Artykuły

To jest choroba

Nie mogę się zgodzić z moralnością unicestwiającą ludzi. Nie mogę akceptować norm pozbawionych miłości i zrozumienia dla ludzkich upadków i ludzkiego błądzenia - o lustracji pisze Krystian Lupa w Tygodniku Powszechnym.

"To jest choroba" - powiedział Lech Kaczyński o stanowisku środowisk akademickich w sprawie indywidualnego obowiązku lustracji. Czuje się w dodatku, że słowo "choroba" jest tutaj osobliwie trującym eufemizmem. Bo przecież za chorobę nie można winić, za chorobę nie można pociągać do odpowiedzialności. Jeśli środowisko akademickie jest chore, to ma do tego w demokratycznym świecie jakieś tam prawo. A prezydent wypowiada to słowo piętnująco, jak obelgę dodatkowo pozbawiającą godności. Jeśli mówi się komuś podczas kłótni: "jesteś chory, powinieneś się leczyć" - to jest w tym pogarda wobec kogoś niepoczytalnego, próba odebrania przeciwnym argumentom wszelkiej wagi. To standardowy gest upokarzający. Tak użyty termin bynajmniej nie nakłada na "chorego" przywileju niewinności i specjalnych praw. Ta choroba nie oczyszcza "chorego" z winy, przeciwnie - czyni jego winę szczególnie odrażającą. Taka choroba to "trąd"... To oczywiście takie sobie asocjacje - ale ciekawy wydaje się tu motyw spontanicznego, pierwotnego czy też archetypowego wręcz obarczenia winą choroby. Współczesny człowiek uczy się walczyć z takim impulsem. Traktowanie choroby jako przewiny wzbudzającej wstręt i nienawiść, domagającej się kary wykluczenia - to atawizm, imperatyw psychiczny drapieżnika, to wreszcie reakcja na wyparcie wyobrażeń o własnej chorobie i śmierci.

"Choroba" była terminem często używanym w Trzeciej Rzeszy, zachowującej się jako zbiorowe indywiduum podobnie jak jednostka z syndromem nienawistnego eliminowania "choroby" i "chorych". Oczywiście "choroba" jest na zewnątrz, typowy odruch lękowej projekcji, typowe postępowanie osoby z - jak mówi Jung - niezintegrowanym cieniem. Szaleństwo Trzeciej Rzeszy, monstrualną epidemię morderczego instynktu możemy zrozumieć jako wielki seans spirytystyczny zbiorowej projekcji niezintegrowanego cienia. Podobnie się dzieje u wielu jednostek... Podstawowym motywem, podstawowym "momentem potencjalności" zdaje się być owo podobieństwo. Wielka grupa ludzka, naród, pokolenie z tym samym gatunkiem psychicznego pancerza, z tym samym "krojem" duchowego zakłamania, fałszywej persony wytworzonej przez restrykcyjny, nakazowy system wartości, przez nakazowo-zakazową moralność na gruncie religijnej kliszy. Zjawisko resentymentu, fenomen kozła ofiarnego - też przecież należy do tego rejonu - to mechanizmy i figury zbiorowej projekcji cienia.

Niebezpiecznie jest, kiedy (niezależnie od ustroju - ustrój to tylko przekładnia, naczynie tych zjawisk) władza dostaje się w ręce, a właściwie w głowy ludzi, którzy nie uporali się z własnym cieniem. Tacy ludzie mogą być prowadzeni jak dzieci, mogą funkcjonować w posłusznych szeregach, mogą być posłusznymi owieczkami parafii, karnymi pracownikami zakładu pracy, członkami organizacji - gdy jednak udaje się im "zdobyć władzę", rzecz staje się groźna. Wówczas nic nie powstrzyma ich cienia od nieobliczalnych projekcji (najczęściej o agresywnym, mściwym charakterze), które rozszerzając się, ogarniając dusze podobnie niesamodzielnych jednostek - rosną i pęcznieją, stają się energią erupcyjną. Rozwija się ona ku jakiemuś nieznanemu wyzwoleniu. "Nieznanemu" - bo nie ma nic do rzeczy, że cele i argumenty tak funkcjonujących ludzi wydają się być prymitywnie jasne.

Ludzie z nierozpoznanym cieniem używają pasjami słów: "oczyszczenie", "szkodliwe", "odrodzenie", "choroba"... Idea oczyszczenia jest projekcją nieoczyszczonego wnętrza indywiduum. Im bardziej rośnie pasja oczyszczania na zewnątrz, tym beznadziejniej własne wnętrze zamyka się na możliwość samopoznania. Indywiduum jako stajnia Augiasza, indywiduum jako puszka Pandory... Wszystkie te projekty oczyszczania, pornograficznie precyzyjne, maniakalnie wypieszczane, zawierają w sobie imperatyw, którym rządzi nietzscheańska zasada przyjemności. Bo jest za tym jakaś przyjemność, jakaś potrzeba quasi-seksualna. Wystarczy spojrzeć na archiwa najprzeróżniejszych maniaków "oczyszczania", czyli selekcji, porządkowania, hierarchizowania ludzi. Te zdjęcia antropologiczne, te kartoteki, ta machina naukowa, ta machina-monstrum skonstruowana z prawowitych, bogoojczyźnianych i demokratycznych treści...

Pasja tym przyjemniejsza, że automatycznie postrzegana (oczywiście przez samego siebie) jako posłannictwo. Prezydentowi nie mieści się w głowie, że jego fantastyczna idea oczyszczenia, jego wypieszczony model dający słodkie poczucie władzy i spełnionej resentymentalnej misji może się komuś nie podobać, że ktoś może nie czuć tej przyjemności i niepodważalnej prostoty ukochanego planu, że ktoś może się czuć poniżony... Skoro nawet on sam gotów jest się zlustrować, ba, już dawno to zrobił w rozpędzie polemicznej pasji. Różne rzeczy można zrobić w polemicznej pasji - bo to "moja wolność", "moja decyzja". Ale oto prezydent każe mi, obywatelowi, pójść do uczelni, wziąć czekający na mnie papierek i zdać sprawę z niepopełnionej (czy też popełnionej - w tym kontekście, o dziwo, na jedno wychodzi) winy. Mam napisać, że nie mordowałem bliźnich, że nie kradłem, że nie molestowałem nieletnich, że jestem Aryjczykiem, jestem homoseksualistą, mam 191 centymetrów wzrostu, mam... co tam jeszcze? Bo władca życzy sobie, żebym się oczyścił albo sam chce mnie oczyścić...

Nie jest w stanie zobaczyć swojego pomysłu w kategoriach przeżycia indywiduum, nie jest w stanie ogarnąć wyobraźnią innych perspektyw. Kiedy myśli o upokorzeniu, to tylko w kategoriach winy upokorzonego, to znaczy tego, kto jest winny i boi się wydania na jaw swego występku. Nie ogarnia wyobraźnią tego, że najbardziej poniża ludzi, którzy nigdy nie współpracowali z bezpieką. A tych jest przecież (chyba) przeważająca większość. Władca z takim brakiem wyobraźni nie jest dojrzałym liderem demokratycznego państwa. Jest dzieckiem (bo człowiek z niezintegrowanym cieniem pozostaje dzieckiem) bawiącym się w króla i czyszczenie narodu. Oby przynajmniej sam dorósł i dojrzał w tym akcie - ale to nie wydaje się prawdopodobne.

A sprawa głębsza? Załóżmy, że podjęcie aktywnej współpracy z bezpieką PRL jest czynem moralnie nagannym, grzechem etc, nawet wtedy, gdy podejmujący współpracę był ideowym komunistą. Nawet wówczas wydawanie na łup państwa innych ludzi powinno mu uświadomić, że coś nie jest w porządku. Mógłby przy takiej okazji przejrzeć na oczy. Ale po kolei... czyż wymagamy od ludzi, najczęściej wówczas młodych, żeby wykazali się wtedy antykomunistycznym (dziś wymaganym) nastawieniem? Czy niedoświadczonym nie wolno było wierzyć w tamte idee, w tamten ustrój? Ludzie rodzili się w tamtej rzeczywistości, wzrastali i kształtowali swój światopogląd (jakikolwiek by on był) w najróżniejszych sytuacjach, okolicznościach - widzieli świat z najróżniejszych perspektyw... Przecież państwo demokratyczne to pewna określona świadomość, która akceptuje różnorodność ludzkich jednostek, odmienne światopoglądy, odmienne wyznania i systemy wartości, z wyjątkiem tych aktywnie destrukcyjnych. To również przyjęcie możliwości (a nawet naturalności) zmiany światopoglądu i płynących z tego konsekwencji.

Dlaczego w naszym świecie uważa się zmianę światopoglądu za zdradę, sprzedajność, a co najmniej oznakę chwiejnego, niegodnego szacunku charakteru? Takie stanowisko dowodzi ograniczenia humanistycznej wyobraźni. Przecież człowiek z natury jest i powinien być procesem, jego dojrzewanie, jego człowieczy rozwój to szereg przemian, czasem radykalnych i dramatycznych. W takich przemianach człowiek często zmienia się w swoje przeciwieństwo. Nie zawsze to, w czym wzrósł i ukształtował się, musi nosić przez całe życie, ba, szczerze powiedziawszy, tylko ludzie duchowo niesamodzielni tak czynią. Czyż zatem wymaganie stałości wyznań i poglądów nie jest w gruncie rzeczy wymaganiem duchowej pasywności? No tak - rządzącym (a zwłaszcza "oczyszczającym") znacznie wygodniej jest mieć do czynienia ze społeczeństwem duchowo pasywnym. Mniejsza z tym, jedźmy dalej...

Pytanie: czy rzeczywiście od wszystkich żyjących, wzrastających, kształtujących się w PRL wymagać można krytycznego i świadomego widzenia rzeczywistości, czy rzeczywiście od wszystkich wymagać można, by swoje ewentualne kontakty z UB postrzegali świadomie i w pełnym rozeznaniu wszystkiego, co się za tym kryje? Znam argument, który teraz następuje - że chodzi przecież o ludzi, którzy dziś kierują (w różnych dziedzinach) innymi ludźmi. Ale właśnie tu problem wraca w całym swoim ciężarze i głębi: czy grzech zabija człowieka na całe życie? Czy wykroczenie moralne popełnione w młodości determinuje go do końca jego życiowej drogi, czy żadna przemiana nie zmyje moralnej przewiny, moralnego błędu? Przecież nawet dzieje najpierwotniejszego chrześcijaństwa roją się od grzeszników i przestępców, od Marii Magdaleny przez św. Pawła... aż wstyd ciągnąć dalej listę przykładów.

To właśnie chrześcijańska etyka przestrzega przed pochopną oceną człowieka, to właśnie chrześcijańska etyka wprowadza głęboko religijny rozdział pomiędzy człowiekiem i jego czynem. Grzech może być śmiertelny, lecz grzesznik jest istotą, która przez duchową przemianę może się nie tylko ocalić, ale dojść do świętości. Wystarczy poczytać Dostojewskiego (człowieka, którego zresztą obecne kryteria oceny od razu i na zawsze by skreśliły), aby wniknąć w tajniki duchowej przemiany i zrozumieć jeszcze jedną, najważniejszą rzecz: że często ludzie moralnie twórczy i osiągający wielki etyczny charyzmat, wolę i energię "dobrego czynu" - to ci, którzy w przeszłości "zgrzeszyli".

Kiedy dziś czytamy lustracyjne sensacje na temat ludzi poważanych za ich twórcze, humanistyczne dokonania, za ich autorytet czy nawet charyzmat moralny - następuje szok i wszyscy posłusznie odzierają takiego człowieka z jego dzieła, natychmiast się go też degraduje. A może to popełniony kiedyś grzech sprowadził go na inne drogi? Może jego autorytet moralny i wartość jego dzieła - to atrybuty prawdziwe i niezależne od tamtego grzechu? Czy to się nie liczy? Czy błąd jest ważniejszy niż pozytywne dzieło, niż odkrycie? Tak dzieje się tylko wtedy, kiedy ktoś woli zabić niż poznać i pokochać... To wielka ludzka tajemnica, to - można by powiedzieć - jeden z rdzeni humanizmu.

Z tej perspektywy to, co się dzieje w naszym kraju pod szyldem tak zwanej lustracji, nie jest żadną moralną odnową ani do niej nie prowadzi. Przeciwnie - jest procesem (jakich wiele było w najnowszej historii) haniebnym i w swych skutkach nieobliczalnym, jest prowadzeniem pod pokrywką pięknie malowanych moralnych wartości cynicznej politycznej walki. Taki proces znajduje się w skrajnej sprzeczności z duchem demokracji i z wywodzącą się z tego ducha perspektywą patrzenia na rzeczywistość.

I jeszcze jedno. Wciąż powracające w przeróżnych wersjach pytanie "sprawiedliwych": "dlaczego dopiero teraz?". Pytanie wobec grzeszników obnażonych, wydanych na światło dnia, na osąd rodaków. Nie możemy zrozumieć, dlaczego dopiero pod ostrzałem kompromitujących dokumentów grzesznik bije się w piersi, przeprasza, mówi o swoim cierpieniu i wstydzie. Albo nagle zaczyna widzieć rozmiar krzywd, które kiedyś posiał. Tak, "sprawiedliwi" kręcą głowami - takie nastały czasy, że to oni są dziś sprawiedliwi.

Czy jednak takie własnowolne wyznanie - to taka prosta i samo przez się zrozumiała rzecz, jak głoszą owi sprawiedliwi? Czy sięgnięcie do siebie sprzed lat, do błędów i grzechów, do fatalnych zaułków życia - jest czymś w rodzaju sięgnięcia do szuflady albo bibliotecznej szafy? Czy poczucie tożsamości z tym, czym się było albo czym się bywało w chwilach zaciemnienia, w chwilach opresji - stoi do dyspozycji? To takie proste i oczywiste - mówią ci, co się nigdy w życiu do niczego nie przyznali ani przyznać się nie potrafią, którzy w swoim życiu nie widzą żadnych błędów i grzechów, choć gołym okiem widać, że moralna niezłomność bynajmniej nie jest ich właściwością.

Żyjemy w przestrzeni etycznej chrześcijaństwa, a tam jest coś takiego jak tajemnica spowiedzi. Myślę, że to mądra i potrzebna tajemnica, chroniąca człowieka, który upadł i pragnie się ocalić, nie tylko ocalić w życiu, ale ocalić w zrozumieniu moralnej odnowy. Bez ochrony tajemnicy spowiedzi grzesznik wydany jest na osąd świata, a on rzadko pozwoli mu się odrodzić. Żeby móc wyznać swoje przewiny "minionego czasu", trzeba mieć zaufanie do powiernika. Czy o czymś takim można w dzisiejszej rzeczywistości mówić? Wielu "grzeszników" umierało ze swoją tajemnicą, ale pozostawiało światu swoje nowe dzieła, dzieła swojego odrodzenia, dzieła swego odkupienia. Nie mogę się zgodzić z moralnością unicestwiającą ludzi. Nie mogę akceptować norm pozbawionych miłości i zrozumienia dla ludzkich upadków i ludzkiego błądzenia.

Świat PRL był osobliwym labiryntem, był rzeczywistością zwodzącą na manowce, nie zawsze osobistą zasługą było nie dać się zwieść na owe manowce i nie zawsze osobistą winą było się w tych manowcach zagubić. Opozycjonistami wobec reżimu byli najczęściej ludzie, którzy to "odziedziczyli", których sprzeciw pochodzi z rodzinnych tradycji; z drugiej strony rosły rzesze indoktrynowanych i oszukanych przez "ustrój społecznej sprawiedliwości"... Szczególnie młodzi ludzie - znam to z własnej przeszłości, nie tej politycznej, ale, powiedzmy, "obyczajowej" - w przeszłości mojej młodości są tajemnice, których nikomu nie chciałbym zdradzić. I myślę, że mam prawo do tych tajemnic.

Wiem - tu chodzi o krzywdę drugich ludzi, której nie mamy prawa przemilczać, ale czy mamy zawsze dostęp do tej krzywdy, czy nie zapominamy o krzywdzie innych albo po prostu jej nie dostrzegamy, kiedy sami jesteśmy w opresji? Ten sąd nad przeszłymi sumieniami, które wciąż noszą nasze imiona - wydaje mi się czymś haniebnie partackim... To posiew nienawiści, to uzurpacja sprawiedliwości, narody płacą za to tragediami takimi jak wojna w byłej Jugosławii, żeby dać już spokój tej osławionej Trzeciej Rzeszy.

Ludzie bywają zanurzeni w życiu swoją ciemną stroną, zwłaszcza ci mający problemy z własnym cieniem, a PRL (jak i inne totalitarne reżimy) szczególnie głęboko żerowała na strefie cienia. Ktoś teraz mówi o jakimś młodym (wówczas) człowieku; "za paszport sprzedał się bezpiece", ale dla tego młodego człowieka może to była sprawa życia i śmierci. Jeśli wtedy postąpił niedojrzale i egotycznie, to czy mamy prawo powiedzieć, że do końca życia będzie niedojrzałym egotykiem? Tam przecież w horrorze egzystencjalnych przestrzeni mógł na chwilę zadominować instynkt ucieczki, który robi z człowieka bezwzględne zwierzę. Człowiek ma sam potem ograniczony dostęp do takich zamkniętych, otorbionych dziur w swojej przeszłości.

Wyszliśmy z tej koszmarnej rzeczywistości na brzeg? Coraz bardziej w to wątpię. Jedyną mądrą i sprawiedliwą rzeczą, którą człowiek może uczynić, jest powiedzieć sobie i innym: "nie mam możliwości, nie mam najmniejszej szansy tego osądzić!". I żadne dokumenty z tamtej strony - ze strony aparatów i aparatczyków terroru - nie zmienią nic w tym stanie świadomości. Tymczasem przed ciemnym lochem stoi nowa gwardia oczyszczających, ludzi, którzy nie widzą w sobie żadnej skazy ani grzechu. I wiadomo - gdyby nie (na szczęście) solidna już dosyć sieć demokracji, to młodzi zabłąkani znowu wchodziliby do bram osobliwych domów, do osobliwych pomieszczeń, gdzie znowu musieliby donosić na swoich bliskich i znowu podpisywać jakieś papiery...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji