Artykuły

Hłasko w kabarecie

Kolejny raz kielecki teatr próbuje się rozliczyć z przeszłością i historią. Po raz kolejny robi to w sposób nie do końca przemyślany. Tym razem wina leży, moim zdaniem, po stronie nieudanej adaptacji - o "Pijanym na cmentarzu" w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach pisze Agnieszka Kozłowska-Piasta z Nowej Siły Krytycznej.

Marek Hłasko w stylistyce Barei, na dodatek wsparty nowoczesną techniką audio-wideo i dobre aktorstwo - tak w telegraficznym skrócie można opisać ostatnią premierę sezonu w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Młody reżyser z Krakowa Piotr Sieklucki postanowił zmierzyć się z powojenną historią Polski, wystawiając "Pijanego na cmentarzu". Na bazie "Cmentarzy" i kilku innych opowiadań Hłaski, powstała opowieść o Franciszku, który w amoku alkoholowym powiedział (nie powiedział) coś na partię i stracił wszystko, niemalże do końca wierząc w partyjne ideały.

Pierwszy wyklęty literatury powojennej, Marek Hłasko miał wspaniałe pióro. Obok niepoprawnych myśli o partii, komunizmie w jego tekstach istniał człowiek pozbawiony ideałów, samotny i zagubiony, przerażony brudem, ohydą świata i to dla mnie głównie on zostawał w pamięci po lekturze. U Siekluckiego dominuje polityka, ideologia, wiara we wszystkie -izmy i -yzmy, na dodatek ośmieszona. "Pijany na cmentarzu" groteskowy w założeniu, niebezpiecznie ociera się o estradę, kabaret. W "Pięknych dwudziestoletnich" Hłasko skrytykował "Ósmy dzień tygodnia", nakręcony na podstawie jego opowiadania przez Aleksandra Forda. Podsumował ostro, że Ford zrobił film o tym, jak to młodzi ludzie nie mają gdzie kopulować. Ciekawe, co powiedziałby o Siekluckim....

Spektakl ma nierówne tempo: momentami dzieje się niezwykle wartko, dowcipnie, aby za chwilę znużyć dłużyznami, rozbudowanymi scenami w których niewiele się dzieje, a napięcia jest tyle, co w popsutym kontakcie. Rozbawiona kabaretowymi scenkami publiczność wręcz nudzi się podczas fragmentów tragicznych: historii człowieka głuchego, szukającego swojego brata, czy momentu, gdy żona Franciszka popełnia samobójstwo. Ta huśtawka jest niezwykle wyczerpująca dla widza, zwłaszcza, że przedstawienie jest słusznych rozmiarów: 2,5 godziny.

Reżyser zdecydował się na jeszcze jeden zabieg. Opowiadania Hłaski z lat 50-tych przeniósł w bliżej nieokreślony PRL, raczej z czasów Gierka i Jaruzelskiego. Mamy projekcje prezentujące pochody pierwszomajowe, fragmenty filmów Barei, knajpę z lat 70-tych z oldskulowymi żyrandolami, herbatą w ohydnych szklankach podawanych przez dziwaczną kelnerkę ze szmatą w dłoni oraz bogactwo piosenek z przeszłości - śpiewanych w stylu podmiejskich dancingów przez piosenkarkę w brokatach. Wniosek prosty i oczywisty: w PRL-u stale było tak samo. Na dodatek - według pana Siekluckiego - jest tak nadal: w dialogach pojawiają się współczesne wtręty ("Spieprzaj dziadu") i ciągle puszczane oczko do publiczności: nazwiska podobne do współczesnych polityków itp. Na swojej kabaretowej drodze reżyser poszedł jeszcze dalej. Aktorzy rozsadzeni wśród publiczności, zmuszają ją swoim zachowaniem do bardziej żywiołowych reakcji. "Międzynarodówkę" na zebraniu partyjnym śpiewała prawie połowa widowni premierowej. Czyżby ten komunizm nie był taki zły? Tak można zinterpretować reakcję publiczności, ale nie bardzo wiem, czy właśnie to chciał przekazać reżyser.

Na scenie pojawia się jeszcze jeden bohater: sprzęt audio-wideo, eksploatowany do granic możliwości: rzutniki multimedialne, kamera rejestrująca na żywo to, co dzieje się na scenie i za kulisami. Kamera zakłada nieingerencję, umożliwia zbliżenie niedostępne dla widza w teatrze. Jaki sens nadaje tej sztuce, nie wiem. Mimo upływu czasu klucza do tego nie znalazłam. Wiem tylko, że sprzęt nie zawiódł.

Jedynie za poprowadzenie aktorów należą się reżyserowi wielkie i zasłużone brawa. Już dawno nie widziałam ich w tak dobrej formie. Mirosław Bieliński jako działacz partyjny na balkonie to prawie Arturo Ui, ojciec grany przez niewidzianego dawno na kieleckiej scenie Edwarda Kusztala brzmi niezwykle naturalnie i ożywia statyczną, nieco nadmuchaną scenę rodzinną rozpoczynającą spektakl. Nie można pominąć Dawida Żłobińskiego, który stworzył korowód postaci z kelnerką z czasów gierkowskich na czele. To naprawdę dobry, choć nierówny aktor. W "Pijanym na cmentarzu" pokazał, jak wielkie drzemią w nim możliwości.

Kolejny raz kielecki teatr próbuje się rozliczyć z przeszłością i historią. Po raz kolejny robi to w sposób nie do końca przemyślany. Tym razem wina leży,moim zdaniem, po stronie nieudanej adaptacji. Reżyser zdecydował się na zbyt wiele fragmentów z prozy Hłaski, które niezbyt szczęśliwie połączył w całość. Dodatkowo nie do końca udane pomysły inscenizacyjne: stylistyka kabaretowo-estradowa, zbytnie przeszarżowanie, skontrastowane ze scenami statycznymi zaciemniają to, co w prozie Hłaski najcenniejsze. "Pijany na cmentarzu" to koktail kabaretowo-estradowo-teatralny, który nie daje nam zbyt wielu składników odżywczych. Poza jednym, jakże ważnym: witaminą A, jak Aktor.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji