Artykuły

Praca to hobby

- Myślę, że tak, bo na porażkach, na potknięciach trzeba się uczyć i wyciągać wnioski. To może truizm, ale przekonałem się o tym na własnym przykładzie i staram się o tym pamiętać - mówi KRZYSZTOF TYNIEC, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

KRZYSZTOF TYNIEC, lat 51, Wodnik, świetny aktor teatralny, serialowy, estradowy, kabaretowy. Ukończył PWST w Warszawie. Jest na etacie w Teatrze Ateneum w Warszawie. Przez wiele lat występował w telewizyjnym "Kabarecie Olgi Lipińskiej". Znany także z popularnych programów dla dzieci: "Fasola" i "Tik Tak". W latach 90. prowadził z dużym powodzeniem "Galę piosenki biesiadnej". Obecnie gra w dwóch serialach: "Daleko od noszy" i "Dylematu 5". Teraz zasłynął ponownie, zwyciężając w V edycji "Tańca z gwiazdami" i zdobywając Kryształową Kulę.

Swoim udziałem i zwycięstwem w V edycji "Tańca z gwiazdami" wywołał pan duże poruszenie w narodzie. Czy docierają do pana opinie na pana temat?

- Owszem. Docierają i na szczęście więcej jest pozytywnych niż negatywnych.

Każde zwycięstwo jest okupione ceną, jaką trzeba zapłacić. Wkalkulował pan ją w swoje taneczne działania w TVN?

- Oczywiście, że wkalkulowałem.

Internauci piszą o panu: "Ale on jest już stary, ma 52 lata, a wygląda na 60 i taki zmarnowany, jakby robił w kopalni". Czuje się pan stary i sterany życiem?

- Internauci się mylą, bo mam 51 lat. Jeżeli chodzi o wygląd, to odpowiem im tak - znam ludzi, którzy mają osiemdziesiątkę i więcej, a są młodzi duchem. Życzę wszystkim tym, którzy tak piszą, żeby w moim wieku i będąc o wiele starsi, byli młodzi duchem.

A może rzeczywiście jest pan sterany pracą, bo haruje jak ten wół roboczy, gdyż pełno Tyńca w teatrze, telewizji, na estradzie, nawet w dubbingu pana słychać. Można się przy tak intensywnym trybie pracy wyeksploatować...

- Kiedyś ktoś mnie zapytał: jakie jest pana hobby? Odpowiedziałem: moim największym hobby jest moja praca. Ona sprawia mi ogromną radość i dlatego mnie nie męczy.

W odpowiedzi na paszkwil czytamy: "Poczekaj, aż sama będziesz w jego wieku, pewnie będziesz wyglądać jak wiedźma strasząca dzieci". Bronią pana fani, oj bronią!

- Ha, ha, ha! Traktuję to wszystko z przymrużeniem oka. Niech ludzie sobie piszą, niech sobie używają, wszakże jesteśmy osobami publicznymi.

"Tyniec stary, choć tańczy jak młody" - piszą ludzie. A propos - gdzie zdobył pan taką wspaniałą kondycję, bo taniec towarzyski tylko pozornie jest łatwy i lekki.

- O kondycję muszę dbać z racji wykonywanego zawodu. Dobra kondycja każdemu aktorowi ułatwia pracę.

Ćwiczy pan na siłowni?

- Nie chodzę na siłownię, za to dużo jeżdżę na rowerze i staram się bardzo dużo chodzić. Swego czasu, przez dwa lata grywałem regularnie w hokeja na wrotkach. Moja sylwetka to w dużej mierze sprawa genów. W naszej rodzinie zawsze wszyscy byli szczupli.

Od kiedy pan tańczy?

- Tańczę od pierwszego dnia lutego tego roku, kiedy rozpoczęły się przygotowania do V edycji "Tańca z gwiazdami". Do tej pory czasami sobie potańcowywałem na różnych imprezach okolicznościowych (imieniny i urodziny). To wszystko.

Nie mogę w to uwierzyć, bo to zapewne taki rodzaj kokieterii z pana strony. Na koncie ma pan co najmniej dwa kursy tańca towarzyskiego, stąd u pana ta charakterystyczna postawa zawodowego tancerza.

- Proszę mi uwierzyć. Ja naprawdę wcześniej nie uczyłem się tańca.

Czy pana wzorem jest legendarny tancerz amerykański i aktor filmowy Fred Astaire?

- Ogromnie cenię Freda Astaire'a. To jeden z moich mistrzów. Prawdziwy wirtuoz taneczny.

Polacy zaczynają pana porównywać do Freda. To zapewne dla pana ogromny komplement?

- O! To ogromny komplement! Aż się boję komentować.

Dużym komplementem były dla pana słowa Iwony Pawlović, która powiedziała, że powinien pan zmienić nazwisko z Tyńca na Taniec?

- Taki komplement wypowiedziany przez mistrzynię tańca i znakomitą znawczynię sztuki tanecznej zaskoczył mnie i ogromnie ucieszył.

Sędziowie byli wyjątkowo życzliwi panu, pomagało to w kolejnych zmaganiach o Kryształową Kulę?

- Mnie to ogromnie mobilizowało. Takie opinie jurorów spowodowały, że wspólnie z Kamilą bardzo rzetelnie pracowaliśmy nad każdym tańcem.

Przystępując do tego turnieju, nie obawiał się pan młodej konkurencji, która w większości mogła być pana dziećmi?

- To prawda, ale ja nie lubię rozpatrywać swojej pracy w kategoriach konkurencji i rywalizacji. Konkurencja jest świetna w handlu i w paru innych dziedzinach życia. Z kolei rywalizacja może dobra jest w sporcie, ale w przypadku sztuki nie można o niej mówić, bo sztuka w większości na tym cierpi. Mając za sobą wiedzę o wszystkich etapach "Tańca z gwiazdami", nie zauważyłem ani konkurencji, ani rywalizacji. Opieram to na własnych obserwacjach, doświadczeniach i przeżyciach tych paru miesięcy.

A może tylko pan starał się, żeby tak było?

- Sądzę, że dotyczyło to wszystkich uczestników.

Kogo obawiał się pan najbardziej?

- Nikogo się nie obawiałem. Jeżeli już, to najbardziej... Tyńca, żeby się nie potknął, nie zapomniał kroków i nie przerwał tańca. Wszystkim życzyłem jak najlepiej.

Nie obawiał się pan nawet Ivana Komarenki, ostatniego kontrkandydata w finale?

- Ivan jest bardzo miłym i bardzo zdolnym człowiekiem. Była taka chwila, gdy ja serdecznie gratulowałem Ivanowi prowadzenia w głosowaniu SMS-owym. Powiedziałem do niego: "Ivan, teraz wy prowadzicie z Blanką i bardzo ci gratuluję". Ivan zachowywał się bardzo podobnie i szlachetnie, za co go ogromnie cenię.

Ile zarobił pan, tańcząc co tydzień na małym ekranie?

- To jest objęte tajemnicą kontraktu.

Gdzie postawi pan Kryształową Kulę?

- Gdy zaczynałem w "Tańcu z gwiazdami", powiedziałem, że jeżeli otrzymam Kryształową Kulę, to postawię ją na telewizorze. Żartowałem, bo nie przypuszczałem, że ją zdobędą. Teraz, gdy stałem się posiadaczem tego trofeum, chciałbym, żeby ono czyniło dobro dalej, żeby kula się toczyła. Pragnę przekazać Kryształową Kulę Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, gdy za rok znowu będzie grała.

Czy żona i córki dopingowały pana w finale w studiu telewizyjnym?

- Na widowni zawsze siedziała młodsza córka Karolina. Kilka razy na żywo oglądała moje występy żona. Na finał z Londynu przyjechała starsza córka - Paulina. W finale były w komplecie, widziałem, że bardzo to przeżywały.

A koledzy aktorzy z Teatru Ateneum?

- Koledzy bardzo miło mnie przyjęli na wieczornym spotkaniu po spektaklu. Powitali mnie butelką szampana i napiliśmy się za mój sukces.

Co na to wszystko dyrektor Gustaw Holoubek?

- Dyrektor też mi bardzo serdecznie pogratulował.

Ależ sielanka! A tymczasem ponoć wiele razy dostał pan od życia w kość, chociaż nigdy się nie poddał. Czy to stąd bierze się pańska siła?

- Myślę, że tak, bo na porażkach, na potknięciach trzeba się uczyć i wyciągać wnioski. To może truizm, ale przekonałem się o tym na własnym przykładzie i staram się o tym pamiętać. Nie zadał mi pan pytania, które się z tym wiąże.

Jakie to pytanie?

- Co pan ceni sobie najbardziej?

No właśnie - co?

- Najbardziej cenię sobie niezależność i dlatego zawsze szukałem miejsca dla siebie. Broń Boże nie kosztem drugiej osoby!

Czyżby był pan człowiekiem upartym i konsekwentnym?

- Owszem. W pewnych kwestiach jestem nawet bardzo uparty i bardzo konsekwentny.

Czyli wbrew pozorom jest pan twardym facetem?

- Znam granicę swojej tolerancji i jeżeli ktoś ją przekroczy, potrafię być bardzo przykry.

I zakręcony, do czego przyznał się pan w jednym z wywiadów.

- Zakręcony? Ach, to było żartobliwe określenie, ponieważ powiedziałem, że czuję się tak, jakbym ganiał dookoła drzewa i doganiał własne plecy. To było moje zakręcenie, a tempo przygotowań każdego tańca było ogromne. Do tego wszystkiego dochodziła moja codzienna praca zawodowa, której nie mogłem zawiesić na kołku.

Na szczęście wytrzymał pan to wielkie tempo i nie leżał pod kroplówką?

- Wytrzymałem, chociaż sam się temu dziwiłem.

Dla przeciętnego widza Tyniec to "facet od rozrywki". Jak teraz będzie pana postrzegał masowy telewizyjny widz?

- Nie mam pojęcia, odpowiedzi na to pytanie musi pan szukać u masowego widza.

Co dał panu ten program?

- Ogromną satysfakcję i pomnożył moje umiejętności. Sprawił wiele szczęścia, o którym bardzo rzadko mówię. Kiedy ogłoszono zwycięzców, czułem, że nastąpiła bardzo szczęśliwa dla mnie chwila. Teraz, gdy idę ulicą, zauważam, że ludzie się do mnie uśmiechają. Niektórzy zatrzymują samochody, otwierają szyby i mówią do mnie: "Gratulacje, panie Krzysiu!". Zauważam, że na ulicy mam samych znajomych, nikogo obcego.

Co pan odpowiada ulicznym znajomym?

- Rozmawiam z ludźmi i wydaje mi się, że znamy się od dawna. Generalnie ja wierzę w człowieka, lubię ludzi i coś takiego się teraz zrobiło, że ludzie, których nie znam, traktują mnie jak dobrego znajomego. To jedna ze wspaniałych nagród, która mnie po "Tańcu z gwiazdami" spotkała.

Słowem, sława!

- Ha, ha! Ja tego nie powiedziałem, panie Bohdanie.

A jeszcze tak niedawno żona bała się, że pan schudnie lub padnie z przemęczenia.

- Mówiłem żonie, żeby się nie martwiła. Tymczasem ona przesadnie o mnie dbała, przestrzegając, żebym jadł śniadanie, o czym czasami zapominałem, i o to, żebym przestrzegał diety i dobrze się wysypiał. A gdy wystąpiły problemy mięśniowe, które wcześniej się pojawiały, kupowała mikstury do nacierania lub rozpuszczała jakiś środek w wannie i kazała mi się w tym moczyć.

I moczył się pan?

- Tak, i bardzo mi to pomagało, świetnie regenerując zbolałe mięśnie.

Schudł pan?

- Schudłem 5 kilogramów. Mam 180 cm wzrostu i przed show ważyłem 74 kilogramy, a po nim 69,5 kilograma.

Jak długo jest pan w związku małżeńskim?

- Przeszło 30 lat.

Wasz związek jest w pełni udany?

- To trudne pytanie. Ale odpowiem tak: gdybym mógł cofnąć czas i raz jeszcze spotkać swoją ukochaną żonę, to chciałbym, żeby wszystko wydarzyło się tak samo.

Żona jest aktorką?

- Nie, jest historykiem sztuki.

Córki wrodziły się w pana, czy w żonę?

- Pół na pół.

Żadna nie poszła w pana ślady?

- Nie. Ale nie ubolewam z tego powodu, bo bardzo szanuję wybory moich dzieci. Starsza, Paulina, kończy studia antropologiczne w Londynie, wcześniej uzyskała inny dyplom na Wydziale Filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Karolina studiuje w Wyższej Polsko-Japońskiej Szkole Mediów w Warszawie.

"Szczęśliwy ten, kto jest z siebie zadowolony". Pan jest?

- Zacytował pan maksymę prof. Władysława Tatarkiewicza, która i jest mi bardzo bliska. Podpisałbym się pod nią.

Ale z tego, co wiem, to pan ma jeszcze inne dewizy życiowe.

- Żeby nie przesłodzić, to trzeba słodzić małą łyżeczką. Mam jeszcze trzecią dewizę, która co prawda nie jest moja, ale ją lubię, bo jest bardzo mądra, uczy pewnej ostrożności. A brzmi tak: "Jak mówisz, co myślisz, to myśl, co mówisz".

Widzę, że jest pan bardzo zdystansowany do tego, co pana otacza i do siebie samego.

- Trzeba mieć taki dystans do tego wszystkiego.

Nie daje się pan ponieść emocjom?

- Mężczyzna powinien panować nad emocjami. Miałem taki moment, gdy czułem, że przestaję nad nimi panować, to czas ogłaszania ostatecznego werdyktu. To był tylko ułamek sekundy i w ostatniej chwili zapanowałem, chociaż byłem bardzo wzruszony.

Jak pan zamierza odreagować emocje, wzruszenia, stres?

- Odreaguję, wchodząc w normalny rytm swojej codziennej pracy. Gram aktualnie w "Kolacji dla głupca", 409 przedstawienie, a gramy tę sztukę od pięciu lat. Gram tytułową postać. W telewizji niedawno odbyła się premiera "Krakowiaków i górali" w reżyserii Olgi Lipińskiej. Zagrałem główną rolę Bardosa. Zagrałem w dwóch komediowych serialach: "Daleko od noszy" (doktor Wstrząs) i "Dylematu 5". Jeszcze jeżdżę z koncertami biesiadnymi. To już 13 lat.

Skończyły się szalone tańce i mordercze treningi. Czy pan dalej zamierza tańczyć, już prywatnie?

- Myślę, że tak, a może coś zrobię zawodowo, może...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji