Artykuły

Lubię szalone wyzwania

- Przynależę do teatru Iwona Galla, Erwina Axera, Kazimierza Dejmka, do Kabaretu Starszych Panów Przybory i Wasowskiego - na tych autorytetach wychowałam się. Ten teatr mnie ukształtował i to źródło cały czas bije, wciąż z niego korzystam dopóki skleroza mnie nie trzaśnie - mówiła BARBARA KRAFFTÓWNA, przed występem w Krakowie.

BARBARA KRAFFTÓWNA opowiada o Ameryce, teatrze, szczęściu i cierpieniu w rozmowie z Jolantą Ciosek

Z radością czekamy w Krakowie na Pani najnowszy monodram "Błękitny diabeł"...

- Ja też przyjadę do Krakowa szczęśliwa, bo przecież to jest miasto, które uwielbiam, z nim łączą mnie najczulsze wspomnienia: Studio Iwona Galia, które ukończyłam, "Jama Michalika"... W "Jamie" i w Krakowie czuję się tak, jakby mi ktoś skrzydła przyprawił.

Spektakl przygotowała Pani na swój jubileusz 60-lecia pracy artystycznej. Powiem jednak szczerze, że ten diabeł w tytule mnie zastanawia. Czyżby była w Pani rogata dusza?

- To jest zapewne przewrotny żart autora scenariusza Remigiusza Grzeli, który ze względu na mit Marleny Dietrich, bo o niej rzecz traktuje, tak nazwał ten spektakl. A co do mojej "diabelskości", to może ma pani trochę racji. W dzieciństwie z ukochanym wujem urządzaliśmy przeróżne zabawy. Między innymi bawiliśmy się w aniołka i diabełka. Polegało to na przylizywaniu włosów, grzywki i nagłym rozczochrywaniu. Tym sposobem raz byłam aniołem, a raz diabłem.

Dlaczego na swój jubileusz zrealizowała Pani sztukę o Marlenie Dietrich, a nie

o sobie?

- O mnie będą robić spektakle po mojej śmierci. Mówiąc zaś serio, uznałam, że ten tekst, zapis rozmów Remigiusza Grzeli z sekretarką Marleny, jest niemal lustrzanym odbiciem moich losów. I jej, i moją potęgą, królestwem, był film. Charakterologicznie nie byłyśmy do siebie podobne, ale jej i moje aktorstwo w pewnym sensie charakteryzuje epoki, w których przyszło nam żyć. Przypadek zrządził, że natknęłam się na ten scenariusz, a Józef Opalski podjął się współpracy reżyserskiej. Powiem szczerze, że nigdy w życiu nie grałam monodramu, broniłam się przed tą formą - nieszczególnie mnie interesowała. Tak więc jest to w pewnym sensie mój debiut. Postanowiłam z tym spektaklem objechać wszystkie miejsca, gdzie niegdyś występowałam. Zaczęłam od Gdyni, bo właśnie tam, w teatrze pod dyrekcją Iwona Galia, w spektaklu "Homer i Orchidea" debiutowałam. Wystąpiłam też w warszawskim Teatrze Narodowym, w planach mam Łódź - musnęłam ją z Gallem, a na dłużej związałam się z tym miastem za dyrekcji Kazimierza Dejmka, i Wrocław - nadzwyczajne lata mojej pracy. W Krakowie zapraszam do Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie spotkam się z-państwem w niedzielę, 25 marca. Ten spektakl jest moim hołdem dla wspaniałego mistrza Iwona Galia i chęcią podzielenia się z widzami zdobytym przeze mnie warsztatem aktorskim.

W Pani spektaklu zagrają też tajemnicze drewniaki...

- Występowałam w nich u Iwona Galia - one stanowią jeden z przechowywanych przeze mnie świętych przedmiotów.

Ma Pani charakter zbieracza?

- Może nie tyle zbieracza, co "przechowywacza". Zachowuję przedmioty będące dla mnie ważnym znakiem czasu. Mam naparstek wyniesiony z powstania warszawskiego. Chyba istnieje jeszcze fragment rolki papieru toaletowego, który tuż po wojnie dostawaliśmy z UNRRY, wraz z płynną parafiną, i używaliśmy jako środki do demakijażu. O innych, szlachetniejszych "kosmetykach" w tamtych czasach nikomu się nawet nie śniło. Zachowałam też z tamtych lat flakonik z kroplą, pewnie już zgęstniałą, perfum "Soir de Paris".

Kiedy rozmawiałyśmy przed dwoma laty, żyła Pani na walizkach, tuż przed powrotem do Polski, po ponaddwudziestoletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych. Jak obecnie zastała Pani nasz kraj?

- Właściwie nigdy z niego nie wyemigrowałam. Pojechałam do Los Angeles, bo stamtąd dostałam propozycję zagrania w "Matce" Witkacego. No i tak to się wszystko zaczęło. Moja nieobecność w kraju była zmienna, nieobliczalna i nieprzewidywalna, gdyż związana z obowiązkami artystycznymi. Bywałam w Polsce i w Ameryce. Nadal sądzę, że jeszcze tam uda mi się zrealizować jakiś projekt. Bardzo szybko zapuszczam korzenie i trudno rozstaję się z miejscami, w których byłam szczęśliwa. A co do zmian w Polsce, to wiele z nich jest budujących. Obserwuję nadal tradycję norm i form, choć i one bywają nieraz zbrudzone. Mam jednak wrażenie, że wraz z przemianami utraciliśmy kontrolę nad wieloma sprawami: sposobem myślenia, zachowania, nad emocjami.

Nadal jednak uważam, że jesteśmy niezwykłym narodem, potrafiącym trwać w różnych okolicznościach.

W Ameryce przeżyła Pani wiele szczęśliwych chwil...

- Zawodowo tak. Ale też życie nie szczędziło mi dramatów. W Polsce owdowiałam. Syn był już odchowany, więc mogłam wyjechać. To był pewnie rodzaj ucieczki od problemów. W obcych dźwiękach i obyczajach łatwiej było leczyć ból. W Ameryce wyszłam za mąż i szybko owdowiałam po raz drugi. Poczułam się znokautowana. Mąż, mimo że z wykształcenia był antropologiem, zajmował się także sztuką: współpracował z radiem, z teatrami, świetnie śpiewał i grał, bo miał także muzyczne wykształcenie. Mieliśmy tyle artystycznych planów...

Samotność spowodowała istotne zmiany w Pani artystycznym życiu?

- Musiałam nauczyć się samodzielności. Zaczęłam intensywną naukę angielskiego, zaczęłam też współpracować z tamtejszymi teatrami, uniwersytetem. Tam właśnie zagrałam w "Hipolitusie" Seneki, w "Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj" Gombrowicza oraz w "medytacjach o dziewictwie" wg opowiadania Gombrowicza, z którymi to spektaklami wystąpiłam m.in. w Krakowie. Współpracowałam także z Amerykańskim Instytutem Filmowym, grając w kilku filmach ze studentami. Widzi pani, zawsze miałam w sobie odrobinę szaleństwa, lubiłam podejmować w życiu trudne wyzwania. Jednym z nich był wyjazd do Ameryki i rzucenie się na głęboką wodę. Przecież nie znałam języka, więc próby "Matki" nie były łatwe. Fonetyczna nauka angielskiego wymagała benedyktyńskiej pracy. Mimo trudnych początków jednak nie załamywałam się, a za rolę tytułowej Matki otrzymałam prestiżową nagrodę. Uważam, że życie, fundując mi dwukrotnie samotność, zmusiło mnie do czujności. Wiem, że los zawsze może mnie zaskoczyć. Jednak ja lubię jego niespodzianki, poza bolesnymi. Może dlatego, że wciąż jestem nienasycona światem i ludźmi?

Czy nadal Pani uważa, jak przed laty, że jest kobietą "z tamtej epoki"?

- Tak. Przynależę do teatru Iwona Galia, Erwina Axera, Kazimierza Dejmka, do Kabaretu Starszych Panów Przybory i Wasowskiego - na tych autorytetach wychowałam się. Ten teatr mnie ukształtował i to źródło cały czas bije, wciąż z niego korzystam dopóki skleroza mnie nie trzaśnie. I choć byłam jedną z pierwszych polskich aktorek, których popularność stworzyła telewizja i film, to jednak moje aktorstwo uformował teatr.

A przecież ważne nagrody otrzymywała Pani za role filmowe, jak choćby Złote Wrota na festiwalu w San Francisco, za kreację w "Jak być kochaną" Wojciecha Hasa?

- Której zresztą nie odebrałam, bo nie było mnie na festiwalu. Pojechała tylko taśma, gdyż nikomu nie przyszło do głowy, że film może zdobyć aż trzy nagrody. Złote Wrota zobaczyłam kiedyś w gablocie, w biurze polskiej filmoteki. Wyjęłam mówiąc, że zabieram, co moje. Tym bardziej że nagroda była ładna i praktyczna: przycisk, który stanowiła bryła taśmy filmowej wkomponowana w przezroczysty materiał.

Czuje się Pani kochana?

- Tak, ale też wiele robię w tym kierunku. Przede wszystkim staram się prawdziwie okazywać zainteresowanie innym ludziom. Mam dorosłego syna, wnuka, doznaję od nich wiele czułości, choć to jest po części miłość na odległość: oni są w Kanadzie, a ja wciąż w rozjazdach.

Czy po Pani powrocie do Polski rozdzwoniły się telefony z artystycznymi propozycjami?

- I tak, i nie. Kiedy w 1993 roku pojawiłam się w kraju z powodu serialu "Bank nie z tej ziemi", to od tej pory zaczęła się moja wędrówka między Polską a Ameryką. Dość kosztowna i luksusowa, więc gdy dostałam propozycje w kolejnych serialach: "Więzy krwi", "Król przedmieścia", powoli zaczęłam zamykać amerykańską egzystencję. Natomiast teraz nie narzekam na zalew teatralnymi propozycjami. Sądzę, że nadal wszystko przede mną. W każdej chwili może się okazać, że gdzieś, w teatralnym bufecie, czeka jakiś reżyser z nader interesującą propozycją artystyczną. Z przekornością obserwuję kalendarz i czekam na to, co los przyniesie.

A Pani polskie przyjaźnie przetrwały przez te lata nieobecności?

- Oj, tak. Nigdy nie zostały zerwane, ale na pewno będę tęsknić za amerykańskimi. Szczególnie za urodzinami organizowanymi przez prof. Annę Krajewską-Wieczorek. Przez lata przychodziła na nie ta sama grupa przyjaciół i tak towarzysko zassaliśmy się. Często bywał na nich nieodżałowany prof. Jan Kott. Wspaniałe, nieraz szalone spotkania.

W Pani bogatym życiu artystycznym zapewne zdarzyło się wiele zabawnych historii...

- Niezwykle wiele. Pamiętam, jak kiedyś kręciliśmy film "Upał" z Wiesiem Michnikowskim. Grał postać ciemnoskórego osobnika. Przez tydzień, dzień w dzień, był skrupulatnie charakteryzowany - pełny synchron świateł, szminek. Kiedy taśmy pojechały do laboratorium, okazało się, że główny laborant, znający temat, powalony został grypą. Zastąpił go kolega. Gdy zobaczył, że ja jestem biała, a Michnikowski czarny, to zaczął tak długo moczyć taśmy, aż wybielił Wiesia. Awantura była wielka, bo wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Nie zapomnę też nigdy mojej podróży z Guciem Holoubkiem - cudownym kolegą i dyrektorem, obchodzącym także 60-lecie pracy artystycznej - na festiwal do Szwajcarii. Nie było tam żadnego filmu z naszym udziałem, ale pokazywano jakiś polski film i my mieliśmy reprezentować polską kinematografię. Po każdej projekcji odbywały się uroczyste bankiety. Tymczasem Polacy niczego nie zorganizowali, reklama też była marna. Gucio się zdenerwował, zadzwonił do naszej ambasady, do Genewy. Postawił wszystkich do pionu i następnego dnia zajechała czarna wołga, pełna wódki i reklamowych ulotek. To dla mnie wzruszające, że wraz z Guciem w tym samym czasie obchodzimy jubileusz.

Wzruszający będzie też zapewne dla wielu widzów Pani przyjazd do Krakowa?

- Dla mnie też. Będę obwąchiwać wszystkie stare kąty, z "Jamą Michalika" włącznie.

Może uda nam się powtórzyć spotkanie sprzed lat, kiedy przyszła pani na nie z powidłami własnej produkcji?

- Już nowe powidła i inne przetwory czekają na Panią. Z radością wręczę je, gdy się zobaczymy.

Nie sposób, bym na zakończenie rozmowy nie spytała, skąd Pani bierze siły na te wszystkie wojaże, artystyczne zmagania? Ma Pani przepis

na zachowanie młodości?

- Przez wiele lat koleżanki z garderoby nazywały mnie "higienistką". Nie tylko z powodu dbałości o ciało, ale także o ducha. A higienę duchową wyniosłam z domu, w niej wychowywała mnie matka. A potem Iwo Gali nadzwyczajnie rzeźbił nasze charaktery i dusze. I tego starałam się przestrzegać przez całe życie. Nigdy nie zabiegałam o role, nie dbałam o ciągłe granie. Wiedziałam, że przerwy, właśnie dla artystycznej higieny, są nieodzowne. Dbałam też o ciało. Na stare lata nauczyłam się pływać, uważając, że jeśli los wstawił w mój amerykański życiorys ogrodowy basen z ciepłą wodą, byłoby skandalem, bym nie umiała pływać. Urządzałam nawet zawody na czas. Natomiast nigdy nie zaprzyjaźniłam się ze współczesną techniką. Komputery, telefon komórkowy - bronię się przed tym. Jedynie podczas pracy nad "Błękitnym diabłem", gdy zatrzasnęłam się w domu jak w klasztorze, by uczyć się tekstu - dostałam do dyspozycji komórkę. Boże, jaka to była dla mnie męka, by zobaczyć te guziczki, klawisze i móc odebrać dzwoniący telefon. No cóż, wiek już nie ten... Jeśli kiedyś wymyślą telefon działający jedynie na dźwięk, bez tych wszystkich maciupkich cyferek, to może wtedy dam się przekonać? Ale też nie jestem pewna. Zbyt mocno cenię sobie wolność, by dać się przywiązać do telefonicznej smyczy.

"Błękitny diabeł" w wykonaniu Barbary Krafftówny będzie prezentowany

25 bm. o godz. 19 w Teatrze im. Juliusza Słowackiego oraz 30 bm.

o godz. 18 w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie.

Bilety w cenie 30 i 40 zł w kasach teatrów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji