Artykuły

Nie odbiła mi palma

- Osiągnąłem to, o czym marzyłem i jestem z tego zadowolony. W szkole teatralnej zależało mi, żeby robić to, co chcę robić, a nie to, co muszę. Pod koniec studiów miałem już solidną konstrukcję osobowości. Wtedy ze wszystkich teatrów w Polsce najbardziej odpowiadały mi Rozmaitości. Z czasem dopiąłem swego i gram na tej scenie - mówi TOMASZ TYNDYK, aktor TR Warszawa.

Nie wszyscy mają takie szczęście do reżyserów jak Tomasz Tyndyk. Grał u Jarzyny, Warlikowskiego. Teraz zagra u Pollescha, papieża niemieckiego teatru postdramatycznego. Rene Pollesch, pracując po raz pierwszy w Polsce z polskimi aktorami, przygotowuje spektakl w TR Warszawa pt. "Ragazzo deli Europa". Premiera 26 maja.

Po studiach aktorskich w łódzkiej filmówce zaczynałeś we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pięcioletni kierat zrobił swoje?

- Kiedy byłem tam, już grałem w TR, ale nie na etacie, bo nie było na mnie takiego zapotrzebowania. Bardzo chciałem poświęcić się czemuś ambitnemu. Propozycje z innych teatrów mi się nie podobały. Jedynym sensownym wtedy wariantem był dla mnie Współczesny i tam się znalazłem. Świadomie spróbowałem, czym będzie dla mnie praca na scenie. Sama szkoła to zupełnie inna bajka. Równolegle dużo współpracowałem z Rozmaitościami. To był mój pierwszy kontakt z Krzysztofem Warlikowskim, z osobą, która nagle wymaga od ciebie dużo więcej niż ktokolwiek, kiedykolwiek. Do tego dochodzi mój trudny moment życiowy, jaki wtedy przechodziłem, w trakcie premiery spektaklu Krzyśka - "Oczyszczeni". Było to dla mnie bardzo emocjonalne, pierwsze, największe zawodowe przeżycie. Zyskałem dzięki temu wielu przyjaciół, poznałem swoją wartość i zbudowałem własne Ja. Poczułem, że realizuję się jako aktor, że o to mi chodzi i może kiedyś będę mógł powiedzieć, że jestem w tym dobry. Wcześniej dużo w siebie wątpiłem, a tutaj utwierdziłem się, że dotykam tej najwyższej, najmocniejszej, najbardziej poszukującej prawdy scenicznej. Ten okres to dla mnie nie kierat, tylko bardzo dobra lekcja pokory. Dzięki niej mam w ogrodzie Rozmaitości kwiaty i owoce.

Pokora to za mało jeżeli chodzi o werdykt wielkiego ogrodnika - Grzegorza Jarzyny.

- Grzegorz Jarzyna zainteresował się moją osobą, kiedy zobaczył mnie na scenie. Przy czym, co innego być zainteresowanym jakimś aktorem, a brać go do siebie do teatru, bo wtedy trzeba mu zapewnić pracę. Zagrałem u Jarzyny w sztuce "2007: Mackbeth". Był bardzo zadowolony z mojej gry, po czym zaprosił mnie do TR na stałe.

Razem z Jarzyną pochodzicie ze Śląska. Kiedy On wystawiał w Warszawie "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie", grałeś w tym samym tytule u innego reżysera w Łodzi, Jarzyna ze swoim spektaklem odnosił pierwsze sukcesy, ty dostałeś nagrodę za najlepszą rolę męską. Życia równoległe?

- Mój dyplom był odważny, współczesny, przełamujący wtedy myślenie szkoły teatralnej o teatrze. Był bliski człowiekowi, inny niż granie "Ślubów panieńskich" na siłę. Ja pochodzę z dolnego Śląska, Jarzyna z górnego, to już jest zupełnie co innego. Przy pracy nad "Mackbethem" bardzo dobrze porozumieliśmy się w relacjach aktor-reżyser, człowiek-człowiek, a nawet się zaprzyjaźniliśmy.

Minęły dwa lata. Zbliża się sądny dzień: 07.07.07

- Może faktycznie 2005 rok to dla sztuki "2007: Mackbeth" za wcześnie. Niemniej jednak Grzegorz Jarzyna powiedział wtedy, że ryzykuje, ale świadomie robi w polskim teatrze krok o dwa lata do przodu. Teraz, na przestrzeni czasu rozlicza się ze swoich słów, robiąc z tego teatr telewizji. Sama scenografia i kostiumy podsyciły we mnie dawny głód robienia strojów do przedstawień. Czuję, że jestem w odpowiednim czasie, miejscu i kręgu.

Czytasz recenzje?

- Nie. Wolę słuchać ludzi, których cenię, którzy mówią mi wprost, co myślą o przedstawieniu i mojej grze. Gazety mają swoje różne uzależnienia i nie do końca wydaje mi się to szczere.

Nie masz do tego dystansu?

- Mam ogromny, dlatego nie chcę nawet tego czytać. Jeżeli już, to cenię recenzentów, którzy jak im się spektakl nie podoba, to potrafią tak obiektywnie napisać recenzję, że ja coś z niej wynoszę, wchodzę w dyskusję.

Tekst i spektakl "Anioły w Ameryce" bardzo rozwija i zbliża ludzi, młodych i starych.

- To, że ktoś ma ochotę zanurzyć się tak głęboko, znaczy, że coś naprawdę się stało. Myślę, że to przedstawienie jest tak ludzkie, że niezależnie od poglądów musi dotykać.

Czy ono zawiera jakiś manifest?

- Jestem bardzo daleki od robienia manifestu. Tak samo nie czuję się na siłach reżyserowania czegokolwiek, bo za mało jeszcze wiem, żeby się za to brać. To moja najtrudniejsza rola dotychczas, choć emocjonalnie jest mi bardzo bliska. Wejść w siebie jest najtrudniej. Krzysztof Warlikowski tak ze mną pracował, żeby dojść jak najbliżej mnie, niczego tak naprawdę nie zagrać tylko przeżyć to przeze mnie. Premiera w teatrze nigdy nie jest końcem pracy, bo tam zawsze można znaleźć coś nowego. Film - wiadomo, jest ukończony montaż, wszystko zostaje takie na zawsze i może ale nie musi być świetne. Przez to, że "Anioły" są ciężkim przedstawieniem, stawiającym pytania i zmuszającym do myślenia, pokazują, że nie ma tam tego, o co zawsze oskarżało się Teatr Rozmaitości, czyli golizna i niby tania prowokacja. To były pierwsze takie bodźce, bardzo potrzebne społeczeństwu. Tutaj poprzeczka jest wyżej, bo wszystko odbywa się na poziomie intelektualnym, to ciosy, które są zadawane widzom ze sceny.

Ludzie często mówią, że wstydzą się płakać w teatrze.

- Podczas ostatniej sceny w "Aniołach..." mamy mocny kontakt z widownią. Widziałem, że parę osób było bardzo wzruszonych. To jest dziwne przeżycie dla aktora, bo z jednej strony wiesz, że to wywołałeś, a z drugiej czujesz siłę rzeczy, w której uczestniczysz. Trudno z tym współżyć, bo gdzieś tam jest to moja praca, a gdzieś to przekracza na chwilę jakąś barierę, granicę między jednym, a drugim. Mam o tyle łatwiej, że jestem bardzo emocjonalną osobą. Jestem otwartym człowiekiem, ale są sytuacje w których trzeba to wszystko powstrzymywać. Tak jak właśnie w mojej roli Priora.

Nie uważasz, że dwóch proroków pod jednym dachem, to o jednego za dużo?

- Nie wiem nic na temat prywatnej rywalizacji pomiędzy nimi. Nie jestem wtajemniczony. Jeżeli w ogóle jest, to na warunkach dżentelmeńskich i to jest jak najbardziej zdrowe. Osobiście, jako aktor wciąż współpracujący z jednym i drugim reżyserem, nigdy czegoś takiego nie odczułem. Nikt też nie opuścił gmachu TR, ponieważ "Anioły w Ameryce" zostały zrobione jako spektakl tej placówki. Nadal jesteśmy na etacie i nic mi o tym nie wiadomo, żebyśmy mieli z tego teatru odchodzić. Krzysiek przychodzi na spektakle Grześka, Grzesiek przychodzi na spektakle Krzyśka. Zazwyczaj są pod ogromnym wrażeniem swoich przedstawień. To fantastyczne, że jest dwóch takich twórców, dzięki którym aktorzy i teatr cały czas mogą iść do przodu, nie spoczywają na laurach. A chyba widać i słychać, co ostatnimi czasy działo i dzieje się w innych teatrach w tym mieście czy w kraju. Powiem tak - każdy teatr marzy o tym, żeby mieć pod jednym dachem dwie, tak wybitne osobowości.

Twoje role w "Aniołach w Ameryce" i "Miss HIV" to dla niektórych skrzyżowanie gatunku.

- W "Miss HIV" gram transwestytę, w "Aniołach..." mam jako taka osoba jedną, dużo spokojniejszą scenę. Jednak,nawet w tym przypadku, uniknąłem podobieństw. Spektakl Maćka Kowalewskiego to zupełnie inny świat. Po pierwsze, większy kontakt z widownią, co jest bardzo stresujące. Musiałem tam przekroczyć w sobie poczucie wstydu. Taka bezpośredniość jest bardzo trudna, bo ludzie potrafią różnie reagować, często się tego boją. Trzeba włożyć dużo energii, żeby to uruchomić.

Czy mogłoby cię cokolwiek "uleczyć", gdybyś się dowiedział że jesteś nosicielem wirusa HIV?

- O, Matko. Nie poszedłbym raczej śladami Roya Cohna, tylko bardziej mojego bohatera Priora. Powiem ci szczerze, że strasznie jest mi to sobie trudno wyobrazić. Miałem dużo styczności z ludźmi chorymi, przed rolą w "Miss HIV" i w "Aniołach w Ameryce". Mocno przeżywałem, kiedy ludzie zakażeni kibicowali naszemu przedstawieniu. Może było to dla nich w jakiś sposób budujące doświadczenie? Chyba nie znam siebie jeszcze na tyle, żeby to stwierdzić. Ale mój bohater Prior przynosi taką odpowiedź. W trakcie brutalnej walki z chorobą odpowiada, co robić dalej, jak żyć.

Media coraz częściej podają, że naukowcy zbliżają się do odkrycia antidotum na AIDS. Gdyby tak się stało, co byłoby oczywiście fantastyczne, przedstawienie Warlikowskiego byłoby przeterminowane. Ten temat jest tam rzeczywiście gilotyną, ale nie jest głównym wątkiem. Jest zaczątkiem jakiejś dyskusji o cierpienia i miłości; zapalnikiem tego wszystkiego. Ten spektakl dotyczy nawet wtedy, jeśli nie jest się chorym czy nie jest się gejem.

Lubisz ludzi?

- Chyba mam szczęście do ludzi.

Jak gasisz pragnienie towarzystwa?

- Uwielbiam, kiedy ludzie przychodzą do mnie na imprezę. Prowadzę otwarty dom, spotyka się u mnie wiele różnych osób. Jestem bardzo kontaktowy i chyba dlatego goście po prostu lubią u mnie przebywać. Wróciłem do homingu, bo mam problem z warszawskimi klubami i knajpami. Nie znoszę sytuacji, kiedy idę z kimś do lokalu, jestem wpuszczany, a mojemu znajomemu mówi się, że nie wejdzie. Nie mam też swoich ulubionych miejsc, chociaż bardzo lubię Warszawę.

Wypadając z okrętu, można się utopić.

- Szukam przestrzeni, w której czuję się wolny, mogę być tym, kim jestem, bo aktorstwo zostawiam na scenie.

Wychodzisz z roli - gdzie lub w co wchodzisz?

- W taniec.

Jesteś szczęśliwy?

- Nie wiem. Osiągnąłem to, o czym marzyłem i jestem z tego zadowolony. W szkole teatralnej zależało mi, żeby robić to, co chcę robić, a nie to, co muszę. Pod koniec studiów miałem już solidną konstrukcję osobowości. Wtedy ze wszystkich teatrów w Polsce najbardziej odpowiadały mi Rozmaitości. Z czasem dopiąłem swego i gram na tej scenie. Nie zmieniłem się bardzo pod jej wpływem jako człowiek. Ani mi nie odbiła palma, nie zblokowałem się, nie zmienił się też diametralnie mój światopogląd. Czuję, że mocno rozwinąłem się zawodowo.

Z Rene Polleschem pracujecie nad spektaklem "Ragazzo dell'Europa". Co to za historia?

To historia o aktorach, którzy tracą swój czar i wyruszają na jego poszukiwania.

Jak się pracuje z Polleschem?

- Pollesch pozwała na ogromną wolność i swobodę. Nie ma żadnych stresów, co dla aktora jest bardzo chroniące.

Taki komfort pracy może rozpuścić człowieka jak dziadowski bicz, nie uważasz?

- Nie martw się, bo tak się nie stanie. On chce, żeby nasze spotkanie było spontaniczne i niewymuszone.

"Chcę wiedzieć, czy aktor potrafi zrobić coś z moim tekstem, czy to, o czym mówi, go interesuje" - mówi Rene Pollesch.

- Pollesch nigdy nie robi castingów, pracuje z różnymi aktorami. Casting nie pokrywa się z jego zasadami. To na maksa antykapitalistyczny typ. Opowiadał, że w Niemczech daje pracę tym aktorom, którzy jej nie mają. Natomiast kiedy robi sztukę za granicą swojego kraju, selekcją zajmuje się upoważniona komórka danej instytucji.

Czy podczas jego pobytu w IV RP, ty, mający z nim codziennie do czynienia, zauważasz w tym człowieku jakieś zmiany?

- Z każdym dniem bacznie przygląda się tej nowej, polskiej rzeczywistości. Jednak dystansuje się co do ukierunkowania politycznego, co nie znaczy oczywiście, że pomija ten temat. Reszty zdradzić nie mogę, to jest tajemnica.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji