Artykuły

Sporo w życiu nagrzeszyłem

- Jestem z pokolenia, które było wychowywane w szacunku dla historii. Tymczasem przyszło mi żyć w czasach, w których historia tycząca rodziców i dziadów, wygląda paskudnie i z każdym dniem paskudniej. Odkrywamy, że nasz autorytet był szpiclem, a inny pan miał nagniotki - mówi JAN ENGLERT, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie.

Znakomite kreacje w serialu "Oficerowie" oraz filmie "Bezmiar sprawiedliwości" potwierdziły jego talent i klasę. Przypomniały, co to znaczy wielkie aktorstwo.

Jeśli mężczyzna ma 64 lata - tak jak Pan - i jest uznanym autorytetem - tak jak Pan - to o życiu powinien wiedzieć wszystko. Czy tak właśnie jest?

- Wszystkiego nie da się wiedzieć. Ale wie się dużo. Najważniejsze, to się trzymać swojej ścieżki. Być wiernym sobie. Iść do celu. Choć nie za wszelką cenę.

Można przejść przez życie bez rozpychania się łokciami? Panu się udaje?

- Ja już nie muszę. A kiedyś, gdy przychodziło mi się wspinać, wyglądało to inaczej niż dzisiaj. Żyłem w świecie ustalonych hierarchii wartości. Drabina tzw. kariery miała określoną liczbę szczebli. Człowiek powolutku pchał się do góry. Teraz można w sekundę wskoczyć na szczyt i w sekundę z niego spaść.

Pan po swojej drabinie właził w nieco innych czasach...

- ... Dzięki temu wiem, że gdy człowiek pnie się powoli, sukces ma lepszy smak. Taka mozolna wspinaczka ma i tę zaletę, że gdy się człowiek w środku drogi zadyszy, łatwiej przystanąć i nie spaść, niż wbiegając w górę po trzy stopnie.

Dziś wszyscy uważają, że jeśli do poniedziałku nie zrobią kariery, to już jej nie zrobią nigdy. W związku z tym pozwalają sobie na różne ekscesy.

Pan sobie nigdy na nie nie pozwalał?! Nie grzeszył? Święta niewinność?

- Grzeszyłem jak cholera! Bezustannie. I w różny sposób.

Jakiś grzeszek dla przykładu?

- Nie zwykłem się dzielić moimi bolączkami. Jestem z pokolenia, które tak właśnie zostało wychowane: Mężczyzna, jeśli go coś boli, to się z tym chowa w krzaki. A jak się wyleczy, wychodzi uśmiechnięty. Ale dobrze, mogę zdradzić, że przede wszystkim grzeszyłem pychą, przeświadczeniem, że jestem wybitny, świetny, wspaniały, choć niedoceniony. I że blokują mnie tylko jakieś spiski. Zabawne, tym chętniej tak myślałem, im byłem wyżej na mojej drabinie.

Kiedy było Pana najpiękniejsze pięć minut?

- Chyba w latach 70., zaraz po "Kolumbach".

Ale potem były jeszcze "Matki, żony i kochanki". Rola Jerzego na pewno też przysporzyła Panu popularności.

- Ale też posłużyła moim antagonistom do wycierania sobie mną gęby.

Czy to możliwe, że chodziło o to, że profesor szkoły teatralnej grał w serialu? Może po prostu Pan komuś wtedy nastąpił na odcisk?

- Jeśli tak, to nawet nie wiedziałem, że następuję. Był też taki moment w moim życiu, gdzieś koło czterdziestki, że czegoś mi brakowało. Nie miałem mistrza. Brakowało jakiegoś porządku w głowie.

Zresztą nie tylko mojej. To był czas stanu wojennego, czas "Solidarności". Wtedy rozumiało się, że nie żyje się tylko po to, żeby żreć, pić i używać życia, że jest jeszcze coś więcej do zrobienia. To jest romantyzm. Ja wiem, że dziś romantyzm już umarł.

Roznosił Pana wtedy niepokój?

- Tak. Ale grzesząc, nigdy nie szukałem alibi w dążeniu do wolności. Jeśli się działa w jakichś swoich granicach, to one jak dwie ściany ograniczają zarówno szaleństwo, jak i sprzeniewierzenie się zasadom. Trzymając się w ryzach, człowiek grzeszy, ale nie rujnuje sobie życia. Dzisiaj chyba zbyt łatwo znajdujemy usprawiedliwienie dla własnej niegodziwości. Ciągle się okazuje, że sprawiedliwość jest wtedy, kiedy jest po naszej stronie. "Bezmiar sprawiedliwości", w którym ostatnio zagrałem, to kino także i o tym, że fakty dają się naciągać w zależności od punktu widzenia. A prawa, którymi się rządzimy, są rozciągliwe. Wszystko jest względne.

Jak żyć w takim świecie bez żelaznych zasad?

- Trzeba mieć swoje własne. Albo kierować się Dekalogiem. Chociaż z Dekalogu zostało nam już tylko przykazanie "Nie zabijaj". Pozostałe grzechy uznane zostały za absolutnie naturalne. Ja staram się trzymać wizji świata, którą sam wypracowałem metodą prób i błędów. I zawsze starałem się uczyć od mistrzów. Dziś kłopot polega na tym, że mistrzostwo zdobywają ludzie czwartej ligi, którzy uważają się za mistrzów. To jeszcze jedna z form włażenia na drabinę i zrzucania z niej innych.

Słyszę w Pana głosie gorycz. Zaraz ktoś powie, że nie pasuje Pan do obecnych czasów.

- Jakbym nie pasował, to już dawno położyłbym się pod podium i przykrył gazetą. Niepasowanie to jest poddanie się. To by oznaczało, że się nie ma nic do powiedzenia. A ja jeszcze próbuję coś. robić, mimo ze żartuję, iż jestem stary. Staram się jeszcze nie odcinać kuponów. A skoro coś próbuję robić, to znaczy, że jeszcze żyję.

Czy jest coś, czego Pan w życiu żałuje?

- Niczego. Niektórych rzeczy się wstydzę, ale nie żałuję. - Żałować za grzechy - żąda kapłan na spowiedzi. A ja sądzę, że jeśli człowiek wie, że popełnił grzech, nie usprawiedliwia tego i stara się nie popełniać tego grzechu po raz drugi, to już jest wystarczający sakrament pokuty.

Znam aktorów, którzy sfrustrowani dzień w dzień wpatrują się w telefon, czekając, aż ktoś zadzwoni z propozycją roli. Takie czekanie na role w Pana przypadku też się zdarza, też bywa dotkliwe?

- W pewnym sensie jestem syty. Poza tym jako dyrektor teatru to ja rozdaję role. Ale czasami jest zabawnie. Siedzi reżyser w moim gabinecie, rozmawiamy o obsadzie. Właśnie okazuje się, że któryś z kolegów w moim wieku jest zajęty. Wtedy słyszę: - No, to u pana nie ma już więcej aktorów, którzy mogliby to zagrać. Wiem, że on nie myśli już o mnie jako o aktorze. Przeszedłem do szuflady z napisem "pracodawca".

I nie żal Panu tej przyjemności grania na co dzień, bycia na scenie, bycia przed kamerą?

- Czasami sam się obsadzam, (śmiech). Czasem ktoś mnie obsadzi jak w "Bezmiarze sprawiedliwości". Oczywiście, że jest mi żal mojego wyuczonego zawodu, bo spośród wszystkich moich profesji zawód aktora lubię najbardziej. Ale zdaję sobie sprawę, że to był mój wybór, nikt przecież mnie do tego nie zmuszał. Powiedziała pani, że jestem autorytetem. Może jestem, może nie. Z urzędu być powinienem. Ale w naszym kraju autorytety służą temu, żeby je szargać. Takiemu ostrzałowi teraz też podlegam.

Jest Pan kopany, szarpany?

- Zdarza się. Ponieważ mam opinię zarozumiałego, to pozwolę sobie na zarozumiałość. Skoro jestem szargany, to znaczy, że jestem celem, na który warto marnować strzał. Nie strzela się w byle kogo.

Co Pana ostatnio tak dotknęło? To, co się działo na łamach prasy - atak młodych na starych w teatrze? Coś jeszcze?

- Nic mnie tak nie ubezwłasnowolnia jak oszustwo, a oszustwo połączone z chamstwem i głupotą powoduje, że ja nie umiem się zachować. A już nie daj Bóg, żeby ktoś mnie wmawiał oszustwo, wtedy kończy się moja tolerancja. Staję się niebezpiecznym przeciwnikiem.

Irytuje Pana szarganie autorytetów?

- Jestem z pokolenia, które było wychowywane w szacunku dla historii. Tymczasem przyszło mi żyć w czasach, w których historia tycząca rodziców i dziadów, wygląda paskudnie i z każdym dniem paskudniej. Odkrywamy, że nasz autorytet był szpiclem, a inny pan miał nagniotki. A media uwielbiają rozpływać się w takich doniesieniach. Życie publiczne polega teraz na tym, żeby odkrywać ułomności w naszych bliźnich.

Mimo wszystko jest Pan zadowolony ze swojego życia tutaj? W ogóle ze swojego życia? Wiem, że to nie za dobre pytanie dla zarozumialca.

- Odpowiem pani na tamtym świecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji