Artykuły

Happy Birthday Mr. Różewicz

Świat nie liczy się z przeszłością. A skoro tak, to marnie skończy - o spektaklu "Stara kobieta wysiaduje" w reż. Stanisława Różewicza w Teatrze Narodowym pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Tadeusz Różewicz narysował w 1968 r. świat po przełomie. Futurystyczne fantasmagorie miały posmak szaleństwa z "Mad Maxa"; tyle, że dzisiaj większość z nich stała się rzeczywistością. Stale oglądamy w wiadomościach alarmujących polityków i ekologów. Jedni mówią o zagrożeniu trzecimi wojnami, które z resztą już się toczą, drudzy pokazują worki śmieci przesypywane z jednego wysypiska na drugie. Jeszcze moment i zginiemy razem z Matką Ziemią pod hałdami starych gazet, puszek, plastiku.

W Teatrze Małym mamy małą apokalipsę w oparach Witkacego i Becketta. W warstwie tekstowej - groteskową, prześmiewczą, budzącą grozę, ale pod ręką reżysera nudną, wtórną, przewidywalną, standardową. Chociaż można ten spektakl potraktować jako manifest człowieka starego, który czuje się zepchnięty na ostatni plan, przez rozpanoszony kult młodości i świat nie tworzący ludziom warunków na pogodną starość.

Szczególnie druga część przedstawienia jest w swej atmosferze boleśnie dzisiejsza. Plastikowa jak trajkoczące o ślubach, ociekające olejkiem do opalania córki. Pusta jak aktorka telewizyjno-filmowa (Bożena Stachura) ze ściśniętym gardłem, dziękująca za wsparcie każdej gałęzi swego drzewa genealogicznego. "Intelygentna" jak cool-artystka (Monika Dryl), która wie lepiej, ale nie wie, że się powtarza. Melancholijnie smutna, jak skrzypek, który idzie za Strażnikiem (Waldemar Kownacki) niczym za Tewje Mleczarzem w musicalu Normana Jewisona. Niebezpieczna jak młodociany przestępca (Leszek Zduń), bezbronna jak ślepiec (Maciej Kozłowski). Toczy się ten świat wprost do dwu kubłów, wystawionych przez śmieciarzy (trochę jak szewców). Już za chwileczkę, już za momencik wychyną z nich Nell i Nagg i to już będzie końcówka.

Stanisław Różewicz powiedział bardzo wyraźnie, co myśli o dzisiejszym świecie. To obraz nędzy, rozpaczy, upadku, zwyrodnienia społecznego. Najważniejsze są komórki, przez które możesz dostać propozycje pracy, albo za ukradzione 5 groszy pogadać z kumplami.

Jedyną normalną jest stara kobieta. Anna Chodakowska siedzi przy kawiarnianym stoliku jak Winnie w "Szczęśliwych dniach" w kopcu. Nie rusza się z niego, bo w zasadzie gdzie ma pójść lokalna wariatka, kobieta z objawami choroby Alzheimera? Przez jej głowę przemykają wspomnienia, pragnienia, mieszają się porządki czasu, rozumu i imaginacji. Jest kobietą z przeszłością, wojenną narzeczoną, klaunem, starą zalotnicą.

W warunkach secesyjnej kawiarenki może się przejrzeć w lustrach o spaczonym zwierciadle, rozmawiać z najbliższym jej człowiekiem - rozlazłym kelnerem (Mariusz Banaszewski) z brudną ścierką, który nie musi, ale zachowuje resztki dawnego sznytu swej profesji. Wszyscy trzymają się jakichś zamierzchłych zasad, żeby nie zwariować naprawdę. Doktor (Andrzej Blumenfeld) wpada na kawę, bo tak ma w zwyczaju. Stara Kobieta zaś hołduje regułom dziewiętnastowiecznym - wymaga elegancji, szarmanckości, czystych szklanek. Ale w świecie po katastrofie te zasady wyglądają jak niedorzeczna papuga (świetna, onomatopeistyczna Dorota Landowska) w wypłowiałej sukni, wytartym kapeluszu i z parasolką. Stają więc ramię przy ramieniu i porozumiewają się popiskującym, niezrozumiałym kodem.

Czy człowiek stary może jeszcze czegoś chcieć? Świat idzie na przód w tempie astronomicznym, więc wszystko jest możliwe. Nawet zaległe macierzyństwo można jeszcze nadrobić. W Witkacowskim świecie na opak, dzieci się wysiaduje, ale kocha i niepokoi o nie jak w każdym innym. Matka czeka na powrót "syna królewicza szóstką koni", nie chce puścić go na wojnę. Ale starość to znaczy hardość, przećwiczenie życia na wszystkie sposoby. Stara Kobieta stawia sprawę jasno - światem rządzi nie Eros i Tanatos, ale konsumpcjonizm i prokreacja. Proste hasło potwornieje, kiedy człowiek zaczyna zajadać się chipsami, ale to jest znak i symbol czasów. Dzieci trzeba rodzić i oddawać je na pastwę świata. Jedyne, co pozostaje, to prywatne prawo nie przegryzienia pępowiny. Dlatego synowie umierając na polu bitwy wołają matki, a kobiety to czują gdzieś w trzewiach, głęboko, w jądrze ziemi.

Anna Chodakowska potrafiła połączyć schizofreniczne zachowania swojej postaci z postawą pogodnej, bezbronnej babuni i matki cierpiącej. Była co prawda monotonna, kiedy oderwanie od rzeczywistości podkreślała wytrzeszczeniem oczu, składaniem ust w pretensjonalny ciup i charakterystycznym "wariackim" timbrem głosu. Jednak dzięki temu czysto zabrzmiał wysoki pisk papugowego porozumienia. Dużo bardziej wielowymiarowa była jako matko-babuleńka nie mogąca się obronić przed chuliganem, ale nabierająca pewności siebie, kiedy przychodzi człowiek z jej świata. Brzdynio (Ignacy Gogolewski) XIX-wieczny dandys, teraz już tetryk, chociaż z wrodzoną elegancją najwyższej próby. Jest tak samo nieprzystosowany do tego świata, w którym nikt już nie potrzebuje wyrafinowanie-fikcyjnego codziennego strzyżenia, nie nosi białych garniturów, ani chusteczek w butonierkach.

Inscenizacyjnie w tym spektaklu nie ma point. Postaci pojawiają się i znikają w próżni. Można dopisać temu zabiegowi fragmentaryczność, wielowątkowość i pustotę świata przedstawionego, w którym wszyscy pojawiają się na chwilę i uciekają za kulisy. Bardziej jednak jest to chyba wynik błędnego założenia reżysera, który skupił się na głównej bohaterce, a reszcie aktorów kazał po prostu wygłosić swoje kwestie i zejść ze sceny. Im lepszy aktor, tym lepiej sobie poradził z tak niewyobrażalnie trudnym zadaniem. Dlatego Jerzy Łapiński jako fryzjer wraz z Ignacym Gogolewskim wybrnęli z pantomimicznej sceny strzyżenia. Bożena Stachura jednak, skoro reżyser tego nie zrobił, powinna jeszcze raz przemyśleć swój epizod jako rozwydrzonej gwiazdy reklamówek telewizyjnych, przyjmującej propozycję castingu. Nie wystarczy paniusiowato wejść na scenę w mini-spódniczce i egzaltowanie wzdychać do telefonu, żeby scena miała ręce i nogi.

Świat śmierdzi, a życie kopie - to wiadomo nie od dzisiaj. Ludzie są różni. Tacy, którzy zabiorą ci ostatnie pieniądze, zabiją syna, sprzedadzą książki do antykwariatu nawet nie zaglądając do środka. Albo tacy, którzy niczym Marilyn Monroe zaśpiewają ci "Happy Birthday, Stara". Ale zamiast sexappealicznej postawy będą mieć warkoczyki i plisowaną spódniczkę ukochanej wnusi. Oni są, bo świat jest duży i wszyscy muszą się na nim zmieścić. Podobnie jak ci, którzy dyskutują z poglądami, a nie atakują człowieka, zbierają śmieci i nie okradają staruszek, rozpoznają "Felicita" i piosenka kojarzy im się ze szczęściem tu i teraz, a nie gdzieś i kiedyś. Nie wolno ich wrzucać do jednego worka, bo staje się to przejawem braku szerszych horyzontów. Są jeszcze tacy, którzy szczerze zaśpiewają "Sto lat, Panie Różewicz!" Sto lat, w najlepszym zdrowiu, ale może nie w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji