Artykuły

Prawdziwa twarz Barbary Mostowiak

- W aktorstwie dopisało mi szczęście. W zawodach artystycznych trzeba mieć trochę talentu, ale najważniejsze jest szczęście. Znam wiele koleżanek zdolnych, zdolniejszych ode mnie, którym się w pewnym momencie nie powiodło i nie mogły rozwinąć swojego talentu, a teraz muszą żyć za 1300 złotych emerytury - mówi warszawska aktorka, TERESA LIPOWSKA.

Joanna Leszczyńska: W tym roku mija 50 lat od ukończenia przez panią szkoły teatralnej w Łodzi. Czy z perspektywy czasu może pani powiedzieć, że aktorstwo to był dobry wybór?

Teresa Lipowska: - Przez całe życie byłam trochę rozdarta. Ale to, co mnie spotkało pod koniec życia, daje mi tyle zadowolenia, że chyba dobrze się stało, że zostałam aktorką. Skoro ludzie przychodzą na spotkania ze mną, zapraszają, jak teraz ostatnio zaprosiła mnie Polonia do Londynu na dwa recitale, skoro dziękują, że jestem, to dla aktorki nie ma nic wspanialszego.

Z czego wynikało pani rozdarcie? Z niespełnienia zawodowego, z porażek?

- Głównie z tego, że bardzo chciałam być lekarzem. Złożyłam papiery do szkoły teatralnej i na medycynę, ale najpierw był egzamin w szkole teatralnej. Zdałam i nie starałam się już dostać na medycynę. Mam wielu lekarzy w rodzinie i wielu znajomych. Darzę ten zawód wielkim szacunkiem. Pewnie byłabym niezłym pediatrą... Tak się jednak nie stało, ale w aktorstwie dopisało mi szczęście. W zawodach artystycznych trzeba mieć trochę talentu, ale najważniejsze jest szczęście. Znam wiele koleżanek zdolnych, zdolniejszych ode mnie, którym się w pewnym momencie nie powiodło i nie mogły rozwinąć swojego talentu, a teraz muszą żyć za 1300 złotych emerytury.

Koledzy aktorzy z pani pokolenia zazdroszczą pani?

- Nikt mi tego wprost nie mówi, ale myślę, że w głębi serca niektórzy czują żal: "Dlaczego to nie ja?" Serial "M jak miłość", w którym gram już od siedmiu lat, bardzo postawił mnie finansowo na nogi. Dzięki niemu mam stały dopływ gotówki oprócz emerytury. Nie muszę się zastanawiać, czy wziąć taksówkę i czy kupić wnukowi lepszy prezent. Jest wielu wybitnych aktorów, którzy bardzo muszą się liczyć z pieniędzmi.

W pani karierze były lata, kiedy brakowało szczęścia?

- Każdego sezonu działo się coś ciekawego. Jednego roku były to zagraniczne wyjazdy z kabaretem "Dudek" Edwarda Dziewońskiego, drugiego dobre role teatralne, innym razem grałam w filmach czy pracowałam w dubbingu lub radiu, które do tej pory bardzo kocham. Nie byłam jednak nigdy gwiazdą. Nie miałam sezonu, że zaświeciłam światłem astralnym i znikłam. W każdym roku zrobiłam coś, z czego byłam zadowolona, a w każdym razie nie musiałam się wstydzić. Ale też nie gardziłam żadnymi rolami: grałam główne role, jak Balladyna, Tytania czy panią Peachumową w "Operze za trzy grosze", ale również w bajkach, w których byłam... kapustą, księżniczką czy wiedźmą.

Dlaczego rodowita warszawianka studiowała w szkole teatralnej w Łodzi?

- Bo Niemcy rozwalili mi w czasie wojny dom. Podczas wakacji pojechaliśmy z rodzicami do Żabieńca pod Warszawą. Po powstaniu nie mieliśmy już domu, do którego mogliśmy wrócić. Ojciec przypadkowo dostał pracę w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym w Łodzi i mieszkanie. W Łodzi zdałam maturę w gimnazjum żeńskim przy Narutowicza 57, tu skończyłam średnią szkołę muzyczną na Gdańskiej i szkołę teatralną im. Leona Schillera.

Podobno mama zgodziła się na szkołę teatralną pod warunkiem ukończenia szkoły muzycznej?

- To był bardziej chyba warunek taty. Rodzice uważali, że dzięki szkole muzycznej zdobędę bardziej konkretny zawód. Nawet jeśli nie będę wirtuozem fortepianu, to będę na przykład akompaniatorką w przedszkolu.

Niektórzy decydując się na szkołę artystyczną w tamtych ponurych latach 50., chcieli uciec od smutnej rzeczywistości. A pani?

- Och, nie! Miałam 16 lat gdy robiłam maturę. Miałam co jeść, byłam szczęśliwa, cieszyłam się życiem, wszyscy najbliżsi byli wokół mnie. To nie były dla mnie żadne czarne lata.

Jak pani zapamiętała Łódź z tamtego okresu?

- Ja ją kocham, bo to są moje młode lata, najszczęśliwsze. Mieszkaliśmy na ulicy Zacisze, chodziłam do kościoła św. Teresy. W tym mieście miałam swoje pierwsze randki. Brat nadal mieszka w Łodzi, na Chojnach. Zawsze do Łodzi jadę jak na skrzydłach. Stale spotykam się z koleżankami, z którymi zdawałam maturę. To chyba niezwykle rzadkie. Dwa tygodnie temu byłyśmy na 85. urodzinach naszej pani profesor Genowefy Wardy-Jankowskiej. Serdecznie pozdrawiam wszystkich łodzian.

Mówi się, że jest pani pracoholiczką. Czy to możliwe na emeryturze?

- (śmiech) Mam tyle zajęć, że nie mogę się wyrobić... Praca zawsze dawała mi zadowolenie: raz mniejsze, raz większe, raz upokorzenia, nawet załamania, ale jest to zawód ciekawy. Co rola, to wchodzenie w inną ludzką psychikę. Chciałam dużo pracować. Byłam przerażona, jak była wywieszana obsada nowej sztuki, a mnie w niej nie było. Nie pomagało to, że grałam w tym czasie w pięciu innych sztukach. Bałam się, że może będę miała za dużo wolnego czasu. Kiedy jednak po 10 latach małżeństwa urodziłam dziecko, dom zawsze był na pierwszym miejscu. Byłam tak zakochana w moim synu, że każdą wolną chwilę poświęcałam jemu. Oboje z mężem nie przyjmowaliśmy propozycji na wakacje. Prowadziłam dom: gotowałam, sprzątałam. Szczególnie kiedy przeprowadziliśmy się do dwupiętrowego domku, trudno było narzekać na brak zajęcia.

Pani filmografia jest bardzo bogata. Zagrała pani w kilkudziesięciu filmach, ale...

- ... nie miałam głównych ról typu Izabela Łęcka w "Lalce" czy Basia Wołodyjówska, które by zostały widzom w pamięci. Grałam wiele ról z dalszego planu, epizodów. Niektórych nawet nie pamiętam, szczególnie kiedy były to trzy czy cztery dni zdjęciowe. Czasem zaglądając w moją filmografię, zastanawiam się, co ja w danym filmie zagrałam. Chociaż był też ciekawy film, który się nie przebił - "Znak", w którym grałam z Krzysiem Kowalewskim. To był film o ciekawym problemie: o małżeństwie, które miało troje dzieci, w tym jedno upośledzone i zastanawiało się, czy zostawić je w domu, czy oddać do placówki opiekuńczej.

Najbardziej lubiła pani pracować z Jerzym Antczakiem. Dlaczego?

- Poznałam go, kiedy był asystentem w szkole teatralnej w Łodzi. Uwielbiałam go. Graliśmy radzieckie sztuki, niekiedy nie bardzo udane, ale on swoją pasją i dgromnym talentem wciągania ludzi w pracę, mobilizował nas do tego, że pracowaliśmy całymi nocami. Grałam u niego potem w "Dwóch teatrach", "Całym życiu Sabiny" czy w filmie "Noce i dnie". To jest reżyser, który zwracał uwagę na każdego aktora, nawet tego z jedenastego planu. Nauczyłam się od niego, że niczego nie można "puszczać", wszystko trzeba zrobić rzetelnie. Toteż do wszystkiego przykładałam się równo: do roli Balladyny i do roli kapusty w bajce.

Czytałam, że chciałaby pani zagrać jakąś skomplikowaną psychologicznie postać, która zostałaby w pamięci widzów. Rola Barbary Mostowiakowej w serialu "M jak miłość" nie wyczerpuje pani ambicji?

- Barabara to postać nieskomplikowana. Taka święta Zyta, która wszystkim wybacza. Dobra, serdeczna, pracowita, no i stale gniecie kluski. Wkurzam się, jak mnie wciąż pytają, czyja też lubię gotować. Nie i jeszcze raz nie! Owszem, staram się, kiedy mnie rodzina odwiedza, ugotować coś smacznego, ale to są najprostsze rzeczy.

Ilona Łepkowska, scenarzystka "M jak miłość", twierdzi, że ludzie lubią oglądać w serialach lepszą wersję życia i dlatego unika drastyczności... Ma rację?

- Ma. Ludzie podczas spotkań mówią mi, że ten film wnosi w ich życie dużo optymizmu. Podoba im się, że nie ma w nim tej strasznej strzelaniny i barbarzyństwa, jak w innych filmach.

Nie korci panią, aby jednak pokazać w swojej roli tę gorszą, prawdziwszą stronę życia? Starsze małżeństwa potrafią się nienawidzieć i kłócić na zabój. A nieporozumienia Mostowiaków to drobiazgi, pokazywane z przymrużeniem oka...

- Prosiłam Ilonę Łepkowska, żeby jakoś "złamać" tę Barbarę, żeby nie było tylko idealnie. Ale nie bardzo można tę postać zmienić. W wieku 70 lat Mostowiakowa stanie się zołzą? Nie da rady. Chyba że któreś z dzieci zrobi jej straszną krzywdę. Ale myślę, że Mostowiakowa i tak by wybaczyła. Zresztą wystarczy mi, że w filmie "Tato" Macieja Slesickiego zagrałam złą teściową. Jestem Maćkowi do końca życia wdzięczna, bo to było ciekawe wyzwanie aktorskie, chociaż niektórzy widzowie mieli do mnie pretensje o tę rolę.

Jaka byłaby ta wymarzona rola? Co chciałaby pani przekazać widzom z punktu widzenia doświadczonej kobiety?

- Nie chciałabym zagrać żadnej klasycznej roli: ani Medei czy Elektry. Najchętniej zagrałabym starszą kobietę, która jest po traumatycznych przejściach i musi dojść psychicznie do siebie, ale ma dużo pogody i dzięki temu wychodzi z tego. Ale myślę, że to się mi nie przydarzy. Nie znam takiej sztuki ani kogoś, kto chciałby o tym napisać. Dziś pisze się dla młodych i nie na takie tematy. Toteż muszę się zadowolić Barbarą Mostowiak. Jestem jednak ogromną optymistką i uważam, że wszystko co dobre, jest jeszcze przede mną. Przez trzy lata przeżyłam koszmar, towarzysząc w chorobie mężowi, cierpiącemu na ciężką postać nowotworu. Starałam się optymizmem i uśmiechem ratować sytuację, że nie jest źle, a wiedziałam, że każdego dnia było gorzej. Znaliśmy się 50 lat, a przeżyliśmy razem 44. To było jedno z najlepszych małżeństw, jakie znam.

Chociaż aktorskie...

- To nie ma nic do rzeczy... Trzeba mieć, tak jak ja, przy sobie człowieka mądrego, uczciwego, wyrozumiałego i kochającego.

Mąż, Tomasz Zaliwski, był też aktorem. Nie było między wami rywalizacji?

- Nie było, choć znałam pary aktorskie, które sobie zazdrościły sukcesów i rozeszły się. U nas kariera przebiegała równomiernie. Kiedy mąż grał więcej w filmie, ja święciłam triumfy w kabarecie. W teatrze graliśmy mniej więcej równo. Razem pracowaliśmy nad rolą. Nie było żadnej zawiści. Przeciwnie, na każdej premierze były straszliwe nerwy o tego, który był na scenie.

Niedawno zatańczyła pani flamenco. Jest pani kobietą z fantazją i z ogromnym apetytem na życie?

- W dawnym wcieleniu byłam chyba Hiszpanką. Kilka lat temu byłam na wycieczce w Hiszpanii. W jakiejś piwnicy zobaczyłam dzikie, prawdziwe, nie takie jak w restauracji dla turystów, flamenco. Mimo że byłam najstarsza ze wszystkich, najgłośniej krzyczałam z zachwytu. W programie telewizyjnym "Mój pierwszy raz" zażartowałam, że chciałabym wcielić się w Hiszpankę. Wzięłam trzy lekcje flamenco i zatańczyłam. Myślę, że jak na te swoje 70 lat, które skończę 14 lipca, mam bardzo dużo siły. Po tych ciężkich przeżyciach coś we mnie zaczyna się otwierać. Niedawno dostałam propozycję grania w teatrze "Kwadrat" na Czackiego. Na tej samej scenie stawiałam pierwsze kroki 50 lat temu. Była to Mała Scena Teatru Ludowego, w którym pracowałam. Bardzo się ucieszyłam, że mogę teraz stanąć na tej scenie i pomyśleć sobie: "Jeszcze jestem".

Teresa Lipowska, aktorka, ogromną popularność przyniosła jej rola Barbary Mostowiak w serialu "M jak miłość". Grała w warszawskim Teatrze Ludowym (od 1975 roku Teatr Nowy) i "Syrenie". Występowała w kabarecie "Dudek". Zagrała w wielu filmach, m. in. w "Rzeczpospolitej Babskiej", "Rodzinie Połanieckich" i "Tacie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji