Artykuły

W strefie zero

"Oresteja" w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Jacek Kopciński w Teatrze.

Kiedy siadamy w fotelach, nad sceną, w białym świetle reflektorów, unosi się już gęsty, gryzący pył. W powietrzu czuć przenikliwy zapach drobnego żwiru, którym wysypano deski. Dojmujące wrażenie, jakbyśmy nagle znaleźli się w strefie prawdziwej katastrofy, chwilę po zawaleniu się jakiejś potężnej budowli. Nic sposób uciec od tego skojarzenia. To nowojorskie Ground Zero, zbiorowy grób tych, którzy uwierzyli, że koło okrutnej historii zatrzymało się na wieki i nic już nam nie przeszkodzi wbudowaniu liberalnego raju na ziemi. Symbolizujące go dwa smukłe wieżowce legły jednak w gruzach, grzebiąc ludzi i po-nowoczesne złudzenia filozofów... Wszyscy pamiętamy te obrazy: z chmury białego pyłu, niczym postacie z głośnych filmów katastroficznych, wyłaniają się nieliczni ocaleni. Właśnie w ten sposób w nowym spektaklu Jana Klaty pojawia się na scenie Klitajmestra.

Ta potężna, bosa heroina, ubrana w długą białą suknię, z welonem wpiętym w gęste, potargane włosy, w niczym jednak nie przypomina postaci z amerykańskiego koszmaru. Aluzja do zamachu na WTC ma w spektaklu Klaty bardzo ogólny charakter, stanowi zaczyn wypowiedzi historiozoficznej, a nie politycznej. Klitajmestra Anny Dymnej wyłania się z teatralnej mgły i staje na sztucznym żwirze jak na gruzach cywilizacji, która wydała ją u swych początków - jako bohaterkę archaicznego mitu i pierwotnej tragedii. Ta symboliczna postać jest tu żywym znakiem kondycji człowieka Zachodu i personifikacją jego dziejów, które zatoczyły koło. W zerowej strefie naszej cywilizacji Klata ujrzał antyczną mścicielkę, jakby historia rzeczywiście się skończyła, a czas powrotny wrzucił nas w epokę czystej, nieopanowanej, "dzikiej" przemocy.

Ale młody reżyser nie wierzy w taki prosty regres. Patrzy w oczy Klitajmestrze i nie dostrzega w nich żadnych pierwotnych instynktów, które napędzałyby współczesną spiralę zbrodni. Widzi zmęczenie, senność, dziwne odrętwienie, którego nie tłumaczy w całości ani antyczna, ani też japońska (no) tradycja teatralna. Klitajmestra czeka nad brzegiem morza na zdradzonego męża, który ma na rękach krew ich córki. Jest silna i wytrwała, ale co chwila zasypia, zapada się w sobie, jakby z jej potężnego ciała kropla po kropli wyciekało życic. To wielka kukła o rysach dawnej mścicielki, na przekór nawarstwiającej się jak gruz śmierci odziana w białą, weselną suknię. Za chwilę zbryzga ją krew Agamemnona.

Trudno jednak uwierzyć, że naprawdę płynie ona w jego sztywnym ciele. Agamemnon Jerzego Grałka przypomina oficera powracającego z wielkiej wojny odwetowej. W czarnych, skórzanych oficerkach i kuloodpornej kamizelce, idzie krokiem człowieka, który zamiast serca ma sprężynę. Znużony, czy raczej zużyty, automat do zabijania. Patrząc martwo przed siebie, przemawia głosem raportującego żołnierza. A potem, za sceną, ostrze strażackiej, siekiery, którą jednym precyzyjnym ruchem wydobędzie spod gruzów Klitajmestra, zamienia go w rzecz. Sztuczny korpus Agamemnona walać się będzie po scenie niczym stara skorupa.

Klitajmestra i Agamemnon nie są bohaterami antycznej tragedii. Powtarzają tylko ich słowa, naśladują ich gesty. Serca nie przeszywa im namiętność, umysłów nie poraża świadomość nieuniknionego. To tylko tragiczne simulacra, manekiny o krwawiących ciałach, poddawane za sceną rzeźniczej dekompozycji. Zdradzają i są zdradzani, cierpią i zadają cierpienie, zabijają i sami giną. Żadne z nich jednak nie wie, dlaczego - i chyba właśnie ta dojmująca niewiedza wtrąca ich w śmiertelne odrętwienie.

Na początku teatr pytał o przekleństwo dziedziczonej zbrodni i dawał widzom wstrząsającą, ale jasną odpowiedź. "Agamemnon musi zrobić coś, co pogrąży go w gniewie i zemście" - tłumaczy przyczynę śmierci Ifigenii Kitto*. Gniew i zemsta to coś więcej niż uczucie i czyn pojedynczego człowieka. To wewnętrzny nurt świata, w którym stale dokonuje się ta jedna, ostateczna, wolna od moralnej oceny, nieunikniona wymiana: "życie za życie". Wyruszając pod Troję, Agamemnon morduje własną córkę, a jej śmierć ściąga na niego zemstę Klitajmestry. Są tylko dwie rzeczy, które człowiek może uczynić, konfrontując się z losem: zrozumieć go i wytrzymać jego ciężar. Wiedza i heroiczne cierpienie to odpowiedź dana bogom, którzy pilnie strzegą ustanowionej przez siebie zasady świata.

Tak było na początku - na końcu jest inaczej, choć przez stulecia ziemia stała się purpurowa od utoczonej krwi. Współcześni bohaterowie dawnej tragedii w gniewie i zemście nie odkrywają już żadnej zasady. Towarzyszący Klitajmestrze chór powtarza wprawdzie znane frazy o konieczności cierpienia, ale nie wierzy we własne słowa, stale je ironizuje i ośmiesza. Tych czterech mężczyzn i jedna kobieta, ubrani w staromodne garnitury o szerokich klapach, przypominają grupę nauczycieli z jakiejś przedwojennej szkoły lub urzędników z dawnego magistratu. Jak nakręceni recytują swoją antyczną lekcję - swój referat, przysypani tym samym, co bohaterowie, pyłem.

Ale w co właściwie mieliby wierzyć? Jaką prawdę głosić? Czy greckie fata mogą jeszcze wytłumaczyć ból, cierpienie, przemoc, coraz bardziej wyrafinowane okrucieństwo naszych czasów? Na gruzach cywilizacji Klata ujrzał antyczną heroinę, ale obok niej postawił groteskową, różewiczowską grupę urzędników z teczką. Chór skarlał, ponieważ życie i śmierć na zawsze straciły swoją boską sankcję, a heroiczne cierpienie - wagę. Klęska ludobójstwa, jakiej po dwóch tysiącleciach duchowej walki z determinizmem (biologicznym, społecznym, historycznym) doświadczył człowiek Zachodu, nie ożywiła w jego umyśle antycznego panteonu! Bóg, który dał mu nieśmiertelność, odszedł, ale bogowie, którzy wtrącali go w "gniew i zemstę", nie powrócili. Zbrodnia współczesnych barbaros dokonuje się dziś w metafizycznej pustce i nie zmienią tego najśmielsze fantazje antropologów...

Klata mówi nam o tym spektaklem bardzo sformalizowanym, ale wolnym od jakiejkolwiek rytualizacji. Gesty i kostiumy bohaterów, przedmioty wnoszone przez nich na scenę, starannie wyreżyserowana muzyka, wreszcie słowo drastycznie skróconej tragedii - ani przez chwilę nie stają się znakiem jakiejś obrzędowej archaiki. Przejmujący lament nad zabitymi Klata przegrał z płyty awangardowego kwartetu i poddał elektronicznej obróbce... Bogowie nie mają nad jego teatrem żadnej władzy. To nie oni przemawiają głosem Kasandry, choć jej niesamowity monolog przypomina nam glosolalie antycznej wieszczki. Kasan-dra - niezwykła w tej roli Małgorzata Gałkowska - jednak nie prorokuje, ale cierpi na afazję. Przez długie minuty z trudem usiłuje wydobyć z siebie i wyartykułować "świadectwo krwi", które wielkimi literami wypisano na jej sukni. "Zbrodni pamiętna kaźń", "ojciec dzieci jadł". Podobny, makabryczny przekaz, którego nie sposób wypowiedzieć (tzn. zrozumieć), reprodukuje się dziś w milionowych nakładach. Nakład niczego jednak nie tłumaczy.

Afazja Kasandry to wstrząsający symptom kryzysu indywidualnej świadomości w świecie, który stracił sens, a nawet realność. Jego wytworem jest w spektaklu Klaty następne pokolenie rodu Atrydów. Postać Elektry (Anna Radwan-Gancarczyk) reżyser przerysował ze znanego horroru, Orestesa (Piotr Głowacki) - z popularnego komiksu. Nie po to jednak, by przypodobać się młodszej części swojej publiczności i zagrać na nosie starszej. Film i komiks dostarczają Klacie popkulturowych symboli, które, choć tandetne, mówią coś bardzo istotnego o naszej współczesności. Nie musimy wiedzieć, skąd przywędrowała Elektra. Ubrana w krótką spódniczkę i białe podkolanówki, z misiem pod pachą i ciałem Agamemnona na sznurku, opowiada o tym, że dzieciństwo nie chroni już przed złem, przeciwnie - staje się jego domeną. Z kolei Orestes w kostiumie rysunkowego herosa to symbol przemocy, którą motywuje już tylko wirtualna mimikra. Zęby pomścić ojca, Orestes szuka stosownej miny i odpowiedniego gestu. Wystarczy mu upodobnić się do komiksowego mściciela, by zabić własną matkę.

Zaplanowany mord nie wzbudza w nich żadnych namiętności. Wirtualne dzieci łączy z matką jedynie melancholia wystylizowanych ciał. Zanim padnie kolejny cios, wszyscy troje kładą się na żwirze i przytulają do siebie niczym lwy na sawannie.

W ich gestach odzywa się jakieś dalekie wspomnienie fizycznej bliskości, jedynej więzi, jaka kiedykolwiek ich łączyła. Dotyk to ostatnia deska ratunku przed katastrofą, która już trwa i od której tylko powszechne oszustwo mediów (wspieranych przez nowe technologie) odwraca uwagę ofiar.

Taki ma chyba sens ostatnia część spektaklu Klaty. Wielka lotnicza dmuchawa usuwa cały gruz, a na scenę wkraczają "bogowie" popkultury: piosenkarz i konferansjerka. Przychodzą w zastępstwie młodych bogów z tragedii Ajschylosa, ale ich sąd nad Orestesem okazuje się zabawą, ponieważ krwawe Erynie - znudzone panny w czarnych, perwersyjnych maskach - wcale nie żądają jego śmierci. Ajschylos w trzeciej części tragicznej trylogii fundował swoim bohaterom wielką konsolację, dobrze rozumiejąc duchowe potrzeby Ateńczyków. Dziś funkcję dawnego teatru pełnią masowe koncerty i programy telewizyjne, ale treścią ich globalnego przekazu nie jest przebaczenie, lecz zwykłe zapomnienie.

W świecie bez winy konsolacja jest zbędna. Apollon w przedstawieniu Klaty nie wygłasza więc obrony Orestesa, ale głosem Robbiego Williamsa śpiewa dyskotekowy przebój, który na chwilę uśmierza bolesne wspomnienia matkobójcy. Oszołomiony młodzieniec skacze ze szczęścia, ale jego prawdziwe oblicze zobaczymy dopiero w finale przedstawienia, kiedy "bogowie" znikną, a on, stając na krawędzi sceny, wypowie swój wielki lament wyzerowanej jednostki.

"Ja Kto to jest" - pyta współczesny Orestes słowami, które wyszły spod pióra Heinera Müllera. W odpowiedzi wylicza: "Ja wyrzutek mężczyzny Ja wyrzutek / Kobiety", "Ja sen o piekle / Noszącym moje przypadkowe imię Ja strach / Przed moim przypadkowym imieniem". Jakieś "ja", które cierpi, boi się, gardzi swoimi słowami, które ucieka przed "nieznaną katastrofą", ale absolutnie nie zna jej przyczyny. Jakieś "ja", które zapomniało, kim jest i na klawiaturze własnego ciała usiłuje nacisnąć guzik zagubionej pamięci. Postać Orestesa - tego byłego człowieka, który zamienił się w elektroniczny gadżet - jest wstrząsająca, ale możliwość spotkania się z nią twarzą w twarz - budująca.

Skoro bowiem słyszymy i rozumiemy Orestesa, skoro znamy jego głęboką, kulturową przeszłość i pojmujemy jego płytką, medialną teraźniejszość, skoro potrafimy rozpoznać jego cierpienie, a nawet umiemy mu współczuć, to chyba znajdujemy się w innym miejscu niż on sam. Na pewno coś nas z tym człowiekiem łączy, jego przeszłość i jego teraźniejszość nie wyczerpuje jednak całego naszego doświadczenia. Jest tak, jakby prosta linia, która wiąże dawnych i obecnych bohaterów "Orestei", gdzieś się wyginała, a płaski obrazek, na którym czerwoną od krwi ziemię pokryła gruba warstwa gruzu, zyskiwał nagle jakiś dodatkowy wymiar. Tam nasze "ja" rozpada się na tysiące kawałków, tutaj, w tym dziwnym czasoprzestrzennym zagięciu, ponownie się zrasta.

Monolog Orestesa z "Materiałów do Medei" Müllera puentuje cały spektakl, ale także momentalnie zmienia jego treść i charakter! Opowiadając o globalnej katastrofie, Klata zamienił teatr w pobojowisko i wirtualną maskaradę, a potem jednym performatywnym chwytem dojrzałego, już reżysera przywrócił mu prawdziwą, pierwotną wartość. To duża sztuka. Wychodzę przejęty i uspokojony. Jeżeli dzięki pamięci, empatii i bliskiej obecności drugiego człowieka (który jeszcze przed chwilą był tylko fantomem!) można w teatrze wydostać się z apokaliptycznego obrazka - jest nadzieja.

* Humphrey Davy Findley Kitto "Tragedia grecka. Studium literackie", tłum. Janusz Margański, Wydawnictwo Homini, Bydgoszcz 1997.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji