Zmiana ról
Pozycja repertuarowa to szczególna - prapremiera współczesnej sztuki gdańskiego autora, na dodatek farsy - gatunku, który w naszym życiu teatralnym triumfy święcił w latach międzywojennych. Nic więc dziwnego, że wszyscy rzucili się na nią skwapliwie, z mniej lub bardziej żarłocznymi zamiarami. Oto miały się spełnić marzenia o polskim dramacie dotykającym w sposób najbardziej bezpośredni "tu i teraz" widza. Spełniły się? Chyba jeszcze nie tym razem...
Nasza rzeczywistość ostatnich lat - z raczkującym, ale krwiożerczym, pełnym hochsztapłerstwa i cwaniactwa kapitalizmem - z równym powodzeniem nadaje się jako materiał na kabaretowy skecz, co i tragedię (jeśli ta jest możliwa). Władysław {#au#1205}Zawistowski{/#}, który od lat smakuje różne gatunki literackie, postanowił pomieścić ją w formule programowo zwariowanej, służącej czystemu śmiechowi. Cóż, nietrudno spiętrzyć do absurdu cały ten polski "koloryt lokalny". Wystarczy zgromadzić w jednym miejscu nieuczciwego biznesmena, który usiłuje sprzedać to, co do niego nie należy (najlepszy aktorsko Zbigniew Olszewski w roli prezesa Waldka), jego pijaną, roznegliżowaną kochankę (Ewa Kasprzyk), seks-retarkę bez kompetencji, ale za to w krótkiej spódniczce (Maria Mielnikow), histeryzującego pederastę (Florian Staniewski), rosyjską dziwkę (Marzena Nieczuja-Urbańska), tajne "służby wywiadowcze", przedstawiciela starej nomenklatury i Wietnamczyka z walizką pełną bielizny. Potem zaprojektować przestrzeń pozwalającą prowadzić równoległą akcję, dodać trochę pikanterii, obsypać bon motami i... grać.
Tak się składa, że farsa - jej lekkość, niewymuszoność, precyzja powiązania wszystkich wątków, sprawdza się dopiero na scenie. Przedstawienie wyreżyserowane przez Ryszarda Majora w Teatrze Kameralnym tego zadania nie udźwignęło. Przeciwnie, obnażyło wszystkie "szwy" i "mielizny" tekstu, skażonego nadmiarem pomysłów (wszystko się autorowi ze sobą kojarzy) i publicystyczną doraźnością. "Farsa z ograniczoną odpowiedzialnością", bazując na aktualności, niechybnie padnie jej ofiarą Nie obronią się postaci, które nie istnieją autonomicznie, poza sytuacjami zaprogramowanymi na wywoływanie paroksyzmów śmiechu. W interpretacji zaprezentowanej nam przez aktorów teatru Wybrzeże są tylko groteskowymi, pozbawionymi prawdy psychologicznej i uniwersalności, figurami. Choć - przyznaję - nie pozbawionymi wdzięku...
Major - wbrew autorowi - próbował wykrzesać z tego tekstu coś więcej, robiąc spektakl także o teatrze. Tak się złożyło, że wszyscy bohaterowie odgrywają jakieś role, coś przed innymi udają. Z reguły próbują poprzez tę grę awansować - z fryzjera na dyrektora, z Wietnamczyka handlującego damską bielizną na japońskiego biznesmena. Tylko jedna postać wykonuje ruch zdecydowanie w odwrotną stronę. Anastazja (Halina Słojewska), która w pierwszej scenie wystąpiła w roli proletariuszki-sprzątaczki, dzięki akcji reprywatyzacyjnej może się ujawnić w finale jako księżna Koniecpolska, doprowadzając do degradacji wszystkich niemal bohaterów (poczet ofiar otwiera profesor PAN zatrudniony w charakterze kamerdynera). Ona też pierwsza zlekceważy teatralną konwencję i przekroczy czerwoną linię oddzielającą umownie (dla postaci realnie) dwa biurowe pomieszczenia, zaprojektowane przez Jana Banuchę. Ujawnienie tego scenicznego chwytu zbiega się z ogólną demaskacją, odkryciem prawdziwej tożsamości. Koniec spektaklu jest też końcem teatru odgrywanego przez postacie ze sztuki.