Artykuły

Sukces z klęską chodzą pod rękę

- "Kopciuch" poszedł znakomicie, wzięło ją pięćdziesiąt teatrów w USA. To mnie postawiło na nogi i finansowo i prestiżowo. Ale, choć prawa do filmu zostały kupione, nie został nakręcony. I to jest moje amerykańskie doświadczenie, że sukces idzie pod rękę z katastrofą - mówi prozaik i dramatopisarz JANUSZ GŁOWACKI.

Małgorzata Matuszewska: Z której swojej sztuki jest Pan dziś najbardziej zadowolony?

Janusz Głowacki: W różnych momentach życia rozmaite sztuki były dla mnie ważne. Ale najważniejszy to "Kopciuch", wystawiony w 1984 roku w Nowym Jorku: w świetnym teatrze, ze znakomitym Christopherem Walkenem, w reżyserii wielkiego Arthura Penna. Gdyby to nie wyszło, drugiej szansy bym nie dostał. Potem bywało rozmaicie, były lepsze i gorsze premiery. Ale w Nowym Jorku wszystko mi wyszło. Nowy Jork jest dla mnie najważniejszy.

Tam zaczął Pan pisać dramaty?

- Stan wojenny zastał mnie w Londynie, dokąd pojechałem na premierę "Kopciucha". Potem "Kopciuch" zdobył Nowy Jork. Byłem bez pieniędzy, zamówiono u mnie sztuki. Pierwsza musiała być o emigrantach, bo to był jedyny temat, który wtedy naprawdę dobrze znałem. Napisałem "Polowanie na karaluchy" o parze emigrantów w małym mieszkanku na Manhattanie, spędzających bezsenną noc w otoczeniu karaluchów. Spod łóżka wychodzą senne koszmary. Grała Dianne Wiest, która wtedy była po pierwszym Oscarze, za rolę w filmie "Hannah i i jej siostry" Woody'ego Allena. Sztuka poszła znakomicie, wzięło ją pięćdziesiąt teatrów w USA. To mnie postawiło na nogi i finansowo, i prestiżowo. Ale, choć prawa do filmu zostały kupione, nie został nakręcony. I to jest moje amerykańskie doświadczenie, że sukces idzie pod rękę z katastrofą. Że sukces wymaga klęski.

Co w Polsce dziś rzuca się w oczy?

- Polska zrobiła olbrzymi krok naprzód. Jest w UE i NATO, wszyscy mają paszporty. A jednocześnie widać dużo cech "skansenu". Za pół wieku nikt nie uwierzy, co tu się działo: że były dramatyczne walki z homoseksualizmem, Radio Maryja i jego słuchacze, te wszystkie kościelne szaleństwa. Duże wrażenie robi pomieszanie cierpiętnictwa z megalomanią.

Zastanawia się Pan, jakie "karaluchy" atakują dziś młodą polską emigrację?

- W Ameryce jest bardzo mało emigrantów z Polski, bo wciąż jest problem z wizami. Z tego, co słyszę, do Anglii i Irlandii trafiają strasznie fajni ludzie. Dobrze mówią po angielsku i zupełnie inaczej się czują niż stara emigracja, która zamykała się w rozmaitych gettach i była zupełnie obca. Bardzo zdrowo dla nich, że otrą się o inną kulturę, świat i język. Mam nadzieję, że wrócą. Emigracja wymaga dużej odwagi. Niektórzy uważają, że to wybór łatwego chleba, tchórzostwo. Wprost przeciwnie, ona wymaga straszliwego hartu ducha, twardości. Umiejętności znoszenia najrozmaitszych upokorzeń.

Zbiór sztuk "5 1/2" to podsumowanie twórczości?

- Cieszę się, że Świat Książki zgodził się je wydać, bo mam w kupie wszystkie sztuki. Lech Majewski zrobił z książki fantastyczny półalbum z recenzjami z całego świata, więc jest to ślad mojego teatralnego życia, które wisi między Los Angeles i Las Vegas a Taszkientem i Seulem. To dla mnie radosne odkrycie, że jestem rozumiany na Tajwanie.

Czy coś Pana jeszcze zaskakuje?

- Mam nadzieję, że wszystko mnie będzie zaskakiwać. Bo jeżeli nie, to już jest koniec. I nie warto ani żyć, ani pisać. Bardzo liczę na zaskoczenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji