Artykuły

Trudno o polskiego Tomasza Manna

W stołecznym Teatrze Dramatycznym od 17 czerwca "Niepokoje wychowanka Törlessa" Musila w reżyserii Kuby Kowalskiego. O swoich doświadczeniach z literaturą austriacką opowiada nam wielki polski reżyser ERWIN AXER.

W 1980 roku w Austrii odniósł pan sukces reżyserią "Marzycieli" Roberta Musila. W 1985 roku w wiedeńskim Burghteater wystawił pan jego "Vincenza i przyjaciółkę znakomitych mężów". Twórczość Musila jest panu bliska?

Erwin Axer: Propozycja wyreżyserowania "Marzycieli" przyszła od teatru. Nie czytałem wcześniej Musila, ale wiedziałem, że jest autorem "Człowieka bez właściwości". Teraz musiałem poświęcić czas na lekturę jego prozy, przejrzałem młodzieńczą powieść "Niepokoje wychowanka Torlessa", recenzje teatralne. Chciałem poznać sąd Musila o teatrze. Wiedziałem z zapisanych przez niego uwag, że nie lubił i nie cenił muzyki, a moją wyobraźnię zaskoczyła muzyczność "Marzycieli". Musilowscy bohaterowie - "marzyciele", ludzie "bez właściwości" czy "z właściwościami" - nie są oryginalni. Podobne postaci pojawiają się już u autorów wcześniejszych epok. O osobności tego pisarza decyduje harmonizacja całości, szczególna aura i potężna muzyka, która z tego wszystkiego wyrasta. Musil to też moralista, dla którego istotny jest każdy gest, słowo i myśl w walce o sens i wartości.

"Wieczór, który należy do tego, co najlepsze, co kiedykolwiek zdołał stworzyć teatr austriacki" - napisał o przedstawieniu austriacki krytyk.

- Sam Musil sprzeciwiał się tezie o odrębności kultury austriackiej. Uważał, że jest jedna literatura niemiecka. Nie zgadzam się z nim, wyczuwam inny koloryt tej literatury, odmianę języka niemieckiego.

Jak przyjęli pana aktorzy?

- Nie uważali mnie za cudzoziemca, czułem się swojsko. Byłem bardziej austriacki niż niektórzy z reżyserów w Burghteater. Kultura mojego dzieciństwa ułatwiła językowe porozumienie z nimi, pomogła też zrozumieć ich mentalność. Austria jest krajem muzeów i bogatych kolekcji dzieł sztuki, co wpływa na wychowanie jej mieszkańców. Poziom humanistycznego wykształcenia aktorów austriackich jest "wyższy niż w Polsce.

- Urodził się pan w Wiedniu. Pana pierwszym językiem był niemiecki. Pamięta pan pierwszy kontakt z kulturą austriacką?

- Jako dziecko nie dzieliłem kultury na niemiecką i austriacką. Panna Greta, moja wychowawczyni do 10. roku życia, była Niemką. Czytała mnie i mojemu młodszemu bratu bajki i opowiadania po niemiecku, pamiętam twórczość braci Grimm i wiele innych bajek. Pierwszy kontakt z teatrem to Kasperletheater, teatr marionetek dla dzieci. Kasperle to rodzaj austriackiego Arlekina. Miałem wtedy pięć albo osiem lat... Pani burmistrz Wiednia przyznając mi w 1973 roku medal Kainza za reżyserię "Święta Borysa" Thomasa Bernharda jako najlepszego spektaklu sezonu, powiedziała o mnie: "urodzony w tym mieście, do tego miasta powrócił". Pominęła ponad 40-łetnią lukę dzielącą te wydarzenia.

Bernharda w przeciwieństwie do Musila wystawiał pan i w Polsce.

- "Marzycieli" nie jest łatwo dobrze przetłumaczyć na polski. Nie miałem dobrego przekładu i odpowiedniej obsady. Poza tym szczęście z reguły nie zdarza się dwa razy. Nie ryzykowałem. Bernhard jest mistrzem słowa, wypełnia się w języku. Jego dzieła też nie da przełożyć w sposób satysfakcjonujący, literatura zwykle ginie w przekładzie. W Polsce reżyserowałem trzy dramaty Bernharda w Teatrze Współczesnym: "Święto Borysa" i "U celu" po sukcesach zagranicznych oraz "Komedianta". Polska krytyka nie doceniła początkowo tej literatury, uznała Bernharda za epigona Becketta. "Ciężkie" dramaty Bernharda niosą w sobie ogromny ładunek komizmu i satyry. W Polsce nie zawsze potrafiłem przekonać aktorów, że można to grać z poczuciem humoru.

W "Komediancie" po raz ostatni wystąpił na scenie Tadeusz Łomnicki.

- Zagrał rolę bardzo dobrego aktora z prowincjonalnymi skłonnościami. To nie jest zarzut. Łomnicki jako Bruscon, tytułowy "Komediant", po raz ostatni miał okazję rozliczyć się ze swoją publicznością i z samym sobą. Obnażył bez żadnych zahamowań własną małość i wielkość. Jego ogromny temperament wspierał elokwencję Bernharda.

Dwie główne role Bemhardowskie zagrała w pańskich spektaklach Maja Komorowska, która dziś występuje w Bernhardowskich przedstawieniach Krystiana Lupy.

- W "Święcie Borysa" i "U celu" Komorowska akcentowała wspaniale dramatyczne tony Bernharda, pomijając jego komediowość. Bardzo dobrze zagrała scenę kuszenia młodego filozofa w "Wymazywaniu" Lupy. Jego ostatniego przedstawienia, czyli "Na szczytach panuje cisza", nie widziałem. Sam chciałem wystawić tę złośliwą satyrę na wiedeńskich akademików w Burghteater. Nie wyreżyserowałem jej w Polsce, bo trudno było po wojnie w naszym kraju o odpowiednik Bernhardowskiego bohatera - "wielkiego i zasłużonego pisarza", osobowość pokroju Tomasza Manna.

Lubi pan Bemhardowskie przedstawienia Lupy?

- Widziałem i cenię, choć nie bez wewnętrznego sprzeciwu, "Immanuela Kanta", "Rodzeństwo", "Wymazywanie"... Lupa mocno odciska swoją indywidualność na Bernhardzie, ja starałem się zrozumieć myśl samego pisarza.

Jednym z wielkich tematów Bernharda jest nierozliczony rachunek Austriaków z nazistowską przeszłością. Zetknął się pan w Austrii z tym problemem?

- Przebywałem głównie w środowisku artystycznym. Czasem wspominało się kogoś jako "starego hitlerowca". Aktorzy nierzadko mają słaby charakter, dlatego nie dziwiłem się, że czasem ulegali drakońskiemu reżimowi i wyrzekali się niezależności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji