Pogwarzą, trochę potańczą...
Życzyłem wszystkiego najlepszego tej premierze, splunąłem trzy razy za siebie, żeby nie zapeszyć i, niestety, nic nie pomogło... "Tańce w Ballybeg" Briana {#au#1238}Friela{/#} w reżyserii Bogdana Hussakowskiego pozostaną w mojej pamięci jako dwie godziny wywoływania duchów przez człowieka, który wszystko o duchach wie, ale tak całkiem na serio, to w ogóle nie bierze pod uwagę ich ewentualnej wizyty.
Scenografia Grzegorza Małeckiego ustawiła miejskie domostwo irlandzkich bohaterów sztuki lekko ukośnie na środku sceny. Solidne, choć wsparte na niewidzialnych fundamentach belkowanie zamknęło w dwóch werystycznie odtworzonych i dwóch całkiem przezroczystych ścianach przestrzeń spotkań i rozstań bohaterów.
Tę cichą, zagraconą jak barykada, a jednocześnie otwartą na świat przestrzeń miały - zgodnie z zamysłem Friela - rozsadzać słowa i osoby przybyszów, w których przemieniali się wszyscy, na całe lata lub tylko na moment opuszczający to domostwo i przychodzący z dobrą albo złą, a najczęściej tajemniczą nowiną. Miały rozsadzać słowa i ciśnienie przyszłości, jakie wniósł narrator; człowiek, który przeżył opowiadaną historię jako dziecko. Miały rozsadzać słowa i rytmy płynące z magicznego, choć tak zawodnego urządzenia, które my prozaicznie zwiemy radiem, bohaterowie nazwali Ronconim, zaś najchętniej czciliby w nim zdradzonego przez przodków pogańskiego boga Lugh.
Tę przestrzeń miała wypełnić obecność pięciu tak podobnych do siebie i tak innych sióstr oraz ich brata, który z chrześcijańskiego misjonarza przerodził się w szamana... Miał wypełnić taniec jako ukoronowanie świata wysublimowanych wartości oraz taniec jako wyraz dzikości i rytmów natury tkwiących w człowieku, i Taniec, który ogarnia w końcu wszystko i sprawia, że słowa są zbędne. O takim tańcu marzył wszakże Michael.
Niestety w ozdobionym muzyką Krzysztofa Szwajgiera i Cole'a Portera widowisku taniec jest również tylko ozdobą, zaś sceny dzikiego i tak dokładnie opisanego przez autora tanecznego transu nie tłumaczą się na emocjonalnej "mapie" widowiska. Któraś z postaci jest racjonalistką, któraś marzycielką, któraś marzy o ucieczce albo nawet ucieka... Gwarzą o tym, czasem zaś wpadają w przewidziany jakimś scenariuszem szał.
Trudno chyba za wszystko winić Michaela Macieja Jackowskiego, choć trzeba przyznać, że mimo cielesnej powłoki krakowski opowiadacz jest bardziej przezroczysty i nijaki niż narrator najbardziej modelowej powieści XIX-wiecznej, trudno też ganić odtwórców pozostałych ról.
Chciałoby się powiedzieć parę ciepłych słów o obdarzonych ikrą Annie Tomaszewskiej (Kate) i Ewie Worytkiewicz (Maggie). Rola Tomaszewskiej, przy całej sile jej osobowości, jest niestety łatwo przewidywalna. Zbyt mocno uderza wykorzystanie klocków, które aktorka ustawia zwykle budując inne postaci. Aktorstwo Worytkiewicz, świetnie zdające egzamin we fragmentach "charakterystycznych", nie potrafiło sprostać dłuższemu monologowi (konkurs taneczny), który brzmi w tym spektaklu głucho i niepotrzebnie.
Dariusz Siatkowski zagrał na napiętych do granic wytrzymałości strunach swojego aktorstwa. Tak przejął się sztucznością postaci, że nie pozostawił w swym wizerunku Gerrego śladu człowieczeństwa.
Chylę czoła przed może bezradnym, może szalonym, a może po prostu uporządkowanym w niepojęty dla nas sposób Jackiem Wojciecha Ziętarskiego. Wspominając tę udaną postać, jeszcze raz dumam nad nieodgadnionymi humorami szamańskich mocy, które potrafiąc z takim impetem puścić w obroty, a nawet zdruzgotać osobowość byłego pastora, nie pozwoliły przekroczyć bariery papieru większości pozostałych osób wystawionego "u Słowackiego" widowiska.