Artykuły

Swawolny Dyzio

Tam są rzeczy, o których nie miałem zielonego pojęcia, spotkania, na których nie byłem, ludzie, których nazwisk nawet nie potrafię powtórzyć. O proszę, tu są rzekome donosy z 1985 roku, ale mnie wtedy przez rok nie było w teatrze! Zwolniłem się! - mówi Maciej Damięcki w tragikomedii agenturalnej w pięciu aktach spisanej przez Romana Pawłowskiego w Dużym Formacie Gazety Wyborczej.

Tragikomedia agenturalna w pięciu aktach.

Osoby:

Maciej Damięcki - popularny aktor, były agent, lat 63

Joanna Damięcka - jego żona, w wieku dojrzałym

Matylda, Mateusz - jego dzieci, lat 22 i 26, aktorzy

Reporter - ok. 40 lat

Piotr Fronczewski - aktor

Marek Kondrat - aktor, później koneser win

Olgierd Łukaszewicz - aktor, dawniej prezes ZASP

Daniel Olbrychski - aktor

Maciej Prus - reżyser

Zbigniew Zapasiewicz - aktor

Laura Łącz - właścicielka Agencji Artystycznej "Laura"

Dziennikarze, ubecy, lud

Prolog

Mieszkanie Macieja Damięckiego w bloku na warszawskich Kabatach. Jest wczesne popołudnie. Przy stole siedzą Damięcki i Reporter. Damięcki przegląda zawartość dwóch grubych papierowych teczek. Co jakiś czas nerwowo przeciera okulary, lekko trzęsą mu się ręce. Z kuchni widać fragment salonu z kominkiem, przy którym Damięcka pali papierosa, wypuszczając dym do paleniska.

DAMIĘCKI: O, proszę . "Powołanie prof. Aleksandra Krawczuka na ministra kultury i sztuki zostało odebrane jako ko... kon... konse...

DAMIĘCKA: Konsekwencja.

DAMIĘCKI: Niewyraźnie napisane. "...jako konsekwencja wynikająca z dokonanych zmian personalnych podczas obrad X Zjazdu PZPR oraz jako kolejny krok w sferze kultury". Albo to: "Zapowiedzią pozytywnych zmian w sferze kultury było uhonorowanie szeregu twórców aktorów odznaczeniami państwowymi, które zostały wręczone w dniu 22 września br. na Zamku Królewskim w Warszawie, m.in. Dejmek, Siemion, Zapasiewicz oraz Chamiec". I to mają być moje donosy? Skąd ja mogłem wiedzieć takie rzeczy No, niech pan sam powie.

REPORTER: Ale pan przecież podpisał zobowiązanie do współpracy z SB.

DAMIĘCKI: Tak, ale to było w 1973 roku! I w '76 czy '77 wszystko się skończyło. Potem już z nikim się nie spotykałem! A to jest z lat 80.! Kiedy zacząłem czytać te materiały, to się roztrząsłem jak barani ogon. Jak ktoś mógł mi coś takiego w usta wsadzić!REPORTER: Wszyscy byli agenci tak mówią.

DAMIĘCKI: Ale tam są rzeczy, o których nie miałem zielonego pojęcia, spotkania, na których nie byłem, ludzie, których nazwisk nawet nie potrafię powtórzyć. O proszę, tu są rzekome donosy z 1985 roku, ale mnie wtedy przez rok nie było w teatrze! Zwolniłem się! A tu omawiam szczegółowo repertuar. Łeb mi pęka. Komu mam udowodnić, że nie jestem wielbłądem?

DAMIĘCKA (wchodzi do kuchni): Tu napisali o Maćku, że jego zainteresowania to tenis i literatura piękna. A przecież wszyscy wiedzą, że jego hobby to wyścigi konne i karty. Żadna tam literatura, najwyżej kryminały.

REPORTER: No i wódka.

DAMIĘCKA: Przez wódkę to wszystko.

AKT I.Bo walnąłeś po pijaku w tramwaj

Retrospekcja. Tydzień wcześniej, to samo mieszkanie, wieczór. Damięcka i Damięcki oglądają telewizyjne wiadomości. Słychać głos spikera.

SPIKER: "TW Bliźniak przez 16 lat donosił na najsłynniejsze postaci polskiego świata aktorskiego. Spotykał się z oficerami wywiadu 76 razy, a kontakty z SB zerwał dopiero w 1989 roku. Tym agentem był znany aktor Maciej Damięcki. TW Bliźniak donosił m.in. na Daniela Olbrychskiego, Marka Kondrata, Piotra Fronczewskiego i Gustawa Holoubka. Za swoje informacje nie brał pieniędzy. Damięcki najpierw zaprzeczył...".

DAMIĘCKI (wychodzi ma proscenium, zwraca się wprost do publiczności): To był ciężki okres w moim życiu, rozchodziłem się z pierwszą żoną, wynająłem mieszkanie na mieście. No i co tu kryć, piłem, bo na frasunek dobry trunek, jak to mówią. Jednego wieczoru odwoziłem przyjaciół z restauracji Budapeszt, byłem po kielichu, patrol mnie zatrzymał. "Panie Maćku" - mówią, bo do mnie wszyscy po imieniu mówili, byłem znany, w telewizji program dla dzieci miałem "Pora na Telesfora". "Musimy, panie Maćku, zatrzymać prawko, ale to się jakoś załatwi. Pan nam pomoże, my panu pomożemy". A prawo jazdy to było dla mnie wszystko, ja na koncerty jeździłem i na plan filmowy, samochód był moim narzędziem pracy. Więc się przestraszyłem, ale poprosiłem, że nie mogę tak od razu, że się zastanowię.

No i jakiś czas później znów mnie złapali. Była zima, wyjeżdżałem moim trabantem spod hotelu MDM, wchrzaniłem się pod tramwaj. I wtedy się zaczęło. Albo podpiszę współpracę, albo wsadzą mnie do więzienia i wszyscy się dowiedzą, że jestem notoryczny alkoholik i rozbiłem samochód. Koniec z karierą, koniec z telewizją, koniec z "Telesforem". Podpisałem. Dali mi pseudonim "Bliźniak", chyba z powodu roli w "Stawce większej niż życie", gdzie grałem braci bliźniaków. Na początek kazali mi napisać wypracowanie o kolegach z Teatru Dramatycznego, w którym występowałem. O, tu jest kopia, może państwu przeczytam: "Z Andrzejem Sewerynem znamy się jeszcze ze Szkoły Teatralnej, choć nigdyśmy się ze sobą nie kolegowali. W czasie pamiętnych wypadków marcowych w naszym kraju Andrzej bardzo manifestował swoje stanowisko. Obecnie jakby trochę przycichł". A to o Piotrku Fronczewskim: "Wśród swoich kolegów uważany jest za jednego z najlepszych aktorów Teatru Dramatycznego, obsadzany jest w niemal wszystkich sztukach. W teatrze posiada opinię człowieka skrytego w sobie i stroniącego od ludzi".

Wydawało mi się, że świetnie z nimi gram. Że jestem górą, bo im tylko bzdury piszę, które i tak wszyscy znali. Proponowali pieniądze, ale odmówiłem. Bo ręce by mi się spaliły. Potem jeszcze dwa czy trzy takie wypracowania napisałem. Że Daniel Olbrychski interesuje się Zuzanną Łapicką, że Zbyszek Koczanowicz miał cztery żony, a Marek Kondrat podpisał list w sprawie Radomia i Ursusa. Ostatni raz kazali mi napisać po powrocie z Ameryki, gdzie byliśmy na tournée. O Polonii. Po 1977 roku nikt się do mnie nie zgłaszał. Wydawało mi się, że im uciekłem.

Dlaczego się nie ujawniłem? Czemu nie powiedziałem o wszystkim dyrektorowi Gustawowi Holoubkowi? Byłem przerażony, bałem się reakcji kolegów i rodziny. Zwłaszcza brata. Jak sobie uświadomiłem, że sprzeniewierzyłem się rodzinie, że jestem czarną owcą, włosy mi na głowie stawały. Przecież mojego ojca ciągali na UB, torturowali. Nie wiedziałem, jak się z tego wykręcić. Potem myślałem, że może się uda i mojej teczki nie wezmą. Że będą weryfikować ludzi na stanowiskach, a do nas, maluczkich, nikt się nie dobierze. Może to było chowanie głowy w piasek. Może tchórzostwo. Nie wszyscy są bohaterami. Ja nie jestem.

DAMIĘCKA (staje obok męża, trzyma go za rękę): Maciek pierwszy raz coś bąknął o współpracy, kiedy jego nazwisko znalazło się na liście Wildsteina. Ale powiedział, że mówił wtedy esbekom same nieistotne rzeczy. Plotki. Dopiero po tej rozmowie z panem z IPN-u wy-znał wszystko.

DAMIĘCKI: Zadzwonił do mnie, przedstawił się, że jest historykiem z IPN-u i chce rozmawiać o mojej ubeckiej przeszłości. Spotkaliśmy się w kawiarni. Pokazał mi zobowiązanie do współpracy. Patrzę: moje. Powiedział, że wydrukuje to w prasie, i wtedy wyszło, że to dziennikarz. W nocy męczyłem się, nie mogłem spać. Powiedzieć, nie powiedzieć. Rano powiedziałem do żony: Rób, co chcesz, możesz się ze mną rozchodzić, ja się z tym trzydzieści kilka lat męczyłem. Na następny dzień powiedziałem dzieciom - Matyldzie i Mateuszowi.

DAMIĘCKA: Świat mi się zawalił. Biskup Wielgus współpracował, bo chciał wyjechać na studia. Piwowski, bo chciał dostać paszport. Wołoszański, bo chciał poznać, jak działają służby. A ty? Bo walnąłeś po pijaku w tramwaj!

DAMIĘCKI: Teraz już nie muszę niczego udawać.

AKT II. Głos mają ofiary

Kawiarnia. Przy stoliku siedzą aktorzy: Zbigniew Zapasiewicz, Piotr Fronczewski, Marek Kondrat, Daniel Olbrychski i reżyser Maciej Prus. Kawa, papierosy, przed Kondratem lampka wina. Naprzeciwko siedzi Reporter i wszystko nagrywa.

ZAPASIEWICZ (zaciąga się papierosem): Maciek Damięcki zwany był u nas w Teatrze Dramatycznym Swawolnym Dyziem. Nie traktował rzeczywistości serio. Słynął z tego, że kiedyś napisał podanie do ministra Kopcia, który przydzielał talony na samochody, takiej treści: "Proszę o przydział samochodu, bo nie mam". I dostał. To było duże zaskoczenie, że właśnie on donosił.

FRONCZEWSKI: Rzeczywiście, to do niego w ogóle nie pasuje. W teatrze mieliśmy różne podejrzenia, ale że to będzie Maciek, to mi przez głowę nie przeszło.

KONDRAT: Wiedzieliśmy o dwóch kolegach, którzy są donosicielami, ale o Dyziu - nie. To byli aktorzy, jeden dobroduszny, grał z nami w kości. Jak nastał stan wojenny, zwierzał się, że ma straszny problem, bo go zmuszają, żeby włożył mundur. Drugi był fantastycznym, ciepłym człowiekiem, lubianym przez cały zespół. Gustaw Holoubek, nasz dyrektor, mówił o nim, że to jest jeden z wyższych oficerów. Nie przeszkadzali nam. Myśmy się nie krępowali przy nich specjalnie, poglądy były znane.

ZAPASIEWICZ: Mówiło się o konfidentach, ale w sferze żartów. Był taki kolega, nieżyjący już, żartowaliśmy przy nim: "No, Stasiek to ucho ma potworne, jak coś się powie przy bufecie, on wszystko usłyszy i zaraz doniesie". Nikt nie wnikał, czy to prawda, czy nie, on sam się z tego śmiał półgębkiem.

REPORTER: Dlaczego SB interesowała się właśnie Teatrem Dramatycznym?

FRONCZEWSKI: To był teatr, który przedstawiał dla władzy wielką wartość. Był szczególnym miejscem spotkań ludzi, którzy ze sobą rozmawiali po jednej i po drugiej stronie rampy. Atmosfera była niepowtarzalna, wielkie przedstawienia Jerzego Jarockiego, Ludwika René, Witka Zatorskiego, Maćka Prusa. Zawsze teatr wypakowany po dach, stojące owacje, wiecznie jakieś kwiaty, wyrazy poparcia, szacunku. Wszystko to była zasługa Gucia Holoubka, który potrafił wy-znaczać wyższy cel.

KONDRAT: Gustaw nie wybierał nigdy tekstów, które były wprost, "nie lubię cię, władzo". To był zawsze poetycki dialog ze współczesnością. Wystawialiśmy sztuki wcześniej zakazywane przez cenzurę. Jerzy Jarocki zrobił "Ślub" - pierwszą premierę Gombrowicza w polskim teatrze zawodowym. Niezwykłe były premiery Mrożka - "Rzeźnia", "Pieszo", Różewicza "Na czworakach". Kiedy jednak czytam dzisiaj, że Dramatyczny był na pierwszym froncie walki z komuną, to pusty śmiech mnie ogarnia. Przecież myśmy wszyscy myśleli, że komuna będzie trwała zawsze.

ZAPASIEWICZ: Nasz teatr nie był ideologicznie zorientowany. Oczywiście, walczyliśmy z murem, który nam stawiano, próbowaliśmy tu coś przepchnąć, a tu coś zagrać. Publiczność złożona z inteligencji umiała czytać to, co próbowaliśmy przemycić, to ją bawiło. Ale rzeczywistość dookoła traktowaliśmy raczej niepoważnie. Zespół był zintegrowany wokół roboty, która była odtrutką na rzeczywistość. To był azyl, w teatrze siedziało się i bywało, panowała rozluźniająca atmosfera. A Maciek był człowiekiem, który w szczególnie niepoważny sposób traktował życie. Ta cała atmosfera prawdopodobnie spowodowała u niego taką dezynwolturę, brak odpowiedzialności za to, co zrobił.

REPORTER: Czy Damięcki mógł zaszkodzić?

ZAPASIEWICZ: Pewnie mógł, ale z tego, co przeczytałem w prasie, to donosił jakieś ogólnie znane sprawy. Że ja jestem przewodniczącym "Solidarności", a Piotrek Fronczewski jest trudny w kontakcie. Pożytku z Dyzia chyba nie mieli.

KONDRAT: Patrzę na to z krzywym uśmiechem, bo jak ustawię agenta Damięckiego obok agenta 007, to powaga tych agentów jednak się różni. Nie mieliśmy poczucia, że donosy mogą nam zaszkodzić. Żyliśmy w kraju, w którym nie można było zrobić kroku bez świadomości, że ktoś nas obserwuje. Machaliśmy na to ręką i mówiliśmy, że tak już musi być.

OLBRYCHSKI: Czy czuję się ofiarą? Chyba pan żartuje. Maciek nie wyrządził krzywdy ani mnie, ani Polsce. Ubecy mogli się od niego najwyżej dowiedzieć, że czasem lubię wypić. Gdybym wtedy się dowiedział, że się uwikłał, tobym go opieprzył i powiedział: Skoro podpisałeś, to staraj się jak najmniej szkodzić, bo wyplątać się z tego będzie trudno.

PRUS: Nie wydaje mi się, żeby akurat Maćka można dać jako przykład kogoś, kto rozwalał to środowisko od środka. Zdradził czy zaszkodził. Co tam mógł Maciek donieść, wszyscy wiedzieli, jakie są nastroje w teatrze. Czyn Maćka jest naganny, ale afera rozpętana wokół niego też jest naganna.

ZAPASIEWICZ: Fakt donosicielstwa jest obrzydliwy i nie podlega żadnej dyskusji, niezależnie od tego, z jakich powodów do tego doszło. Dużo jest prawdy w tym, co Dyzio mówi, że chodziło o odzyskanie prawa jazdy. Nie bardzo sobie zdawał sprawę z konsekwencji i brnął. Nazwałbym to brakiem odpowiedzialności.

FRONCZEWSKI: A ja zagapieniem się i dowodem słabości.

KONDRAT: Są różni ludzie, nie mnie oceniać ich słabości. Mam je także w sobie. Miałem szczęście, że życie nie postawiło mnie przed takim wyborem jak Dyzia.

AKT III. Jako dobry patriota spotykałby się pan z nami

Piotr Fronczewski wchodzi na proscenium, siada na krześle. Zwraca się wprost do publiczności.

FRONCZEWSKI: To było w stanie wojennym, odwiedziłem Janusza Gajosa w jego mieszkaniu na Bielanach, wypiliśmy po lampce koniaku. Koło piątej po południu wsiadłem w samochód i ruszyłem do domu. Miałem wtedy poloneza, lubiłem szybko jeździć. Na Wilczej zajechali mi drogę, z auta wysiadł porucznik.

PORUCZNIK (pojawia się za Fronczewskim): Czy pan coś pił?

FRONCZEWSKI: Lampkę koniaku.

PORUCZNIK: No to niestety musimy jechać na krew.

FRONCZEWSKI (do publiczności): Był uprzejmy, szarmancki, odwiózł mnie do domu. Oczywiście prawo jazdy zatrzymał.

Zadzwoniłem do przyjaciela, który miał rozległe znajomości, był szefem hotelu Forum. Oddzwonił: "Nic ci nie będzie, tylko ktoś chce z tobą porozmawiać". Trzy dni minęły, rano przed próbą telefon, facet przedstawił się z nazwiska i stopnia, umówiliśmy się w kawiarni Pod Kurantem.

Przychodzi mężczyzna w sile wieku, palce pożółkłe od papierosów. Gadu, gadu o bojkocie, o telewizji, o środowisku. W pewnej chwili...

UBEK (siada obok Fronczewskiego): Panie Piotrze, czy pan nie ma jakichś kłopotów?

FRONCZEWSKI: No właśnie mam. Zabrali mi prawo jazdy.

UBEK: Proszę pana, ja mógłbym to prawo jazdy jutro dostarczyć, ale muszę się wobec mojego przełożonego czymś wykazać. Będzie pan nam pomagał.

FRONCZEWSKI: Poczułem ciarki na plecach. Zapytałem: Przepraszam, jak pan ma na imię?

UBEK: Zbyszek.

FRONCZEWSKI: Zbysiu, ni chuja. Będę jeździł rowerem.

UBEK: No tak. Tego się spodziewałem.

FRONCZEWSKI (do publiczności): Po dwóch tygodniach zadzwonił, że ma dokumenty dla mnie. Umówiliśmy się w Kuźni w Wilanowie. Wypiliśmy herbatę, oddał dokumenty, pokwitowałem. I tak się skończyło. Ani grzywny, ani kary. (Pauza) Gdybym zaczął się wtedy zastanawiać, to prawdopodobnie bym poległ.

Wchodzi Maciej Prus, zajmuje miejsce obok Fronczewskiego. Obok siedzi Ubek.

PRUS: Leciałem ze znajomymi z Warszawy do Krakowa po pogrzebie Anki Jaraczówny. Był maj 1979 roku. Na lotnisku w Balicach odbieramy bagaże, nagle wchodzi grupa zagranicznych turystów, Finów chyba. Mieli ze sobą butelki z piwem i te butelki im się rozbiły.

Wychodzimy, wsiadamy do taksówki. Nie dojechaliśmy nawet do wyjazdu, kiedy zatrzymała nas milicja i zaczęła wmawiać, że to ja rozbiłem te butelki. Kompletna paranoja, nie ma żadnego tłumaczenia. Trzymali mnie całą noc na komisariacie, rano przychodzi jakiś człowiek.

UBEK: Sprawa jest bardzo poważna, opiszemy pana w gazecie, zawiadomimy dyrektora teatru, potem kolegium. Ale wszystko może się zmienić, jeśli będzie pan współpracował.

PRUS (do publiczności): Na to ja, że mojego dyrektora Erwina Axera to naprawdę nie obejdzie, a jeśli opiszą mnie w gazecie, to tylko mi doda popularności. Skończyło się na gigantycznej grzywnie.

Wchodzi Daniel Olbrychski, siada obok Fronczewskiego i Prusa. Ubek znudzony przegląda gazetę.

OLBRYCHSKI: Były wczesne lata 70., wracałem z klubu SPATiF, oczywiście po kielichu. To był mój pierwszy samochód, potrzebny do pracy, do wszystkiego. Zabrali mi prawo jazdy na rok. Ku memu zdumieniu po kilku dniach dosiada się do mnie w SPATiF-ie jakiś pan.

UBEK: Sprawdziłem, miał pan tylko 0,8 promila, można to jakoś załatwić.

OLBRYCHSKI: Ale pewnie pan czegoś oczekuje?

UBEK: Tak, ale to nic zobowiązującego, wie pan, czasy się zmieniły, idzie ku lepszemu, więc jako dobry patriota spotykałby się pan z nami i dla dobra Polska dzielił obserwacjami.

OLBRYCHSKI (do publiczności): Nie pamiętam dokładnie, co mu odpowiedziałem, ale chyba, że się nie nadaję do tego zawodu i w dodatku jestem nerwowy, więc jeśli jeszcze raz się tu pojawi, to nie ręczę za siebie.

Wchodzi Marek Kondrat, w ręku kieliszek wina, siada obok pozostałych przodem do publiczności.

KONDRAT: W 1972 roku, tuż przed dyplomem, pojechaliśmy do Stanów Zjednoczonych na festiwal szkół teatralnych. Po powrocie ambasador USA w Warszawie zaprosił nas na bankiet, ja nie mogłem pójść, już nie pamiętam dlaczego. Za tydzień dostaję wezwanie na Rakowiecką. Prowadzą mnie przez te kazamaty, bardzo przykre wrażenie - mury, kraty, blaszane szafy. Wreszcie mały pokoik, jak na przesłuchaniu w "Człowieku z marmuru". Przy biurku siedzi facet...

UBEK: Proszę pana, był pan w Stanach Zjednoczonych, z Polonią się pan spotykał?

KONDRAT: No tak, raz mieszkaliśmy u Polonii.

UBEK: I jak pan znalazł tę Polonię?

KONDRAT: Nie bardzo wiedzą, co tu się dzieje. Pytali mnie, czy mamy w Polsce piwo.

UBEK: A jak by pan porównał z londyńską Polonią, bo wiemy, że był pan w zeszłym roku w Londynie ze swoją narzeczoną.

KONDRAT (do publiczności): Koszula mi się klei do pleców, bo widzę, że jestem prześwietlony. Mówię, że to inna emigracja, powojenna, żołnierze, piją w hotelu. Na co on...

UBEK (wyciąga zdjęcie): A tego faceta pan zna?

KONDRAT: Nie znam.

UBEK: A jak tam było u ambasadora na bankiecie? Jak to, pan nie był? W takim razie to wszystko, dziękuję.

KONDRAT (do publiczności): I teraz powiedzcie, jaką mam pewność, co z tej rozmowy zapisał ubek? Że TW "Konrad Wallenrod" jest chętny w rozmowie, nie unika odpowiedzi, jest potencjalnym kandydatem na współpracownika?

AKT IV. Ale pan przecież nie jest skończonym łajdakiem

Mieszkanie Macieja Damięckiego, popołudnie. Damięcki rozmawia przez telefon. Z głośnika słychać kobiecy głos.

GŁOS: Tak że Maciek, sam rozumiesz, musimy odwołać twój udział w koncercie po tym wszystkim, co się stało.

DAMIĘCKI: Rozumiem, Laurko, to daj mi znać, jak będziesz coś miała dla mnie.

Na proscenium wchodzi Laura Łącz, blondynka, za-dbana, dojrzała.

ŁĄCZ: Prowadzę Agencję "Laura", organizuję imprezy artystyczne dla dzieci i dorosłych. Maćka często angażowałam, ale teraz żadna firma go nie chce. Nikt nawet tego nie tłumaczy. Ten odwołany występ to miała być składanka kabaretowa z udziałem kilku wykonawców na zjeździe firm farmaceutycznych. Prócz Maćka miała też wystąpić jego córka Matylda, ale kiedy wyszła ta sprawa, to w rozmowie z zamawiającym od razu padło, że z pana Damięckiego i jego córki oczywiście rezygnujemy. Nawet nie dyskutowałam. Nie chodzi o politykę, ale goście mogliby źle przyjąć takiego wykonawcę. Czasem na takie imprezy zaprasza się posłów, wiceministrów, no, firma chce uniknąć jakichś niezręczności, bo nie będą przecież pytać trzystu osób, jaki mają pogląd w tej sprawie. To na pewno będzie szkodzić Maćkowi, który od lat żyje z występów estradowych. Bo jeśli ktoś ma do wyboru setki artystów, to nie wybierze takiego, który ma taką nieprzyjemną sprawę do wyjaśnienia.

REPORTER (z widowni): Ale córka pana Damięckiego przecież nie donosiła, dlaczego odwołano jej występ?

ŁĄCZ: Nie chodzi o to, że zawiniła. Tylko w ogóle i brat, i córka, i syn są niechętnie postrzegani, jeśli ktoś zamawia.

REPORTER: Jak długo to może potrwać?

ŁĄCZ: Takie rzeczy w naszym środowisku są długo pamiętane.

Kawiarnia, przy stoliku siedzą aktorzy. Resztki kawy w filiżankach, popielniczka pełna niedopałków. Przed Markiem Kondratem pusty kieliszek.

ZAPASIEWICZ: Wycofują go ze wszystkich rodzajów pracy, odwołali mu wyjazd na występy do Toronto. Rozumiem, popełnił błąd, teraz musi zapłacić. Ale kara jest dla mnie niejasna. To samosąd. W przypadku aktorów łamiących bojkot podczas okupacji wyrok był określony, kara się kończyła i wracali na scenę. Tak było z Adolfem Dymszą, który mimo zakazu podziemnego ZASP-u występował w jawnych teatrzykach. Po wojnie za karę miał przez jakiś czas zakaz występów w Warszawie.

OLBRYCHSKI: Przecież on już został ukarany. Karą była świadomość, co zrobił. W tej chwili Maćka spotkała śmierć cywilna i zawodowa.

ZAPASIEWICZ: Może zacznie się znowu wyklaskiwanie takich ludzi jak w stanie wojennym, cholera wie? Naród lubi takie rzeczy, przyjdą jacyś, zmówią się: chodź tego ubeka wyklaskamy. To byłoby okropne.

FRONCZEWSKI: Moja relacja z Maćkiem Damięckim nie ulega zmianie. Współczuję ludziom, którzy w porę się nie zorientowali, nie odważyli się powiedzieć "nie". To jest tak jak w "Zbrodni i karze", kiedy Porfiry mówi do Raskolnikowa: "Ale pan przecież nie jest skończonym łajdakiem. Uważam pana za człowieka, który gdy odnajdzie swego Boga, swoją wiarę, to będzie stał i z uśmiechem patrzył na swoich oprawców".

OLBRYCHSKI: Na miły Bóg, obalaliśmy ten straszliwy system nie dla bohaterów, ale żeby było normalnie. O ile przedtem stawało się w obronie robotników skrzywdzonych przez totalitarny system, to teraz moim pierwszym odruchem jest stanąć w obronie człowieka, który się uwikłał i wykazał momentem słabości. Czy ma za to bić czołem w ziemię i cierpieć do końca życia? Nie zasłużył na to. Jest raczej godny współczucia, a nie wdeptywania w ziemię. Takiemu człowiekowi należy się pomoc. To, co go dzisiaj spotyka, to wielka niesprawiedliwość. Będę wszystkim skakał do gardła w obronie takich Maćków.

AKT V. Paragraf 22

Mieszkanie Damięckich, wieczór. W kuchni krząta się Matylda, przy stole siedzą Damięcka, Damięcki i Reporter.

DAMIĘCKI: Uczyłem się aktorstwa przez całe życie, nic innego nie umiem. Mam w tej chwili 63 lata. I co ja mam zrobić?

DAMIĘCKA: Chcę dotrzeć do ubeków, którzy podpisali się na raportach Maćka z lat 80. Niech zaświadczą, że to nie jego donosy. Sprawdzę z kalendarzem, czy wtedy byliśmy w Warszawie, kiedy się rzekomo z nimi spotykał.

REPORTER: Przecież to nie umniejszy jego winy.

DAMIĘCKA (bierze do ręki dwie grubo wypchane teczki z donosami TW "Bliźniak"): Popełnić błąd to jedno. A wziąć na siebie te dwie teczki, to jest drugie.

DAMIĘCKI: Zależy mi, aby ludzie uwierzyli, że przez te najtrudniejsze lata byłem w porządku, że od stanu wojennego naprawdę inaczej myślałem, nie zaszkodziłem nikomu swoimi informacjami. Bo teraz na mnie się patrzy jak na człowieka, który do końca komunizmu donosił, i to ideowo.

REPORTER: Ubekom za fałszowanie dokumentacji grozi kara. Nie sądzę, aby ktoś dzisiaj przyznał, że przypisywał jednemu agentowi donosy innego.

DAMIĘCKA: A więc to jest ten hellerowski paragraf 22? Przyznanie się do tego, że jest się wariatem, o niczym nie świadczy, bo wariat nigdy się nie przyznaje? To dlaczego na jego donosach jest dopisek: "Dlaczego TW nie pisze raportów własnoręcznie?".

Epilog

Kawiarnia. Wchodzi Olgierd Łukaszewicz z plikiem gazet.

ŁUKASZEWICZ: Słyszeliście? (czyta) "IPN zlustruje ludzi kultury. Już za kilka dni historycy rozpoczną szczegółowe badania archiwów bezpieki na temat ludzi kultury. IPN prześledzi kariery artystów, chce też dokładnie sprawdzić, jak były kontrolowane środowiska twórcze".

ZAPASIEWICZ: I dobrze. Skoro jedne środowiska się bada, to dlaczego my mamy być z tego zwolnieni. Ale nie jestem entuzjastą lustracji w obecnym stanie społeczeństwa. Ksiądz Isakiewicz-Zaleski na dwa dni przed ukazaniem się jego książki o współpracy księży z SB mówił: "Błagam was, nie zaczynajcie tylko od indeksu nazwisk". Trafił w sedno, u nas nikt dzisiaj nie wchodzi w istotę sprawy, lustracja ma charakter plotkarski, kto był, kto nie był. Potem to cichnie, a piętno na człowieku zostaje.

PRUS: Niech to będzie precyzyjnie zrobione, a nie w dziki, przypadkowy sposób.

ŁUKASZEWICZ: Ujawnijmy teczki, ale wszystkich. Bez tworzenia kolejnych mitów o bohaterach i zdrajcach. Jeżeli dziennikarze sobie wyobrażają, że będą wyjmować pojedyncze nazwiska i stawiać pod pręgierzem, przyczyniając się w ten sposób do jakiegoś oczyszczenia moralnego, popełniają błąd. Zamiast ludzi powinni piętnować mechanizmy łamania charakterów w tamtej epoce.

FRONCZEWSKI: A mnie prawda o Damięckim wcale nie wyzwoliła. Nie jestem od tego ani mądrzejszy, ani lepszy, ani bardziej pokorny. Przeciwnie, mam poczucie życia w karnej kolonii, którą nadzoruje prokurator i śledczy. To przestaje mnie interesować.

KONDRAT: Byłoby coś niesłychanie przewrotnego i diabelskiego, gdyby nasza epoka została napiętnowana za pomocą donosów.

OLBRYCHSKI: Ubeckie akta nie mówią żadnej prawdy o mnie. Wolę, żeby o mnie napisał dobry krytyk teatralny czy filmowy, bo to jest prawda o mnie, a nie ubek. Prawda jest dzisiaj manipulowana i wybiórcza. Brońmy się przed spodleniem, bo znów usiłuje się nas spodlić. Pamiętacie to? (Wstaje)

"Człowiek, który zawsze o zdradę się boi

A wszędzie widzi tylko postrachu upiory,

Albo dzieckiem być musi, lub na serce chory".

Łagodny Słowacki potrafił w sobie taki gniew wyzwolić. Strach pomyśleć, co by napisał dzisiaj.

KONDRAT: Otwiera się temat dla fantastycznej dramaturgii.

Kurtyna

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji