Artykuły

Twardy facet

- Dobry artysta nie powinien czekać, aż ktoś pociągnie za sznur "dzwonu" i sprawi, że się rozdzwoni, bo może się nie doczekać. A wtedy nikt o nim nie usłyszy. Cała trudność bycia artystą polega na tym, że ten "dzwon" musi sam się rozbujać - mówi KRZYSZTOF TYNIEC, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Wiele razy dostał od życia w kość. Ale nie poddał się. Dziś zbiera owoce swej determinacji, uporu i talentu. Krzysztof Tyniec potrafi rozśmieszyć do łez, ale także poruszyć do głębi. W programie "Taniec z gwiazdami" pokazał, że ma nieodparty urok i wdzięk. Jak na twardego faceta przystało!

Mówi, że z powodu "Tańca z gwiazdami" jest zakręcony. Czuje się, jakby biegał wokół drzewa i widział własne plecy. Po raz pierwszy w aktorskiej karierze zdublował terminy występów - w tym samym czasie miał grać w Warszawie i prowadzić koncert piosenki biesiadnej czterysta kilometrów od stolicy. Choć w porę się zorientował, był zdruzgotany, że nieopatrznie kogoś zawiódł. Nawet rozeźlił się na siebie, że nie dotrzymał słowa. Bo - jak mówił filmowy Pawlak - słowo u niego droższe od pieniędzy.

Na scenie jest od 27 lat. Dziewiętnaście lat temu związał się z teatrem Ateneum i zagrał tam wiele świetnych ról. Ponad trzydzieści razy wystąpił w Teatrze Telewizji, ostatnio w głównej roli w sztuce "Krakowiacy i górale". Ale dla przeciętnego telewidza Krzysztof Tyniec to facet od rozrywki. Lata 80. to legendarny "Pan Fasola" prowadzący programy dla dzieci. Początek lat 90. to kolejne wcielenie - wodzirej w cyklu programów "Gala piosenki biesiadnej" w Dwójce. Potem "Kabaret Olgi Lipińskiej", teleturniej "Idź na całość", serial "Daleko od noszy". Dzięki programowi "Taniec z gwiazdami" widzowie mają okazję poznać inną twarz aktora.

GALA: Rodzina cieszy się z pana tanecznych sukcesów?

KRZYSZTOF TYNIEC: Tak. Ani żona, ani córki nie spodziewały się, że zajdę tak daleko. Powiem szczerze, że sam jestem trochę zaskoczony. W ostatniej chwili odwołałem wyjazd do Londynu i sprzedałem bilet lotniczy zarezerwowany trzy miesiące wcześniej, bo nie przyszło mi do głowy, że w dniu wylotu nadal będę uczestniczył w programie.

GALA: Miał pan wątpliwości, podejmując decyzję: tańczyć?

K.T.: Owszem, bo mój kalendarz jest bardzo wypełniony. Żona prosiła, bym się nad tym spokojnie zastanowił, bo nie chce, żebym schudł albo co gorsze wykorkował z przemęczenia. Potraktowałem to jako wyzwanie. Były dni, kiedy pracowałem po kilkanaście godzin, bo oprócz treningów miałem zdjęcia do serialu, a wieczorem spektakl. Należę do ludzi, którzy uważają pracę za hobby. A dla swojego hobby człowiek jest w stanie poświęcić bardzo wiele czasu. Ten program mnie wzbogaca, rozszerza moje umiejętności. Poza tym tam jestem Krzysztofem Tyńcem, nikt mi nie narzuca żadnej roli. Inaczej było na przykład w teleturnieju "Idź na całość", gdzie byłem showmanem, który grał prowadzącego.

GALA: "Taniec..." to także szansa na godziwy zarobek i stawę. A sławy chyba trochę panu brakuje, bo film pana nie kocha, zaś teatr jest elitarny.

K.T.: Czy to okazja, by stać się bardziej znanym? Pewnie tak. Witold Gombrowicz pisał w swoich pamiętnikach o fałszywej skromności artystów, porównywał ich do dzwonów. Uważał, że dobry artysta nie powinien czekać, aż ktoś pociągnie za sznur "dzwonu" i sprawi, że się rozdzwoni, bo może się nie doczekać. A wtedy nikt o nim nie usłyszy. Cała trudność bycia artystą polega na tym, że ten "dzwon" musi sam się rozbujać. A ileż trzeba uporu i determinacji, by tego dokonać. Wiem coś o tym.

GALA: Pan się rozbujał?

K.T.: Myślę, że bardzo długo się starałem, zanim zacząłem dzwonić. Nie było nikogo, kto by pociągnął za sznur. Rok po studiach trafiłem do Teatru Współczesnego w Warszawie, byłem tam przez sześć sezonów, a niewiele grałem. Kiedy kolega wyemigrował do Kanady, dostałem jego rolę Bezdomnego w sztuce "Mistrz i Małgorzata". Pamiętam, jak dyrektor spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powiedział: "Panie Tyniec, pan jednak coś umie". Ale ja nie miałem do niego pretensji, że mnie nie obsadza, tylko mówiłem sobie: "Nie siedź, nie narzekaj, nie płacz, nie popijaj alkoholu. Musisz się rozbujać!". Postanowiłem, że przeniosę się do innego teatru, bo marzyłem o rolach. I trafiłem do teatru Ateneum. Dyrektor Janusz Warmiński sam mi zaproponował etat, bo widział mnie w "Mistrzu i Małgorzacie" i uznał, że chciałby mieć takiego faceta u siebie. Ale moje szczęście trwało krótko. Pewien reżyser, z którym zetknąłem się w Teatrze Współczesnym i za którym nie przepadałem, miał robić spektakl w Ateneum. Kiedy mnie zobaczył, od razu dał mi jakiś epizodzik. Uciekałem od tych epizodów, a one za mną przyszły. Czułem, że nie mogę się zgodzić na to, a jednocześnie nie miałem odwagi powiedzieć dyrektorowi, że odrzucam pierwszą rolę. Po długim zastanowieniu poszedłem do dyrektora i powiedziałem, że jestem zaszczycony, że zostałem przyjęty do jego teatru, ale muszę zrezygnować.

GALA: To było ryzykowne, bo przecież mógł panu pozwolić odejść. Poszedł pan na całość.

K.T.: Wiedziałem, że nie mogę tkwić w stanie zakiszonego ogórka. Gdybym wtedy nie zaprotestował, dziś rozmawiałaby pani z frustratem, żałującym wciąż, że 19 lat wcześniej nie odważył się pójść do dyrektora. Janusz Warmiński zdziwił się, spytał, dlaczego chcę odejść. Kiedy wyjawiłem, że nie chcę grać w tamtej sztuce, powiedział: "Już pan nie gra! Ale proszę zostać w teatrze". Tak zaczęła się moja piękna współpraca z dyrektorem. Bardzo go polubiłem.

GALA: Był pan głową rodziny. A gdyby przypięto panu łatkę aktora, który kręci nosem na role, mógłby pan zostać bez pracy.

K.T.: Liczyłem się z tym. Radziłem się żony. Powiedziała: "Krzysiek, moje zdanie jest takie - skoro to cię tak męczy, powinieneś iść do dyrektora. Ale postąpisz, jak uważasz". Myślę, że była przekonana, że wszystko jakoś się ułoży. Bo moja żona zawsze we mnie wierzyła. Za to ją kochałem, kocham i kochać będę.

GALA: Jesteście razem już ponad trzydzieści lat.

K.T.:Tak. Zostaliśmy parą, kiedy byłem w drugiej klasie technikum.

GALA: Pierwsza miłość i od razu na całe życie. Z jednej strony - wspaniałe, z drugiej - nie jest żal, że ominął pana jakiś romans?

K.T.: Gdybym miał cofnąć czas, znów chciałbym spotkać moją żonę. Nie myślę, co mnie ominęło, ale raczej, ile bym stracił, gdybym wybrał kogoś innego.

GALA: Gdyby pan za radą mamy poszedł do technikum górniczego w swoim mieście, może nigdy byście się nie spotkali.

K.T.: Rzeczywiście, mogliśmy się nie spotkać, bo urodziłem się i wychowałem w Nowej Rudzie na Dolnym Śląsku, a moja żona mieszkała w Zgorzelcu. Ale kiedy ukończyłem szkołę podstawową, mogłem iść do liceum lub technikum górniczego, bo innych szkół średnich w moim mieście nie było. Mama, która sama pracowała w górnictwie, myślała, że pójdę do technikum i zostanę sztygarem. Ale tata, który po rozwodzie z mamą założył drugą rodzinę i mieszkał w Zgorzelcu, uznał, że powinienem uczyć się w technikum elektroenergetycznym. Pojechałem więc do Zgorzelca i właściwie od tego momentu stałem się samodzielny. Poznałem Jadwigę. Skończyłem technikum. Zdałem do szkoły teatralnej w Warszawie. A dwa lata później Jadwiga zaczęła w stolicy studiować historię sztuki.

GALA: W 1980 roku obronił pan dyplom i wraz z pięcioma przyjaciółmi dostał etat w teatrze w Słupsku.

K.T.: Gdybym po raz drugi miał decydować, nie pojechałbym tam. Ale wtedy miałem dwadzieścia lat i myślałem inaczej. Większe znaczenie miały emocje niż rozwaga i rozsądek. Wahałem się, ale koledzy powiedzieli: "Jeśli pojedziesz, my też pojedziemy, jeśli nie, my też zrezygnujemy". Zobowiązanie wobec kolegów zwyciężyło. Zgodnie z zawołaniem: "Kupą, mości panowie!". Byliśmy młodą, zbuntowaną grupą, zafascynowaną awangardą, chcieliśmy naprawiać teatr. Bardzo nam imponowało, że będziemy mogli pracować nad przedstawieniami w warunkach niemal laboratoryjnych, nawet po pól roku, i nikt nas nie będzie popędzał, nie będzie wymagał "seryjnej produkcji". Chcieliśmy grać ważne role, być Hamletami. Tam mieliśmy szansę, w Warszawie - nie. Od starszych kolegów słyszeliśmy, że dostają tylko epizody, muszą pięć lat terminować. Dlatego, chociaż uważałem Tadeusza Łomnickiego za swego mistrza, zrezygnowałem z etatu w Teatrze na Woli, który mi zaproponował. Zdecydowałem się jechać do Słupska, mimo że już wtedy byłem żonaty. Jadwiga nie mogła jechać ze mną, bo jeszcze studiowała. Gdybym został w Warszawie, w ciągu roku mógłbym dostać niewielkie mieszkanko na Ursynowie, bo skończyłem studia z wyróżnieniem. Ale wyjechałem i wszystko zaprzepaściłem.

GALA: Ten wyjazd był chyba dla pana lekcją życia. Nauczył, że trzeba chwytać okazję, bo po raz drugi może się nie powtórzyć?

K.T.: To była w pewnym sensie nauczka. Faktycznie po raz drugi Tadeusz Łomnicki nie zaproponował mi etatu, bo odebrano mu teatr. Mieszkania też mi nie zaoferowano. W 1981 roku, sześć dni po wprowadzeniu stanu wojennego, urodziła się Paulina, cztery lata później Karolina. Wynajmowaliśmy mieszkania na obrzeżach Warszawy, bo ceny w stolicy były dla nas za wysokie. Ta nasza tułaczka po wynajętych mieszkaniach trwała dziesięć lat.

GALA: Można powiedzieć, że skutki decyzji o wyjeździe do Stupska odczuwaliście przez dekadę. Żona miała żal do pana?

K.T.: Nigdy mi tego nie wypominała. Raz tylko, po latach, powiedziała mimochodem: "Widzisz, już dawno mogliśmy mieć własne mieszkanie". Ale nie było w tym ani wyrzutu, ani żalu. Myślę, że tym, co nas łączy, jest również odpowiedzialność za drugiego człowieka i za jego błędy. Jeśli mnie łub jej zdarzy się pomyłka, to nie obwiniamy się nawzajem, ale wspólnie zastanawiamy się, jak wybrnąć z sytuacji. Tak było zawsze w naszym związku.

GALA: A w tych pierwszych latach małżeństwa żona nie miała żalu, że pana koledzy grają duże role w filmach i zarabiają przyzwoite pieniądze, a pan jest na skromnej teatralnej pensyjce?

K.T.: Nie, nigdy czegoś takiego nie powiedziała. Ale ja czułem pewien dyskomfort, bo kiedy w latach 80. grałem w Teatrze Współczesnym, byłem jednym z dwóch aktorów, którzy nie mieli samochodu. Rok 1985 był dla nas szczególnie trudny. Nie było biedy, ale ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. W teatrze niewiele grałem, sztuka "Walka postu z karnawałem", nad którą pracowaliśmy pół roku, została zdjęta z afisza po pięciu przedstawieniach. Żona zaczęła szyć koszule męskie z jedwabiu. Do dziś pamiętam, jak siedzi nocami przy maszynie, a w uszach ciągle brzmi: tur tur tur, tur tur tur... Z tymi koszulami jako akwizytor chodziłem po małych sklepikach, ale rzadko ktoś chciał je ode mnie kupić. W końcu sam zacząłem się w nie ubierać. Śmiałem się, że jest nam tak ciężko, a ja chodzę w jedwabiach. Teściowa, która pracowała w NRD, przysyłała wełniane pończochy i rajstopy na sprzedaż. Niewiele, po kilkanaście par. W niedziele chodziłem na bazar na Skrze i handlowałem nimi.

GALA: Nie wstydził się pan dorabiać w taki sposób?

K.T.: Przekonywałem sam siebie, że żadna praca nie hańbi. Dzięki tym pończochom i rajstopom mieliśmy pieniądze na życie. Właśnie wtedy zacząłem występować w telewizji jako "Pan Fasola". Honoraria nie były zbyt wysokie, więc nadal byłem sprzedawcą. Czasem słyszałem: "Zobacz, to ten facet z telewizji". Wtedy myślałem: "A właśnie że będę stał!". Dzięki "Panu Fasoli" nasza sytuacja finansowa zaczęła się polepszać. Byłem rozpoznawalny, dostawałem propozycje prowadzenia koncertów.

GALA: W końcu spod Warszawy mogliście przeprowadzić się do elitarnej dzielnicy - na Saską Kępę. To was dowartościowało?

T.K.: Może trochę... Saska Kępa nas urzekła. Kupiliśmy mieszkanie w niedużej kamienicy, na parterze, z ogródkiem. Pamiętam, kiedy się tam wprowadziliśmy, po raz pierwszy poczuliśmy się jak u siebie. Dotykaliśmy ścian, zepsutego zlewu i radowaliśmy się, że to wszystko jest nasze. Wtedy też pomyśleliśmy, że kiedy nasze córki staną się pełnoletnie, muszą mieć własne mieszkania. To było naszą ambicją i podejmowaliśmy takie działania, żeby nas było na to stać. Ponieważ wszyscy czujemy się świetnie na Saskiej Kępie, właśnie tu kupiliśmy mieszkania córkom. Starsza niedługo wróci z Wielkiej Brytanii. Właśnie kończy studia w Londynie. Studiuje antropologię na jednym z najlepszych wydziałów antropologicznych w Europie. Zaczęła pisać pracę dyplomową. Już jeden dyplom ma w kieszeni, bo dwa lata temu obroniła pracę z filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Jesteśmy z niej bardzo dumni.

GALA: Studia w Londynie zapewne są odpłatne. I tak oto rozrywka niezbyt ambitna, czyli gala piosenki biesiadnej, którą pan prowadzi, pozwoliła zrealizować ambitne plany córki.

K.T.: Złożyła się na to nie tylko piosenka biesiadna, ale także wiele innych rzeczy, między innymi honoraria za występy w sztuce "Kolacja dla głupca". To przedstawienie, przygotowane w teatrze Ateneum, zyskało uznanie publiczności. Nasz zespół jest zapraszany do wielu miast. To bardzo satysfakcjonujące, że ludzie chcą nas zobaczyć. Niebawem zagramy czterechsetne przedstawienie.

GALA: Nierzadko dostał pan w kość, ale dzięki temu zyskał pan życiową mądrość. Jakie są pana dewizy?

K.T: Pierwsza: herbatę należy słodzić małą łyżeczką. I druga: trzeba poruszać się do przodu małymi kroczkami, a nie susami. Zawsze ich przestrzegam. Nie jestem zachłanny, na wszystko muszę solidnie zapracować. Gdyby ktoś kazał mi wybrać: chcesz dojść do celu pracą czy wolisz wygrać w grę losową, wybrałbym pracę. Widziałem wiele błyskawicznych karier, które kończyły się upadkiem.

GALA: Podejmował pan walkę ze swoimi wadami i nałogami?

K.T.: Przy jednym nałogu pozostałem - przy paleniu. Natomiast pięć lat temu rozstałem się definitywnie z alkoholem. Pozwalam sobie najwyżej na lampkę wina. Należę do ludzi, którzy źle znoszą alkohol. Spożyty w nadmiarze powodował u mnie rodzaj choroby.

GALA: Ludzie nazywają to po prostu kacem.

K.T.: Ale ja cierpiałem przez tydzień! Tak wygląda kac? Nazwałbym to raczej grypą. Kiedy zacząłem mieć bardzo dużo pracy i często przemieszczałem się z jednego krańca Polski na drugi, nie mogłem sobie pozwolić na takie tygodniowe choroby. Trzeba było dokonać pewnego bilansu. Rozmawiałem na ten temat z moją małżonką, z dziećmi. Ponieważ nigdy nie byłem uzależniony od alkoholu, udało mi się uwolnić od niego. Czy to było dla mnie trudne? Pewnie tak. Ale więcej było argumentów za rzuceniem.

GALA: A czy kiedykolwiek próbował pan narkotyków?

K.T.: Nigdy. Nawet gdybym dostał rolę narkomana, też bym się nie zdecydował na taki eksperyment. Po prostu porozmawiałbym z kimś, kto przeszedł przez narkotyki. Sam bym się nie odważył brać.

GALA: Gdybym spytała pana, czy jest pan szczęśliwy?

K.T.: A co to jest szczęście? Przed laty byłem na wykładzie profesora Władysława Tatarkiewicza, który o szczęściu mówił dwie godziny. Tak pięknie, tak mądrze, tak zajmująco, że do dziś pamiętam każde słowo, jakby to wszystko zostało we mnie nagrane na jakiejś taśmie. To był jeden z najwspanialszych wykładów, na jakich byłem. Potem kupiłem książki profesora: "O szczęściu" i "Dzieje sześciu pojęć". Ta pierwsza to jedna z moich ulubionych pozycji książkowych. Jest tam 300 albo 400 definicji szczęścia, które zebrał profesor. Ale jako mądry człowiek napisał też własną definicję: "Szczęśliwy jest ten, kto jest z siebie zadowolony".

GALA: Pod tą dewizą pan też by się podpisał?

K.T.: Tak. Ale pytanie - co to znaczy, że jestem zadowolony z siebie? Wydaje mi się, że prostemu człowiekowi łatwiej jest osiągnąć zadowolenie. Zadowolony z siebie jest na przykład Spodek u Szekspira. I moim zdaniem jest szczęśliwy. Ale czy to samo możemy powiedzieć o Sokratesie? Sądzę, że wiedza czyni człowieka mniej szczęśliwym. Starożytni mędrcy uważali, że dopiero pod koniec życia, oglądając się wstecz, można powiedzieć, czy jest szczęśliwym, czy nie. Więc na pani pytanie: "Czy jest pan szczęśliwy?", mogę powiedzieć: "Mam nadzieję".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji