Artykuły

Nie jestem żadną Bridget Jones

- Bez względu na to, ile ten zawód niesie udręki, chcę go wykonywać. To jest moja pasja, coś co mnie porusza, jest ważnym elementem mojego życia - z DANUTĄ STENKĄ rozmawia Janusz Świąder.

- Zagrała pani ponad 30 ról filmowych i niemal tyle samo, w towarzystwie

znakomitych kolegów, w Teatrze Telewizji. A jednak dopiero rola w filmie

Nigdy w życiu stała się tak głośna, że okrzyknięto panią polską Bridget Jones.

Czy takie porównania nie irytują pani?

- Takich porównań użyto podczas promocji książki Kasi Grocholi Nigdy w

życiu, więc dostaliśmy je w spadku, a dopadły nas zanim zaczęły się zdjęcia.

Moim zdaniem Bridget Jones i Judyta, poza potrzebą bycia kochaną, niewiele

mają ze sobą wspólnego. Bridget, mimo że kończy 30 lat, właściwie jest

jeszcze dziewczyną i marzy o wejściu w świat kobiety. Marzy o tym wszystkim,

co prawie 40-letnia Judyta,z 15-letnim stażem małżeńskim i córką, porzuco na

przez męża, zostawia właśnie za sobą.

- Podobno casting do tej roli wygrał ktoś inny?

- Wie pan, z premedytacją nie interesowałam się tym do końca. Od czasu do

czasu docierają do mnie takie informacje. Ale co zdecydowało, że to mnie

wybrane, mimo iż na początku stwierdzono, że się nie nadaję, bo nie mam w sobie

ciepła - nie wiem.

- Od projekcji filmu zdobyła pani uznanie nie tylko w oczach krytyki,

ale również zwykłych ludzi. Troszkę to smutne, iż nie wszyscy pamiętają czy

wiedzą, że pani warsztat i talent zauważono już dużo wcześniej, bo w 1987 roku,

kiedy dostała pani prestiżową nagrodę im. Stanisława Wyspiańskiego za role

zagrane na szczecińskiej scenie w Białym małżeństwie Różewicza, Matce

Witkacego i Opętanych Gombrowicza. Czy takie nagrody uskrzydlają aktora?

- Każda nagroda to coś niezwykle pięknego. Nawet ta, którą się dostało od

przypadkowego przechodnia. Mój okres szczeciński i poznański obfitował w

nagrody. Dostawałam wówczas jedną, dwie w sezonie, a ta, o której pan

wspomina, zwieńczyła pierwszych siedem lat pracy. Potem przeniosłam się do

Warszawy, a po kilkunastu latach znów otworzył się wór z prezentami.

- Ktoś panią wypatrzył, zaproponował pracę w stolicy?

- Maciej Prus, wówczas dyrektor Teatru Dramatycznego, który w 1990 r. był

przewodniczącym jury festiwalu teatralnego w Kaliszu. Prezentowaliśmy tam

spektakl poznańskiego Teatru Nowego Damy i huzary, w reżyserii Janusza

Nyczaka. Po tymże festiwalu Maciej Prus zatelefonował do mnie i zaproponował

mi pracę w Warszawie.

- Chętnie się pani zgodziła?

- Przyjmowałam tę propozycję z dużą rezerwą i lękiem ogromnym. Ale czułam,

że może powinnam wstąpić na tę ziemię nieznaną. Tak bodaj przez trzy lata

trwałam w zawieszeniu: jedną nogą stałam w Warszawie, ale ciężar - dom, mąż

- opierałam na drugiej, którą zostawiłam w Poznaniu. Ale urodziłam dziecko,

przenieśliśmy dom do Warszawy... Zapuściłam tu korzenie.

- Spotkałem się z opinią, że Warszawa niszczy aktorów pochodzących z innych

ośrodków. Czy podziela pani ten pogląd, odczuła to pani jakoś na własnej skórze?

- Nie wiem, czy można pokusić się o takie stwierdzenie. Niewątpliwie trudno

jest wejść w środowisko warszawskie z zewnątrz. Niewielu się to udaje. Panuje

przekonanie, że jeśli ktoś jest nierozpoznawalny, anonimowy, choć ma za sobą

kilka pracowitych sezonów, to nie przedstawia większej wartości. Tymczasem

świetny aktor mógł nie mieć szans wyjścia, pokazania się poza swoim małym

ośrodkiem, dlatego niewiele osób go zna.

- Czy pani mąż, który też jest z zawodu aktorem (choć pracuje obecnie w innej

branży), nie jest człowiekiem zazdrosnym o pani sukcesy zawodowe?

- Nie. Zanim się pobraliśmy, moja przyjaciółka stwierdziła, że kobiety są w

stanie udźwignąć sukces zawodowy partnera, nigdy odwrotnie, więc jeśli mnie

powiedzie się lepiej niż jemu, wówczas nasz związek skazany będzie na śmierć.

Otóż pracowaliśmy w Poznaniu, w dwu różnych teatrach i tak się złożyło, że

zdobywałam nagrody, a on, nie dość, że nie był o nie zazdrosny, to cieszył się

nimi. Traktował je jako naszą wspólną wygraną, nasze święto.

- A czy mąż parną krytykuje, ocenia pani pracę?

- Tak, ale zazwyczaj ja pytam, a on odpowiada. I myślę, że jest w swoich

ocenach szczery. Potrafi powiedzieć, że coś mu się nie podoba. Ale stara się

powiedzieć to tak, żeby mnie nie zranić. A ja wiem, że mogę mu ufać.

- Pani mąż jest od pani młodszy. To przypadek, czy świadomy wybór?

- Przypadek... (śmiech)

- A kto w domu ma głos decydujący?

- Nie ma takiej osoby. To typowo partnerski związek. Mnie się to podoba, bo

nikt nie usiłuje grać pierwszych skrzypiec. Są chwile, kiedy ja jestem bardziej

obciążona zawodowo, wówczas mąż przejmuje obowiązki domowe. A bywa też

odwrotnie. Nie istnieje sztywny podział obowiązków w naszym małżeństwie.

Jesteśmy, jak ja to mówię, spółką, w której każdy ma 50 proc. udziału.

- Czy miejsce urodzenia, to skąd aktor pochodzi, jest ważne dla niego?

- Nie tylko dla aktora, dla każdego człowieka, gdyż każdy z nas czerpie z

jakiegoś miejsca - jak ja to mówię - wodę życia. Bez względu na to, gdzie

nowe korzenie zapuszcza. A to, co się z dzieciństwa czerpało, z miejsca, z którego

się pochodzi brało całymi garściami, osadza się w człowieku.

- Często odwiedza pani rodzinny Gowidlin na Kaszubach?

- Rzadko. Zbyt rzadko, z braku czasu, oczywiście.

- Czy ten zawód był pani wymarzonym?

- Nie marzyłam o aktorstwie. Myślałam, że zostanę nauczycielką, że pójdę w

ślady mojej mamy. A aktorstwo to pomysł mojej polonistki z liceum i mojego

kolegi - oni zdecydowali za mnie. A ja jestem im za to bardzo wdzięczna.

- Kiedy poczuła się pani dobrze w tym zawodzie?

- Nie istnieje chyba taki stan. Po prostu na pewnym etapie mojej drogi

zawodowej poczułam, że jest to moje miejsce. Że bez względu na to, ile ten

zawód niesie udręki, chcę go wykonywać. To jest moja pasja, coś co mnie

porusza, jest ważnym elementem mojego życia.

- Czy piękna aktorka miewa kompleksy?

-Tego nie wiem, należałoby zapytać o to piękną aktorkę.

- A więc pytam o to Danutę Stenkę...

- Myślę, że (jak to z kobietami) te piękne, którym zazdrościmy urody, miewają

kompleksy.

- A czy miewają kaprysy?

- Prawdopodobnie do samego końca siedzi w nas coś z dziecka. A w osobowość

dziecka wpisane są kaprysy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji