Artykuły

IPN mnie zlinczował

- Zastanawiałem się, dlaczego gazeta "Dziennik" wyciągnęła akurat mnie jak przysłowiowego "diabełka z pudełka". Podejrzewam, że zrobiono to dlatego, że niedawno był emitowany w telewizji program z cyklu "Sekrety rodzinne" o mojej rodzinie, wspaniałej, zasłużonej dla kultury i Polski. Ta nagonka na mnie zupełnie nie była adekwatna do winy, jaką popełniłem. - mówi aktor Maciej Damięcki w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim z Trybuny.

Krzysztof Lubczyński: Pan i Pana starszy brat Damian Damięcki jesteście znakomitymi i popularnymi aktorami. Aktorską parą i to bardzo renomowaną byli Panów rodzice, Dobiesław Damięcki i Irena z domu Górska. Aktorem jest Pana syn Mateusz, córka Matylda studiuje w Akademii Teatralnej. Aktorem jest też Pana bratanek Grzegorz, syn Damiana Damięckiego i Barbary Borys-Damięckiej. Nie było i nie ma chyba w Polsce porównywalnego rodu aktorskiego...

Maciej Damięcki: Nie ma. Był kiedyś ród aktorski, trzypokoleniowy, Trapszowie, ale my jesteśmy aktorami już w czwartym pokoleniu. Aktorką, choć amatorką była bowiem także moja babcia Alina Górska z Oszmiany na Wileńszczyźnie, żona Alberta, nauczyciela z Wilna, byłego seminarzysty, który uciekł z seminarium i zasmakował świeckiego życia. Nie tylko grała, ale także reżyserowała. Ich córka, właśnie moja mama Irena Górska uciekła z domu, żeby zostać aktorką, bo jej ojciec się na to nie godził. Bycie aktorem nie było wtedy powodem do chwały, bo zawód ten otaczała aura dwuznaczności.

Pana żona Joanna też jest aktorką?

- Nie, ona jedna jest normalna w rodzinie. Choć zagrała razem ze mną niedawno w epizodzie w filmie Ksawerego Żuławskiego "Chaos", a także w serialu "Dom".

W takiej rodzinie musiał Pan nasiąknąć atmosferą teatru...

- Oczywiście, właściwie wychowałem się w teatrach, bo rodzice nas zabierali ze sobą, gdy jeździli z przedstawieniami po Polsce. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Tak więc gdy pojawił się moment wyboru zawodu, nie miałem żadnych wątpliwości.

Zanim jednak wstąpił Pan do szkoły teatralnej i został aktorem, zagrał Pan jako 10-latek razem ze swoim starszym bratem Damianem w filmie Wadima Berestowskiego "Tajemnica dzikiego szybu" według "Księgi urwisów" Edmunda Niziurskiego...

- Kręcono ten film jakieś 2 lata, czyli długo, jak to wtedy na ogół bywało. To teraz kręci się filmy w pośpiechu, w kilka tygodni. Niektórzy trochę kręcili nosem, że pewnie zaangażowano nas, dzieci, do tego filmu z racji nazwiska, choć po prostu wygraliśmy zdjęcia próbne. Ja w czołówce filmu wystąpiłem pod nazwiskiem panieńskim mojej matki jako Mateusz Górski, żeby nie doszukiwano się w nas braterskiego podobieństwa, jako że w filmie nie graliśmy braci. To była wspaniała przygoda. Zdjęcia kręcono w miejscowości Miedzianka w Górach Świętokrzyskich, w starej kopalni. Sceny w podziemiach kopalni kręcono jednak w atelier we Wrocławiu. I tam zachowaliśmy się jak dzieci, bo podjadaliśmy dekoracje, czyli stalaktyty zrobione z cukru. 30 lat później przeczytałem w gazecie, że w kinie Kadr grają ową "Tajemnicę dzikiego szybu". Wziąłem żonę, dzieciaki i zabrałem ich na ten seans, na którym miałem wielką uciechę oglądając ich zabawne reakcje na to, że ten chłopczyk na ekranie to ich tatuś. Grałem zresztą jeszcze w kilku filmach dla dzieci, m.in. w "Szatanie z 7 klasy".

Zagrał Pan ogromnie wiele ról filmowych, więc czy w związku z tym w mniejszym stopniu czuje się Pan aktorem teatralnym?

- Czuję się przede wszystkim aktorem, również filmowym i estradowym. Sztuka estradowa jest czymś nad wyraz poważnym i trudnym, jest dobrym testem aktorskich umiejętności, zwłaszcza że nie zawsze publiczność jest przychylna, a na estradzie, jak nigdzie indziej, trzeba się podobać.

W szkole udzielał się Pan aktorsko jako recytator?

- A jakże! Nauczyłem się na pamięć "Elegii na śmierć Ludwika Waryńskiego" i recytacją tego wiersza jechałem przez całą szkołę średnią obsługując akademie szkolne przy okazji ważnych rocznic. Kiedy za którymś kolejnym razem na pytanie nauczycielki, co przygotuję na akademię, odpowiedziałem, że "Elegię...", ona mi powiedziała: "A może byś przygotował coś nowego?".

A ja na to: "A co, nie podoba się pani Elegia na śmierć Ludwika Waryńskiego"? (śmiech). Na tej "Elegii..." wjechałem też do szkoły teatralnej, tak że byłem niezłym cwaniaczkiem. Na egzaminie mój profesor Jan Świderski dał mi takie zadanie aktorskie, żeby wyrecytować "Elegię..." tak, jakbym miał na ramieniu kota, który po mnie łazi, drapie mnie, przeszkadza. Dużo więc było w moim życiu tej "Elegii...".

Powspominajmy o Pana doświadczenich zawodowych. Na ile ważne są dla Pana prace w filmie?

- Ważne. Ról filmowych zagrałem bardzo wiele. Szczególnie wryły mi się w pamięć wspomnienia z realizacji dwóch filmów: "Boksera" Juliana Dziedziny i "Bandy" Zbigniewa Kuźmińskiego. W "Bokserze" w 1966 r. przypadło mi w udziale zagranie pięściarza, choć w życiu ze mnie bokser nigdy nie byłby dobry, bo ja zamykam oczy, a jest podstawową bokserską zasadą, że z otwartymi oczami przyjmuje się nawet ciosy, żeby nie zostać zaskoczonym drugim, kolejnym, szybko następującym ciosem. Padł więc na mnie blady strach, gdy przypadło mi w udziale boksować się z prawdziwym wicemistrzem Polski juniorów. Ledwo udało mi się odwieść go od myśli, że mnie po prostu na ringu zabije. Za to Daniel Olbrychski, który jest człowiekiem bardzo ambitnym, nauczył się boksu i jego finałowa walka w filmie była już zupełnie na serio. "Banda" to był film o młodym człowieku, który uważał, że jest już dorosły i może decydować o sobie. Ojciec był w więzieniu, matka kogoś miała. Chłopak pobił się z ojczymem i trafił do poprawczaka. To film o dojrzewaniu w trudnych warunkach. Była tam też m.in. scena bójki na molo w Sopocie. Kiedyś idę z kolegami po Warszawie, a tu podchodzi do mnie "bamber" i pyta, czy w tej "Bandzie" to ja występowałem. "Ja" - mówię. "Pierniczysz" - on na to. "Nie pierniczę" - mówię. Nie wierzył i nawet chciał się ze mną bić, żeby sprawdzić, ale poprzestał na sprawdzeniu, czy pamiętam, jak byłem w filmnie ubrany. Sprawdził i uwierzył.

Dawnym młodym widzom, w tym mnie, dziś ludziom mocno dojrzałym wrył się Pan w pamięć jako partner zabawnego smoka Telesfora w telewizyjnym programie dla dzieci "Pora na Telesfora" w latach 70...

- To akurat pamiętam dość dobrze, bo mi ta praca zajmowała sporo czasu, tym bardziej że to szło na żywo. Twórcą scenariusza była pani Wanda Szerewicz. Pracowaliśmy z, niestety, nieżyjącym już Hubertem Antoszewskim, który animował lalkę Telesfora. Robił mi on różne psikusy, np. zawiązywał mi sznurowadła w czasie, gdy przed kamerą rozmawiałem z Telesforem, co sprawiło, że wywinąłem kiedyś orła na oczach młodych widzów. Hubert, który był głosem Telesfora, był trochę taki jak jego smok, dociekliwy, przemądrzalski i skłonny jak dziecko do psikusów. No i bardzo sympatyczny. Pamiętam, że z tym występowaniem na żywo bywały mrożące krew w żyłach sytuacje. Kiedyś, tuż przed przed 1 maja, Telesfor przynosił mi w pysku listy od dzieci, które ja mu odczytywałem. I nagle Telesfor pada mordą na stolik i mówi: "Zmęczyłem się tymi obchodami". A ja na to: "Nie bój się, nie ty pierwszy, nie ty ostatni". I zaczęliśmy brnąć w ten niebezpieczny temat, za kamerą zapanowała groza, ale na szczęście ktoś przed kamerą położył planszę z napisem "Przepraszamy za usterki". Jednak autorzy programu trafili na dywanik do prezesa Macieja Szczepańskiego. W telewizji występowałem też na żywo w programie "Szklana niedziela" z Andrzejem Szczepkowskim, co też było dobrą szkoła zawodu. Minusem udziału w tych realizacjach dla dzieci było trochę zaszufladkowanie mnie w tego typu rolach. Mam z tym rodzajem działalności różne zabawne wspomnienia, czasem i śmieszne, i straszne. W okresie "późnego Gierka", na centralnej imprezie z okazji Dnia Dziecka w Sali Kongresowej jakiś chłopczyk poproszony o wyrecytowanie ulubionego wierszyka powiedział na całe gardło ku ogólnej uciesze: "Mikser, mikser, salaterka, nie lubimy wujka Gierka, jak zabierze nam kotlecik, podpalimy komitecik". Panowie z ochrony już prawie wyskakiwali zza kulis na scenę, a ja żeby ratować sytuację poprosiłem szybko kolejnego dzieciaka o jakąś inną wyliczankę. Jakiś chłopczyk powiedział, że zna niemiecki paciorek. W myślach przebiegłem błyskawicznie te wierszyki i wyszło mi, że to będzie "ene due like fake". A on wyrecytował: "Siedzi Niemiec na łóżeczku. Mówi pacierz po niemiecku. Ajn, cwaj, draj, wyp...".

A teatr?

- Całe teatralne życie spędziłem w jednym teatrze, Dramatycznym. Za wielkich ról w teatrze nie grałem, ale cenię sobie pamięć np. roli Mołczalina w "Mądremu biada" Gribojedowa, Księdza w "Combray" wg Prousta, Infanta w "Św. Joannie" Shawa, Skoczka w "Mięsopuście" Rymkiewicza, czy mój debiut, trudną i ciekawą rolę w sztuce Jose Triano "Wieczór zbrodni". Ale bardzo wielu ról w ogóle nie pamiętam. Pamiętam też cenzuralne perypetie z niedoszłą inscenizacją wg "Róży" Żeromskiego w latach 80., kiedy cenzor chciał usunięcia wątków rosyjskich. Nie usunięto i do premiery nie doszło.

Jest Pan dumny ze swoich dzieci, że idą w ślady rodzinne? Był Pan dumny z syna Mateusza, że zagrał główną rolę w "Przedwiośniu"?

- Bardzo.

Udzielał mu Pan ojcowskich rad jako doświadczony aktor?

- Ani trochę. Uważałem, że sam powinien dochodzić do aktorskiej samowiedzy. Niedawno wrócił z USA, gdzie trochę w siebie zawodowo inwestował i może tam jeszcze zechce wrócić. On jest bardzo poukładany, rozsądny, trzeźwo myślący.

A tymczasem Pan, o ile wiem, od kilku lat nie jest na etacie w żadnym teatrze...

- Od wielu lat. Nastawiłem się na pracę w telewizji, w serialu i na estradzie.

Ma Pan nadal radość z grania?

- Oczywiście, ale jestem też zamiłowanym majsterkowiczem i wykwalifikowanym budowlańcem. W latach 80., gdy było mało możliwości zarobkowania w moim zawodzie aktorskim, pojechałem do USA i budowałem domy w Chicago. Wszystko potrafię zrobić, jestem "złotą rączką". Kiedyś, w okresie stanu wojennego, robiłem nawet elementy do kostki rubika. Synowi własnoręcznie zbudowałem w mieszkaniu antresolę.

Czy wobec takich talentów nie wolałby Pan być rzemieślnikiem, jako że zawód aktorski jest bardzo kruchy?

- To prawda, jest kruchy. Ale nie, nie chciałbym uprawiać zawodowo robót rzemieślniczych. Wolę swój zawód. Poza tym żona twierdzi, że nie zarobiłbym na życie jako fachowiec, bo jestem za solidny i za perfekcyjny. Niech to więc pozostanie moim hobby.

Miałem taki "patent" na rozmowę z Panem, żeby wznieść się ponad tę nagonkę lustracyjną bez możliwości obrony przed nią, jaką przeciw Panu rozpętano. Zmieniłem jednak zdanie i chciałbym zapytać, jak Pan na to patrzy z perspektywy kilku tygodni?

- Zastanawiałem się, dlaczego gazeta "Dziennik" wyciągnęła akurat mnie jak przysłowiowego "diabełka z pudełka". Podejrzewam, że zrobiono to dlatego, że niedawno był emitowany w telewizji program z cyklu "Sekrety rodzinne" o mojej rodzinie, wspaniałej, zasłużonej dla kultury i Polski. Ta nagonka na mnie zupełnie nie była adekwatna do winy, jaką popełniłem. Faktem jest, że w 1973 r. zostałem dwukrotnie zatrzymany, gdy prowadziłem wóz po alkoholu. To był czas, kiedy dużo piłem i panowie z SB to wykorzystali. Zagrozili, że albo pozbawią mnie pracy w telewizji (prowadziłem program "Pora na Telesfora"), wytoczą proces, albo podpiszę deklarację współpracy. Dwa razy napisałem na temat Teatru Dramatycznego, w którym pracowałem, bardzo pozytywne rzeczy o dyrektorze Holoubku i kolegach, o których kazano mi napisać. Panowie byli bardzo zdziwieni, bo spodziewali się czegoś zupełnie innego. Potem sprawa ucichła na długo, więc nie wiem, skąd tyle informacji dotyczących tego okresu. Poza tym ja byłem daleki od spraw środowiskowych i politycznych, miałem małą wiedzę o plotkach. Nie interesowało mnie to. Tak było i tak mnie zresztą w teatrze postrzegano. W 1975 r. wyjechałem z teatrem do USA ze sztuką "Zemsta". Po przyjeździe kazano mi coś napisać o pobycie w USA, ale to też było dla panów z SB chyba mało interesujące, bo więcej już się ze mną nie kontaktowali. Myślałem, że to koniec, że dali mi spokój.

Zarzuca mi się, że 16 lat współpracowałem z SB, a przecież nie ma ani jednego mojego podpisu poza wstępną deklaracją. O tym, jak te zarzuty są absurdalne, świadczy fakt, że rzekomo pisałem o nastrojach w środowisku, w ZASP, o reakcjach kolegów na jakieś oświadczenia radzieckiego generała Ustinowa. Tymczasem ja tego nie mogłem napisać, bo nie miałem o tym zielonego pojęcia. W życiu nie byłem na żadnym zjeździe ZASP, nie interesowałem się zjazdami PZPR - na które się ponoć powoływałem w swoich meldunkach - przecież w tej mojej teczce nie ma, poza tymi kilkoma początkowymi, innych notatek pisanych przeze mnie własnoręcznie.

Oni napisali, że ja mam "wstręt do pisania" i że oni będą ode mnie odbierali informacje telefonicznie. I z tym jest związana bardzo znamienna sprawa. Przez pół roku leżałem po wypadku samochodowym w gipsie po pachy w mieszkaniu mojej matki na Żoliborzu. Otóż tym kontaktem telefonicznym miał być numer telefonu właśnie mojej matki zaczynający się cyframi 33. Potem uruchomiono nową centralę telefoniczną i nowe numery żoliborskie zaczynały się na 32, ale u nas zostało 33. Jednak panowie z SB niezmiennie podawali numer zaczynający się na 32, pod którym rzekomo się ze mną kontaktowali. Czy to nie pokazuje, że zmyślali?

Mieli natomiast bardzo dokładne informacje, co ja robię, gdzie przebywam itd. Podejrzewam, że musieli mieć inne źródło infomacji, które im o tym donosiło. Jestem przekonany, że byłem wygodny do tego - zwłaszcza że nie chciałem za te informacje, które początkowo przekazałem, przyjąć żadnego wynagrodzenia - aby włożyć w moje usta wszystko, czego się gdzie indziej dowiedzieli. Napisali w pewnym momencie, że dla - cytuję - "zmobilizowania mnie do współpracy (...) wręczyli mi kwiaty i dwie butelki koniaku", a ja w życiu nie dostałem od nich żadnego upominku. Pod tą informacją napisane było, że wzięli z kasy pieniądze na ten cel i wręczono mi ten koniak bez pokwitowania dla dobra sprawy. Szczegółów podważających rzetelność ich relacji jest bardzo wiele i one mogłyby być dowodami na moją korzyść, ale ja nie mam żadnych realnych możliwości obrony, ponieważ - według pracowników IPN - wszystko, co pisali oficerowie SB, jest absolutnie wiarygodne. Nie ma też co liczyć na to, że pracownicy SB przyznają się do fabrykowania raportów (dla zapewnienia sobie wtedy premii i uznania przełożonych), bo w myśl nowej ustawy będą obecnie pociągnięci do odpowiedzialności. Jestem więc kompletnie bezbronny.

Podam panu jeszcze parę szczegółów świadczących o fabrykowaniu raportów. Napisali, że otrzymałem zadanie, aby rozpracować m.in. wybitną aktorkę panią Halinę Mikołajską. Otóż do pani Mikołajskiej nie miałem żadnego dostępu i każdy z kolegów może to potwierdzić. Napisali też, że moje trzy pasje to sport automobilowy (jeździłem trabantem), tenis (nigdy rakiety w ręku nie trzymałem) i literatura piękna (jeżeli już, to kryminały i science fiction). Napisali również, że byłem zatrudniony w teatrach Rozmaitości i Polskim, ja natomiast przez prawie 30 lat byłem w zespole jednego tylko teatru, Dramatycznego. Przypisano mi też rozmaite szczegółowe informacje o sprawach branżowych, organizacyjnych, o których nie miałem zielonego pojęcia, bo byłem od tych spraw daleko. No i jaką wartość mają te papiery? Skoro mogli pisać takie bzdury, to mogli też pisać dziesiątki innych. Bo byłem wygodny i tani (nie podpisywałem - wstręt do pisania, nie musieli mi płacić).

Poza tym tego, co ja im niby relacjonowałem, można było się dowiedzieć po godzinie pobytu w restauracji SPATiF z głośnych rozmów bywalców. Najgorsze to było to spotkanie z młodym chyba dziennikarzem z "Dziennika", który mi się przedstawił jako historyk z IPN i zaczął mnie zarzucać informacjami, do których z braku dostępu do dokumentów nie byłem w stanie się odnieść. To było gorsze niż te spotkania z panami z SB. Pamiętam jego ironiczne i pełne złej satysfakcji zachowanie, gdy odczytywał mi różne fragmenty z tych kwitów. Jednym słowem dokonano na mnie publicznego linczu. A co ja takiego napisałem? Czy to, że pan Gustaw Holoubek był świetnym dyrektorem teatru i wspaniałym aktorem, to był donos?

Aha, jeszcze jedno. Na drugi dzień po ukazaniu się tego artykułu w "Dzienniku" poszedłem do IPN, żeby zapoznać się z treścią mojej teczki. Dowiedziałem się, że mnie nie przysługuje takie prawo. Że owszem, pokażą mi po jakimś czasie, około dwóch miesięcy, te papiery, ale i tak tylko te, które będą uważali za stosowne. Swoją teczkę dostałem od panów redaktorów prowadzących program "Teraz my" na wizji.

Chciało się Panu śmiać, gdy serwisy telewizyjne po tekście w "Dzienniku" "ilustrowano" fragmentami odcinka "Stawki większej niż życie", w którym grał Pan Słowikowskiego-Erika Gettinga?

- Nie było mi do śmiechu. Nawet tego nie oglądałem. Nie mogłem słuchać tej nagonki.

Jak zareagowało Pana środowisko aktorskie?

- Bardzo życzliwie. Daniel Olbrychski osobiście mnie wsparł. Do Gustawa Holoubka sam zadzwoniłem i wiem, że nie ma do mnie żadnych pretensji. Jestem ujęty postawą kolegów. Nie spodziewałem się aż tylu telefonów, esemesów i maili. Spotykam się również z wielką serdecznością obcych ludzi na ulicy, w różnym wieku, którzy solidaryzują się ze mną i podtrzymują na duchu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji