po naszej stronie; że wszystko co mówią inni jest zafałszowaniem rzeczywistości; że to my zawsze jesteśmy dobrzy? Z pustej sceny, przykrytej jedynie światłem punktowych reflektorów, płynie osiem monologów, które przeplatają się, kłócą, zaprzeczają sobie. Mężczyźni i kobiety stają na brzegu sceny i wypowiadają słowa dramatu. Dają dowody tego, że nie boją się zapalonych świateł na widowni, potrafią spojrzeć widzowi w twarz, wytknąć go palcem. Mówią o najistotniejszych kwestiach. Świat pogrąża się w chaosie, zaprzecza faktom. Ludzkie twarze na fotografiach, które pokazuje kobieta uparcie powtarzając "To jest mój syn", stają się abstraktem. Są tak odległe, że aż nierealne. Nie spotkaliśmy żadnego z nich na ulicy, a więc istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że to wytwór wyobraźni - hollywoodzka produkcja. Przecież Fabryka Marzeń specjalizuje się w wymuszaniu wzruszeń. Stajemy się więc bezduszni, cyniczni, nawet wobec człowieka z realnie zabandażowanym ciałem. Kto wie, czy on nie udaje swoich ran? Kuśtykania łatwo można się nauczyć. Wystarczy oprzeć się na iluzji i zmusić innych do wiary. Komercyjny, sztuczny świat tak nas jednak znieczulił na ból, że bez obiektywu kamery obryzganego krwią, trudno zmusić człowieka do wyzwolenia emocji. Lepiej nie widzieć, nie wiedzieć, nie zauważać drzemiącej w nas bestii. Tej, która czasami każe zabijać, czasami znęcać się nad słabszym. Staramy się doprowadzić do sytuacji w której świat stanie się czarnobiały - jak ślubne suknie i garnitury. W tym świecie zła istnieje pierwiastek ludzkiego odruchu potrzymania się za ręce.

Niemieccy aktorzy dali wyraz swym umiejętnościom. Zabrakło im odwagi, iskry szaleństwa, która pcha aktorów Schliengensiefa, czy ("po sąsiedzku") Pollescha, do ekshibicjonizmu, który ujawniłby kolejny aspekt dramatu. Dali wyraz dyscyplinie równoległego monologu, tak by każde słowo dotarło do odbiorcy. Zobaczyliśmy, że potrafią krzyczeć, mówić z prędkością karabinu maszynowego, rytmicznie powtarzać jeden wers przez kilka minut i żaden tego rytmu nie złamie. Jednak wypowiedziane "Scheisse" miało jeszcze smak literatury, a nie siarczystego przekleństwa. Jest więc jeszcze nad czym pracować, ale warto, bo materiał aktorski jest z tego lepszego gatunku.

Ciężko pracować powinni również aktorzy z praskiej Akademii Muzycznej i Dramatycznej. Przedstawili molierowskiego "Don Juana" w sposób możliwie najbardziej klasyczny. Z tragicznej historii o niezgodzie na ustępstwa wobec wszystkich i wszystkiego, powstała opowiastka na dobranoc dla niegrzecznych dzieci.

Najważniejsi przeciwnicy Do Juana są przedstawieni za pomocą pacynek (ten zabieg ma długą tradycję praskim teatrze i filmie), które bohaterowie wkładają na ręce i prowadzą dialog postaci zmieniając barwę i intonację głosu. Don Juan (Jan Konečný ) jest w tym przedstawieniu mieszanką Keanu Reeves'a z czasów poprzedzających trylogię "Matrixa" oraz Johnny'ego Depp'a w "Don Juan de Marco". Nowoczesność postaci ma podkreślać muzyka. Atoniczne dźwięki kryją w chaosie świata przedstawionego swoje własne rytmy, często niesłyszalne dla ograniczonego ucha ludzkiego. Don Juan jest jednak przekonany o tym, że odkrył właściwy takt, chociaż jego muzyka przypomina ścieżkę dźwiękową do filmu braci Wachowskich. Kiedy chodzi po scenie w długim płaszczu, wygląda jakby za chwilę miał uchylić się przed odpowiedzialnością jak przed pistoletową kulą. Nonszalancko podnosi kołnierz kiedy na horyzoncie pojawia się nowa zdobycz i zaczyna ją osaczać. Nie zważa na przestrogi Sganarela (Roman Štabrňák), który jest typowym służącym, skrzyżowaniem Sanczo Pansy i Kubusia Fatalisty - ciepła, szczera, otwarta twarz prostego człowieka, dla którego nie ma znaczenia, że dwa i dwa to cztery. Za to, żyje według zasady "na górze niebo, na dole piekło, a wokół zielony las z liśćmi - i to jest cud boski".

Kobiety Don Juana są z drewniane w swym nieszczęściu odrzuconej miłości. Chowają się za kostium stylizowany na osiemnastowieczny, który z powodzeniem mógłby wyjść spod ręki Arkadiusa. Szkoda, że niewiele z dumy i upokorzenia Elwiry (Izabela Kapiasová) ma możliwość zza niego wychynąć. Bardziej żywotna i krwista jest Evička (Barbora Poláková). Aktorka miała łatwe w sumie zadanie, zmieszczenia się w ramach kanonu i tradycji grania prostej dziewczyny. Zrobiła to przekonująco. Nie tylko oczy były w tej postaci wyraziste. Zakręciła biodrem, wypchnęła pierś do przodu, zarechotała cwaniacko, a za chwilę przymilnie się uśmiechnęła. W wątku komediowym dramatu - nic dodać, nic ująć.

Reszta próbowała zmieścić się w tragedii. Dlatego aktorzy przeżywali każdą rozterkę szerokim gestem. Spotkaniom Don Juan z braćmi Elwiry, za każdym razem towarzyszyły pełne przejęcia westchnienia, które miały podpowiedzieć widzowi przed jakże trudnym dylematem stali bohaterowie. Fakt, oddech, nie tylko w aktorstwie, jest podstawą egzystencji, a jeśli, ktoś odczuwa jej dotkliwy ból, ma prawo sapać jak lokomotywa.

Pomysł na Komandora jest jednym z bardziej udanych punktów tej inscenizacji. Przez cały czas trwania spektaklu, dwie dziewczyny - sługi, z upudrowanymi na biało twarzami, zaznaczają zmianę miejsca akcji rozwieszając w coraz to inny sposób białe płachty materiału. Obecność Kamiennego Gościa zaznaczona jest śladem ręki na materiale, kształtem sylwetki, która okaże się nicością, po tym jak Sganarel szarpnie za sznurek.

Wiele serca włożyli aktorzy w ten spektakl. Mieli świadomość, zwłaszcza Don Juan, że mierzą się z wielką literaturą. Stali się odtwórcami utartych schematów, które są bezpieczne, ale nudne i nie wiele mówią o umiejętnościach aktorów.

Ostatnim przedstawieniem drugiego dnia festiwalu była "Noc Listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego, przygotowana przez adeptów budapeszteńskiej Akademii Teatralnej i Filmowej. Spektakl z kanonu literatury polskiej, do którego Polacy nie mają dystansu, przeszedł bez echa na tegorocznym festiwalu "Klasyka Polska" w Opolu. Tym razem jednak trzeba przyznać, że zrobił spore wrażenie. Zaprezentowane prawie bez skreśleń, ponad dwugodzinne przedstawienie, przytrzymało widzów w dusznej sali gimnastycznej do bardzo późnego wieczora. Było to obce spojrzenie na polską świętość narodową - bez bagażu poprzednich realizacji, wpajanych mitów i patriotycznych odniesień, bez szarpiącego polskość w duszy "Do broni Jezus Maryja!" - po węgiersku jakoś obco to brzmi.

"Noc listopadowa" stała się uniwersalną historią zrywu, który skazany był na klęskę. W homerycznej otoczce eposu, opowiedziano o wielowymiarowości walki dobra ze złem. Nie zobaczyliśmy epoletów, greckich tunik. Historia mogła zdarzyć się zawsze i wszędzie. W polu gry znajdowało się pianino, na którym patriotyczną pieśnią wystukiwano rytm marszu, wanna i gimnastyczna skrzynia. Aktorzy poubierani w dżinsy, koszulki, dresy, okryci szubami, futrami, czapami syberyjskimi, kiedy robiło się gorąco po prostu zrzucali części odzieży i grali dalej. Pokazywali wszystko, czego nauczyli się w szkole. Nie jest to jednak dyplom, a egzamin, który grupa złożyła na zakończenie trzeciego roku studiów.

Pochwalić się mogli z czystym sumieniem. Nie tylko wydolnością fizyczną - elementami brake-dance, umiejętnością wiszenia pod sufitem na linie, przeskakiwania nad głowami trójki leżących kolegów, by wylądować na pudle pianina; nie tylko dobrze postawionymi głosami, którymi można przeraźliwie krzyczeć, wzywając do walki lub ją przegrywając; nie tylko umiejętnością oswojenia każdej przestrzeni i braku skrępowania wzrokiem widza, który usiadł tak, że depcze mu się po palcach; nie tylko dyscypliną, która trzyma wszystkich w jednym szeregu marszowym, albo synchronizuje przejmujący, morderczy chaos, kiedy ludzie poszczuci ręką boga rzucają się sobie do gardeł. Przede wszystkim - rozumieniem treści i sensów wypowiadanych słów - tragedii ludzi, którzy szarpią się z własnymi upiorami, nie potrafią podjąć decyzji, albo impulsywnie chwytają za broń, by później, dojrzalsi o doświadczenie klęski, zostać na polu bitwy. Początkowy młodzieńczy zapał zamienia się w finałową starość przegranych dwudziestolatków, a historia zatacza koło. Postaci wracają na początkowe miejsca, przybierają wyjściowe pozy. Nic się nie zmieniło. Jedynie wanna stoi odrobinę dalej, ale konfiguracja gnieżdżących się w niej ludzi jest ta sama. Czekają na następny spektakl, na kolejny znak, by zacząć przedstawienie. Pallas w czerwonym, plastikowym płaszczu zawoła "Do broni!" i wszystko zacznie się na nowo. Tylko, w jakim języku tym razem?

Każdy z aktorów gra kilka ról. Mogą być ostatnim w szeregu czwartaków, by za chwilę stać się Wielkim Księciem, Chłopickim, Mefistofelesem na scence jarmarcznego kabaretu, w który zamienił się Teatr Rozmaitości. Joanna może być stłumioną Wielką Księżną, albo poddającą się urokowi mitycznego boga wojny, kochanicą. Nike są zdecydowane, bosko pewne siebie, przerażone, gdy tracą grunt pod nogami, bo na świecie istnieje potężniejsza siła. Demeter płacze nie tylko nad losem swej córki i zamierającej natury świata, ale również nad jego fatalizmem w ludzkim wymiarze. Zespołowi należy się owacja, nawet większa, niż ta, którą zgotowała im wyczerpana duchotą klaustrofobicznej sali widownia.

Festiwalowy poniedziałek przedstawił obraz początkującej sztuki aktorskiej. Poczynając od tej, która jeszcze sztuką nie jest, poprzez tą, która się na pewno wykształtuje, aż po taką, która będzie się jedynie doskonalić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji