Artykuły

Panny z Ballybeg

W "Tańcach w Ballybeg" Briana {#au#1238}Friela{/#} z pozoru niewiele się dzieje. Ot, szara codzienność w domu pięciu sióstr z małego irlandzkiego miasteczka. A jed­nak ta sztuka w krótkim czasie (dublińska prapremiera - 1990 r.) zdobyła powodzenie nie tylko w Irlandii. Powodów jest wiele. Przede wszystkim siła tragedii skryta w opowiadaniu nieefektownych, zdawało by się, historii bohaterów i kompozycja tego dramatu, która każe nazwać go teatralnym majstersztykiem.

Najstarsza z sióstr, Kate, nauczycielka, jest jedyną żywicielką całej rodziny. Maggie zajmuje się domem. Pomagają jej Agnes, nieco ograniczona umy­słowo Rose - obie dorabiają dziewiarstwem - i Chris, panna z synkiem. Pannami są zresztą wszystkie. To jest ich problem. Samotność, tęsknota za nieosiągalnymi horyzontami, smutek płynący z niespełnienia - nie tylko, lecz przede wszystkim w miłości - i bieda, bo przy jednej pensji z trudem wiążą koniec z końcem - tym zdominowane jest życie sióstr. Do rodziny należy jeszcze brat - Ojciec Jack, powracający z Afryki misjo­narz. Owemu powrotowi towarzyszą nie do końca jasne okoliczności. Rzekomo z wiekiem Jack stracił część władz umysłowych. Ale prawda, która z czasem wychodzi na jaw, jest inna. Jack tak dalece poddał się urokowi pogańskich obrzędów Afryki, że zapomniał o wartościach, które miał zaszczepić w ich miejsce. Dlatego oddalono go z misji. Jack nie potrafił jednak odnaleźć się w nowym miejscu. A tajemnica poliszynela, jaką stała się w miasteczku jego historia, musiała rzucić cień - by nie powiedzieć: okryć hańbą - dom sióstr, któremu przez lata sława brata-misjonarza dodawała chwały.

O tym wszystkim opowiada u Friela Michael, dorosły już syn Chris. Wymie­niwszy jego imię pora napisać o doskonałej konstrukcji "Tańców w Ballybeg". Bo jej najbardziej zewnętrznym przejawem jest właśnie wielość pięter czasu i narracji, którą tworzy Michael. Z jego opowieści dowiadujemy się o faktach z przeszłości. O tajemnicach, związanych z osobą Jacka, o jego służbie w armii brytyjskiej. O ojcu Michaela, Gerrym Evansie, lekkodusznym nie­bieskim ptaku, tancerzu z Walii pojawiającym się w Ballybeg, by zaraz zniknąć, na którego Chris wiecznie czekała. Michael opowiada też o późniejszych losach rodziny z Ballybeg. O śmierci Jacka, o ucieczce Agnes i Rose, o tym, co stało się, gdy Kate straciła pracę...

Ale narrator to tylko jeden z elementów konstrukcji. Równie istotny dla dramaturgii "Tańców" jest sposób, w jaki autor przedstawia rozmaitość kultur. Ścierają się ze sobą religia i uwielbienie dla afrykańskich obrzędów ojca Jacka. Pobożność sióstr - z ich przywiązaniem do tradycji pogańskiego święta Lughnasy. Zwykła codzienność - z szaloną tęsknotą za oderwaniem się od rzeczywistości. Friel znalazł bardzo teatralny element, który pozwolił uzewnętrznić tę wielość i znaleźć w niej wspólny mianownik. Taniec. Rytu­alne, ekstatyczne ruchy Jacka, pląsy sióstr, popisowe pas Gerrego Evansa z jednej strony symbolizują obyczajową pełnię sztuki Friela. Z drugiej zaś potęgują wrażenie tragedii, jaką jest dla bohaterów nieumiejętność pogodze­nia marzeń z rzeczywistością. Tylko w tańcu zdają się zapominać o sprzecz­ności między zachowaniem, jakie powinno być ich udziałem, a postępowa­niem w zgodzie z pragnieniami.

Taniec pełni u Friela jeszcze jedną funkcję spajającą misterną konstrukcję płaszczyzn i znaczeń. Jest łącznikiem prowadzącym do tych interpretacji tekstu, które wykraczają poza stricte teatralno-dramaturgiczne odniesienia. Bo przecież przy okazji "Tańców w Ballybeg" można analizować podobieńs­two celtyckiego święta Lughnasy i słowiańskiej Sobótki. Można zastana­wiać się, jak współistnienie świętości i świeckości, pogańskości i religijności wpływa na ludzkie życie. Można mówić o sacrum, tradycji, miłości, cierpie­niu, marzeniach... Można by tak wyliczać długo.

Wszystko, co powiedziano wyżej, dotyczy w równym stopniu sztuki Friela, co przedstawienia "Tańce w Ballybeg" w reżyserii Bogdana Hussakowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Wszystkie, najdrobniejsze nawet niuanse misternej konstrukcji Friela zostały tam "wygrane". Za sprawą scenografii pięknie spełnia się realistyczna strona dramatu. Jak chce autor, kuchnia, zajmująca połowę sceny, pełna jest "wdzięcznych drobiazgów - kwiatów, firanek, ozdóbek na komodzie". Nadaje wnętrzu ciepły klimat i wpływa na niewątpliwą urodę przedstawienia. Nastrój pewnej nostalgii, tajemnicy i poetyckości, tak potrzebny w tej historii, tworzy się w krakows­kiej inscenizacji po mistrzowsku. Muzyka, gra świateł i choreografia - subtelne, ale wyraziste - są w tym dziele niezmiernie istotne. Nie do przecenienia jest jednak tempo spektaklu. Dokładnie takie, jak trzeba: dostatecznie powolne, by nie zburzyć nastroju, ale i na tyle prężne, by - dość w końcu statyczna - opowieść nie znużyła widza. Ale największym plusem krakowskiego przedstawienia są portrety bohate­rów. A raczej bohaterek. Bo Wojciech Ziętarski (Jack), Maciej Jackowski (Michael) i Dariusz Siatkowski (Gerry) rysują sylwetki swych bohaterów jakby niezauważalnie, mimochodem, w tle; wiedzą, że są właśnie tłem tylko dla panien z Ballybeg. Co nie przeszkodziło im zadbać, by mężczyźni z Ballybeg też byli ludźmi z krwi i kości. Przejmujące jest zagubienie ojca Jacka. Michael potrafi zainteresować swoją opowieścią. Nawet gdy biernie przygląda się wraz z nami temu, co dzieje się w kuchni (siedzi w ogrodzie, który zajmuje pozostałą część sceny), ani na chwilę nie zapominamy, że to on przenosi nas w czasie i prowadzi po świecie Friela. A bez "nieznośnej lekkości" tańców Gerrego uczucie, wierność i cierpliwość Chris (Dorota Godzic) byłyby dla nas zapewne mniej zrozumiałe. Kate Anny Tomaszewskiej pod pozorami szorstkości, oschłości, samoza­dowolenia i opanowania kryje zagubioną, samotną i w gruncie rzeczy bar­dzo nieszczęśliwą kobietę. Zbyt duża odpowiedzialność i żelazne zasady, które sama sobie narzuca, nie pozwalają jej zbyt często poddawać się marzeniom. Ale czasami nie może się im oprzeć. Za piękną scenę, gdy radosna Kate tańczy w ogrodzie, by po krótkiej chwili zażenowana po­śpiesznie skryć się pod swą codzienną maską twardej najstarszej siostry, Anna Tomaszewska zbiera zasłużone brawa.

Rzęsiste oklaski bardzo często towarzyszą również Maggie Ewy Worytkie­wicz. Jej nieokiełznany temperament, żywotność, rubaszne dowcipy są tyleż "lekiem na całe zło" dla smutnego domu sióstr, co ożywczym i widowis­kowym elementem przedstawienia.

Przeciwwagę dla witalności Maggie stanowią melancholia Agnes (Hanna Bieluszko) i dziwaczność Rose (Joanna Jankowska). Portret pierwszej jest subtelny. Aktorka operuje bardzo oszczędnymi środkami - grymasem, uśmiechem, nerwowym drżeniem rąk. A mimo to tworzy postać bardzo wyrazistą. Tak jak Rose. Jej odtwórczyni nie starała się posiłkować stereo­typowymi sposobami naśladowania ludzi ociężałych umysłowo. Ale Rose jest wstrząsająca. Trudno powiedzieć, czy dzięki uśmieszkowi, raz po raz błąkającemu się na jej twarzy, czy dzięki chwilowej "nieobecności", gdy zastyga na moment, nie wiedzieć nad czym zamyślona, czy dzięki wybu­chom nadnaturalnej albo dziecięco naiwnej euforii. Natomiast Chris Doroty Godzic jest najzwyczajniejszą dziewczyną. Zako­chaną w lekkoduchu, marzącą o tańcu w jego ramionach romantyczką; martwiącą się, że uroda i lata uciekają jej coraz prędzej kobietą; krzątającą się, pełną troski o dom i przyszłość syna matką. Historie takie jak jej są przecież zwyczajne.

"Tańce w Ballybeg" w wykonaniu krakowskich aktorów pozwalają zrozumieć międzynarodowy sukces tej sztuki. Po prostu: ich bohaterowie są prawdzi­wymi ludźmi, a nie osobami z dramatu. I dzięki nim wiemy, że historia panien z Ballybeg mogła wydarzyć się wszędzie. Nie tylko w Irlandii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji