Artykuły

Chłopcy z Pasażu Wiecha

To spektakl o wspomnieniach, o tym, jak pamięta się czasy, kiedy wszystko było śmiertelnie poważne - o "Chłopcach z Placu Broni" w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Jest taki etap w życiu, że człowiek musi coś zdobyć. Trzeba sobie zedrzeć kolana i zniszczyć ubranie, chociażby po to, by mieć później co opowiadać wnukom.

"Chłopcy z Placu Broni" Ferenca Molnara byli kiedyś obok "Timura i jego drużyny" podstawową lekturą młodzieży. Każdy uronił łzę nad niedolą Nemeczka, podobnie jak, co wrażliwszy, zeszlochał się nad konaniem Karusia z "Anielki" Bolesława Prusa.

Dzisiaj rozrzewnieni, z ciepłem w okolicach mostka wspominamy tamte czasy i tylko przez sekundę zastanawiamy się, czy to pieczenie nie jest czasem objawem stanu przedzawałowego. Jeśli tak, trzeba bić na alarm, podobnie jak wtedy, gdy kumple z sąsiedniego bloku gwizdnęli proporzec, albo inne insygnia bandy.

Trzeba było mieć bardzo konkretny pomysł, by z takiego tekstu nie wyszedł szkolny bryk. Zadara znalazł sobie wentyl. Posłużyli mu do tego aktorzy i forma, którą wybrał.

Postaci już dawno nie mają trzynastu lat. Wiekowo odpowiadają raczej "Chłopcom" Stanisława Grochowiaka, i nawet nie bardzo mogą udawać, że jest inaczej. Dzięki temu Nemeczek (Wojciech Solarz) naprawdę wygląda jak dziecko. Główną siłą spektaklu jest to, że nie opowiada historii Placu Broni, chociaż mężczyźni mówią tekst powieści składnie zaadaptowany przez reżysera. Najważniejsze jest to, co dzieje się dookoła fabuły. Zadara sięgnął po środki przećwiczone na innych scenach, rozwiązania czerpane chociażby z "Dzieci słońca", swej ostatniej produkcji w berlińskim Teatrze Gorkiego.

Nie ma początku z wyciemnieniem, nie ma rampy ani kurtyny. Zaczyna się kolejna próba. Światła zapalone, drzwi wejściowe otwarte. Inspicjentka pyta aktorów, którzy przywitali się ze wszystkimi znajomymi na widowni i porozsiadali po kątach, czy są gotowi. Jeśli tak, to zaczynamy. Wchodzi Marek Barbasiewicz z chałwą na sprzedaż i tu kończy się nowoczesność w teatrze, a zaczyna walka młodego reżysera z gwiazdorską obsadą. Ta emfaza, to zagrywanie, te akcenty sprawdzające się może po drugiej stronie klasycznej rampy, ale nie trzydzieści centymetrów od widzowego nosa. Tak będą ze sobą walczyć do końca - wizja inscenizatora i rutyna aktorska. Czasami wygrywa reżyser i czuje się świeże powietrze, kiedy Andrzej Blumenfeld (Boka) się pomyli i bez skrępowania do tego przyzna. Czasem jednak, wejdzie Henryk Talar (Feri Acz) cały zdystansowany, z innej bajki, rzeczywiście z przeciwnej drużyny. Całkowita deziluzja, połączona ze szczerością przekazu zostały tu nagięte do realiów starego teatru.

Oto okazuje się, że Teatr Mały w Pasażu Wiecha, który sam był kiedyś wyznacznikiem nowoczesności, zupełnie jak Plac Broni, został przejęty przez obcy kapitał. Tak więc, zanim w ogóle coś się zacznie w temacie Nemeczka, aktorzy siadają w rzędzie naprzeciwko widowni i snują opowieść "jak to drzewiej bywało". Jak to "Antygona" inaugurowała, jak "Białe małżeństwo" blokowało rozwój osobniczy Krzysztofa Wakulińskiego, jak wyjątkowa była obsługa techniczna, a strażak ochoczo mdlał na widok pożaru. Rozrzewnili się panowie z posiwiałymi głowami i przerzedzonymi czuprynami nad czasem, który przeminął bezpowrotnie. W urojonym ogrodzie botanicznym, w sadzawce na dętce od tira, w okopach placu, bawią się teraz w podchody, tak jak we wspomnieniach bawili się ciężką pracą w teatrze.

Wszyscy pamiętają Jacka Kaczmarskiego, który na tej scenie śpiewał songi Wysockiego. Dlatego teraz Emilian Kamiński chwyci za gitarę i zacznie zawodzić "Naszą Klasę" pytając o to, co się stało z Markiem, który nie strzelał do Michała. Nic nie mówi się o Filipie, fizyku w Moskwie, ale o takich nie chce się pamiętać.

Teatr Mały stał się Placem Broni w rzeczywistości i w przenośni. Starsi koledzy przestawiali szeregowca Nemeczka, jak przestawia się najmłodszych w wielkiej, kochającej się rodzinie zespołu artystycznego. Baczność! Spocznij! Zrób to, biegnij tam - normalne. Wszystko nie istnieje - drzewa, ogród, szkoła, ławki, plac. Tylko woda jest mokra, ale jedynie Nemeczek wpada w nią naprawdę. Pozostali ewentualnie zanurzą rękę i trochę pochlapią dla niepoznaki. Tylko mały, z dziecinną żarliwością przejmuje się Placem Broni. Reszta częściej lub rzadziej, ale pójdzie odrabiać łacinę, albo zajmie się po prostu organizacją innego stowarzyszenia - chociażby "Kitowców".

Aktorzy nieustannie mrugają w stronę publiczności. Trzeba przykleić czerwoną kartkę w obozie wroga - więc na wyprawę zabierają afisz z, granych równolegle na innej scenie Teatru Narodowego "Ślubów panieńskich" i doczepiają informacją "Tu byli Chłopcy z Placu Broni". Żeby widz ani na chwilę nie zapomniał, że to wszystko blaga i nie chodzi o budapeszteńskie ulice, ale o coś znacznie bliższego. Dlatego w proporcu brakuje zielonego sukna i powiewamy flagą jedynie biało-czerwoną. Kiedy mówi się o zdradzie, to jeden wyrywa się z Targowicą i familiarnym rozdarciem koszuli. Walka w fioletowym świetle, kiedy chłopcy przegrywają, jest rozpaczliwa i taka historycznie na wskroś polska. Kiedy chłopcy się napierają, lecą wióry i deski na rzepy poprzyczepiane do parkanu. Noszą tornistry, jak biurokratyczne teczki. Wyzywają się od kapusiów i lizusów. Godzą się pod warunkiem, że później znowu sobie skoczą do oczu. Nie ma tam małych chłopców, mechanizmy są bardzo dojrzałe. Aktorzy grają, ale bardziej kumplowsko niż poważnie. Sami mają do tego dystans. Machają szablami Czerwonych Koszul, biegają po sosnowych deskach ogrodzenia, wydają sobie rozkazy, ale wszystko to z przymrużeniem oka, jakoś tak niepoważnie. Tylko kiedy umiera Nemeczek, leżąc rozłożony na deskach, mężczyźni kurczą się do rozmiarów dzieci. Kucają zestrachani, albo stają niby odważnie, jak na apelu poległych, albo siedzą, jak stary Nemeczek (ponownie Henryk Talar) bez życia na twarzy.

Konstrukcyjnie, zderzane są ze sobą sceny całkowitej umowności z powagą. Po klęsce na Placu Broni rozlega się aria niewolników z "Nabucco" Verdiego. W całej zabawie, pojawia się ton śmiertelnie serio. Chłopaki ponieśli pierwszą z wielu klęsk w swoim życiu. Później nie będą ich tak osobiście przeżywać, ale na razie nie mają jeszcze dystansu dorosłych. Rzeczywistość pojawia się dopiero wtedy, gdy na ostatnim ściemnieniu wyświetlane są fotografie aktorów z ich dzieciństwa. Przesuwają się obrazy chłopców z loczkami, w spodenkach na szelkach, przyjacielsko obejmujących kolegów. A z tyłu brzmi piosenka Maryli Rodowicz o życiu jak balu, na który drugi raz nas nie zaproszą.

"Chłopcy z placu broni" są więc opowieścią o tym, że życie nam mija na placu boju. Nie należy przejmować się upadkiem, ale szukać następnych placów, następnych teatrów, następnych scen, następnych aktorów, następnych słabszych do wykorzystania i tych, na których nieszczęściu sami dojrzejemy, nauczymy się czegoś o życiu.

Całość spektaklu ocierała się o kicz i łatwe efekciarstwo - "Nasza klasa", "Nabucco", "Niech żyje bal". Z drugiej strony buzie podstarzałych chłopaków chwytają za serce, a błysk żalu w oczach ludzi, którzy zrobili spektakl na scenie, która za chwilę zostanie zamknięta, robi smutne wrażenie. Jednak nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Zamknięta scena, to nie śmierć Nemeczka, nad którą się człowiek serdecznie rozpłacze. Nie ma co zawodzić, lecz zastanowić się, w jakiej nowej przestrzeni będzie można ten spektakl z powodzeniem grać. Może Emilian Kamiński, dyrektor Teatru Kamienica, wpadnie na jakiś pomysł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji