Krata
W swej inscenizacji "Jak wam się podoba" Williama {#au#136}Szekspira{/#} Tadeusz Bradecki, niczym Cyprian Norwid, zatęsknił "Do tych, co mają tak za tak - nie za nie / Bez światłocienia...". Jego diagnoza stanu rzeczywistości, czy też ambitniej - obraz istoty świata, jaki winien malować się nam po wyjściu z teatru, jest szalenie uspokajający: statyczny, pewny i bez niespodzianek. Językiem inscenizacji operując, z grubsza wygląda on tak: z tyłu jest zło, z przodu dobro, a w środku żeliwna krata. Na oko licząc: cztery metry wysokości i pół tony wagi, do tego rząd groźnie nastroszonych, wieńczących dzid u góry. Ten dosyć sugestywny element scenografii w pierwszej części spektaklu, tej dotyczącej zła, wciąż przypominać będzie, że żartów nie ma. Pomiędzy nieprzeniknioną czernią prętów śledzić będziemy mroczne labirynty władzy, historię udanej ucieczki protagonistów. W drugiej części, gdy scenę wypełni jasność i czystość dobra, wisieć będzie nad Lasem Ardeńskim niczym memento. I rzeczywiście - na końcu bezlitośnie opada. Teraz Rozalinda, przy wtórze czterech puzonów, zaswinguje jeszcze swój epilog, jeszcze wyrwie sobie z piersi czerwoną bibułę, jakby serce - i spektakl się skończy.
Skończy się niezwykle optymistycznie. Oto chwilę przed opadnięciem kraty wstanie jeden z widzów. Nie, to nie zdrowy odruch teatromana - to aktor w roli Jacquesa przybywa, aby oznajmić, że czas igraszek w Lesie Ardeńskim się kończy. Banici odzyskują utracone pozycje, winni kajają się w pustelniach. Ojciec odnalazł córkę, młodzi wyswatali się wzajemnie w stosowne pary, pogubione ludzkie istnienia odnalazły się. A wszystko za sprawą sielsko-anielskiej atmosfery mitycznej Arkadii - Ardeńskiego Lasu. Dobro, zdaje się podpowiadać reżyser, zwyciężyło zło definitywnie, mroki i szarości części pierwszej spektaklu wyparte zostały przez jasne, ciepłe światło i biel kotar części drugiej. I tylko powrót kraty przestrzega przed zbytnią euforią.
Aby jednak krata powróciła, musi najpierw zniknąć. Wszak Las Ardeński z kratą w środku jest nie do przyjęcia. Tak oto doszliśmy do sceny dla tego spektaklu kluczowej - do sceny zniknięcia kraty. Okazało się, że reżyser doskonale wiedział, jak nas oczarować! Orlandowi grozi śmierć z ręki brata, zatem trzeba uciekać. Stary sługa Adam panuje nad sytuacją. Przygotował liny i chytry plan - sforsowania kraty. Innej drogi nie ma i nie będzie. W połowie wspinaczki młody Orlando wyciąga dłoń do sługi. Na próżno. Już nie ten wiek niestety - zmęczone kości, zwiotczałe mięśnie, lęk wysokości...
Dalej Orlando wspina się sam. Co jednak stanie się ze sługą? Widzem najwyraźniej targają wątpliwości. Wszak Szekspir chce także wolności dla Adama. No cóż, deus ex machina i po kłopocie! Oto, gdy tylko Orlando skończy swą podniebną ekwilibrystykę wśród śmiercionośnych dzid, gdy poczuje smak wolności - pstryk! i pół tony żelaza unosi się w górę. Sługa Adam może statecznie podążyć za swym panem. Piękny i pouczający przykład wyższości rozsądku nad młodzieńczą pochopnością. Nie dla jej życiowej mądrości jednak opisałem tę scenę. Po prostu wydaje się ona wzorcowym przykładem zasadniczej słabości spektaklu - dobudowywania do szekspirowskich nieprawdopodobieństw dodatkowych i zupełnie zbędnych. A do tego jest niezwykle groteskowa.
W "Jak wam się podoba" dziwność i szybkość zmian akcji idzie o lepsze z ich niewiarygodnością (nie muszę chyba dodawać, że tego właśnie Szekspir potrzebował...). Czas i przestrzeń wzięte z codzienności brane są w podwójny nawias, zostaną zastąpione czasem specjalnym i odmienną przestrzenią Lasu Ardeńskiego - kolejnej kreacji mitycznej Arkadii. Tutaj zdarzyć może się wszystko, na specjalnych prawach teatralności. Na scenie, jak sądzę, na taką dowolność odpowiadać warto jedynie wyostrzoną precyzją. Ludzkie ścieżki przecinają się bowiem u Szekspira niewiarygodnie często i precyzyjnie, ludzkie natury przechodzą fantastyczne metamorfozy. Tak więc precyzja - w przeciwnym razie otrzymamy coś, czego przykładem jest właśnie "Jak wam się podoba" w Starym: komedię Szekspira podniesioną w swych dziwnościach do kwadratu. Pozostaje z niej wrażenie piekielnego labiryntu, w którym widzowi coraz ciężej przychodzi orientować się. Co najgorsze, rośnie również pewność, że ów labirynt donikąd nie prowadzi.
Ująć niezwykłości "Jak wam się podoba" w jedną zgrabną formułkę jest niepodobieństwem. Jedno wszakże warto zasugerować. Otóż, Las Ardeński ma podobną właściwość, jak las w "Śnie nocy letniej" - właściwość ukazywania postaciom pełni ich natur, uświadamiania skrywanych namiętności, wyciągania na światło dzienne prawd nie chcianych. W Lesie Ardeńskim ten proces dotykania swoich wewnętrznych granic odbywa się poprzez grę, udanie, imitację. Tutaj, w świecie wolnym od codziennych realnych uwikłań i barier, o wiele więcej można pokazać, powiedzieć, lub przynajmniej zasugerować - o wiele więcej i bardziej szczerze. Bohaterowie Szekspira kochają. Zmieniają płeć i kochają, żonglują namiętnościami i kochają, szydzą i kochają, ranią i kochają, kłamią i kochają, błaznują, ironizują, w końcu są okrutni - i wciąż kochają. Czy z tej perspektywy szczęśliwy koniec istotnie jest taki szczęśliwy? Jaka wróci do odzyskanych wartości Rozalinda - ta, która dwukrotnie "zmieniała" płeć dla swego ukochanego? Niestety, bohaterowie Bradeckiego odgrywają przed sobą jedynie tanie komedyjki, bawią się w przebieranki. Ot, dziewczyna przebiera się za chłopaka, by odegrać przed ukochanym dziewczynę, która... itd., itp. Byle śmiesznie. Jakoś blado i nieznośnie powierzchownie, płasko wypadli w tym spektaklu. Bodaj tylko Anna Radwan w roli Celii dotykała momentami kilku strun swej postaci jednocześnie, oscylowała pomiędzy lojalnością przyjaźni wobec Rozalindy, a miłością do Orlanda. Cóż stąd jednak, skoro ze wspaniałej postaci Jacquesa, na ten tylko drobny przykład, pozostał jakiś cyniczny birbant o tanim dowcipie i do tego z pretensjami do mądrości. Nigdy bym nie przypuścił, że stanie się to za sprawą Krzysztofa Globisza.
Za sprawą tych paru scen, które opisałem, i parunastu, które pominąłem, za sprawą tendencji do aktorstwa łatwego, prostego i przyjemnego, za sprawą zupełnej niejasności powodów, dla których Bradecki cytuje spektakle Rudolfa Zioło i Jerzego Jarockiego, spektakl w Starym okazuje się zabawą raczej monotonną i nużącą, zabawą z bardzo niejasnym sensem i brakiem przejrzystych reguł. To, że świat dzieli się na dobro i zło - jeśli w ogóle jest regułą wartościową - jest regułą cokolwiek obok Szekspira. Spektakl trwa trzy godziny i czterdzieści minut. Wcale nie dziwi mnie uwaga z widowni już po zakończeniu: Tadeusz Bradecki, jako dramaturg, na pewno coś Szekspirowi dopisał - ta komedia nigdy przecież nie trwała tak długo. I bynajmniej nie o czas w tej uwadze idzie.