Artykuły

W Ballybeg nie chcą narratora

Patrząc na zdjęcie mojej matki z dzieciństwa myślę: ona umrze (...) drżę przed katastrofą, która już się stałą. Bez względu na to, czy sfotografowana osoba już umarła czy nie - każda fotografia jest tą katastrofą". A teatr? Raz jeszcze przywołam Rolanda Barthesa: "Fotografia wydaje mi się bliż­sza Teatru, a to przez szczególny związek: poprzez śmierć". W świecie sceny najpeł­niejszym potwierdzeniem tej prawdy była {#re#20364}"Umarła klasa"{/#}. Kto wie, czy w świecie dramatu jednym z jej najgłębszych po­twierdzeń nie okażą się "Tańce w Bal­lybeg" Briana {#au#1238}Friela{/#}.

Michael, młody narrator "Tańców...", odwija przed sobą kliszę pamięci - oży­wia fotografie. "Gdy sięgam myślą do lata 1936 roku, przypominają mi się różne rzeczy". Wspomnienia dzieciństwa powo­li nabierają twardości i wyrazistości świa­ta realnego. Bezlik szczegółów, rupieciar­nia większych i mniejszych przedmiotów urzeczywistnia najcieplejsze, najbardziej swojskie miejsce każdego domu - kuch­nię. Tutaj właśnie, pomiędzy kredensem, stołem i piecem, matka i cztery ciotki odegrają swój nudny teatr codzienności. Gdzieś za drzwiami drzemie lekko szalo­ny wuj Jack - weteran katolickiej misji w Afryce; przez, ogród nadejdzie dawno zapomniany Ojciec - birbant i hulaka. Wystarczy dopuścić ich do słowa, wystar­czy uruchomić ten teatr cieni - a być może wielka tajemnica przeszłości się wy­jaśni. "Wprawdzie miałem zaledwie sie­dem lat - powiada Michael - ale wy­czuwałem, że coś jest nie tak". Grubo później, już pod koniec dramatu, nakreśli on smutny koniec tego najszczęśliwszego z miejsc. Ciotki Agnes i Rose odejdą, by umrzeć z wycieńczenia na marginesie no­wej wspaniałej cywilizacji. Podobny los spotka wuja Jacka i ojca. Dom przestanie istnieć. Najszczęśliwsze z miejsc bezpo­wrotnie się rozsypie. Rzecz jasna nie tylko o konkretną kuchnię idzie tutaj gra. Idzie ona raczej o najszczęśliwszy ze światów - o przestrzeń tyleż realną, co mentalną, o mityczną, nieistniejącą krainę Ballybeg, królestwo pogańskiego boga plonów Lugh, o Arkadię Irlandii Północnej. Nie bez przyczyny Ian Hill nazwał "Tańce..." "wielką elegią poświęconą tej Irlandii, któ­rej już nie ma". Coś jednak, powtórzmy za narratorem, było w tej Arkadii nie tak. Warto więc poszukać odpowiedzi. Michael rozpoczyna swój seans.

W stosunku do zupełnie innej literatury ukuto ongiś określenie: "realizm magicz­ny". Myślę, że równie dobrze odnosi się ono i do "Tańców w Ballybeg". Ich mate­ria jest zarówno realna, jak i magiczna - nie wolno bowiem zapomnieć, że utka­no ją ze wspomnień. W spektaklu Bog­dana Hussakowskiego zabrakło miejsca na tę niepokojącą dwoistość. Coś, co u Briana {#au#1238}Friela{/#} uparcie wciąga swą wielo­znacznością - postacie, dialogi, w końcu taniec - u Hussakowskiego przełożone zostało na jeden konkretny wymiar. Nud­ny teatr codziennej krzątaniny jest u Frie­la podszyty gorzką świadomością bohate­rów - świadomością nieuchronności i bli­skości końca. Wiedzą, iż drobne czynno­ści, drobne gesty, i drobne słowa mogą się jutro już nie powtórzyć. Z drugiej strony to, co na zewnątrz, pomimo wszystko ku­si. Świat nowej cywilizacji pociąga równie mocno, o ile nie mocniej, niż wątły świa­tek czterech ścian rodzinnej kuchni.

U Friela nie ma miejsca na nostalgię, tęsknotę i łzawy sentymentalizm; jest za to misterna i bezlitosna gra pozorów - wobec innych, ale może przede wszyst­kim wobec siebie. U Hussakowskiego nie­stety odwrotnie - żadnych łechtających wyobraźnię dwuznaczności, tylko galeria od początku do końca przewidywalnych postaci-modeli, które grają to, co widz i tak wie na pięć minut naprzód. Stąd właśnie całość okazuje się teatrem mono­tonnym w rytmach i dość rozwleczonym. Inaczej jednak chyba być nie mogło, skoro momenty "iluminacji", których doznawa­li bohaterowie, niczego nie zmieniały.

Prawdziwa łza bólu, czysty, mocny krzyk, atawistyczny taniec, czy też niecodzienny gest - mijają równie szybko jak przy­chodzą, a aktorzy powracają na z góry upatrzone pozycje. Tak koło się zamyka - spektakl kończy się tam, gdzie się za­czął. W środku zaś doświadczamy rodzajo­wego teatru sentymentalnego z odrobiną psychologizowania.

W programie do spektaklu Hussakow­ski powiada - i ma absolutną rację - że u Friela narrator jest jedną z postaci dra­matu, a nie autorskim super ego. Że jest niezbędny. Dziwi mnie zatem, że w tej akurat inscenizacji narrator okazuje się, tak na dobrą sprawę - zbędny. Jego obecność i jego monologi niczego nie wno­szą w świat Ballybeg. Świat ów jest zbyt mocno skonstruowany, zbyt niezależnie wykreowany. I tutaj bodaj tkwi powód takich a nie innych końcowych efektów. Oto bowiem, miast jednej scenicznej rze­czywistości, otrzymujemy jakby dwie, a do tego zupełnie od siebie niezależne, zależne jedynie mechanicznie. Mamy ku­chnię w Ballybeg, pełną problemów sió­demki postaci krzątających się w środku, oraz młodego mężczyznę, który siedzi z boku sceny na słomie i kontempluje ów zawiły światek. Od czasu do czasu wstaje, aby skomentować akcję, bądź podrzucić tekst. Nie zmienia to jednak faktu, iż obraz jest dość smutny - oni sobie, on sobie. A przecież, by przypomnieć rzecz podstawową, to narrator właśnie wysnu­wa z siebie wszystko, co dzieje się w Bal­lybeg. Wewnątrz tego nudnego teatrzyku codzienności wciąż tkwi owo "drżenie przed katastrofą, która już się stała". Drżenie narratora. Czy zatem, by otrzeć się na koniec o model-paradoks, nie po­winno było być tak, że reżyser kreuje narratora, a ten niechaj dalej robi z tym swoim Ballybeg co chce?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji