Artykuły

Żywot genialnego szaleńca

- Staram się, by moje przedstawienia służyły czemuś więcej niż tylko uciesze gawiedzi - twierdzi PIOTR TOMASZUK. Jego "Bóg Niżyński" to jedna z najważniejszych sztuk tego sezonu.

Tomaszuk, twórca znanego na całym świecie Teatru Wierszalin działającego w podbiałostockim Supraślu, wyruszył ze swoim przedstawieniem w tournee. Już 28 marca spektakl o wybitnym rosyjskim tancerzu będzie gościł na deskach warszawskiego Teatru Narodowego. Zaś tuż po powrocie do Supraśla będzie kontynuował próby do spektaklu "Wierszalin. Reportaż o końcu świata", dzięki któremu wielu widzów dowie się między innymi, dlaczego teatr Tomaszuka nosi nazwę Wierszalin.

Hanna Dobrzyńska: Co pana uwiodło w Niżyńskim? Może fakt, że ten wybitny tancerz podpisywał swoje dzienniki "Bóg Niżyński"?

Piotr Tomaszuk: W tym podpisie można widzieć jedynie prosty odcień szaleństwa. Jednak z treści "Dzienników" wynika co innego. Wyłania się z nich obraz niezwykłego artysty, który poddaje całe swoje życie rewizji i zadaje pytanie o istotę swojej sztuki. Niżyński dochodzi do wniosku, że do tej pory nie tańczył "dla Boga", tańczył "dla siebie" - i to było złe. Mówi: "od tej chwili będę tańczył dla Boga. Czuję, że zostałem wybrany. Będę tańczył dla Boga, bo sam jestem Bogiem". Ciekawe, zważywszy na fakt, że taniec w ogóle jest sztuką niebywale metafizyczną, od zarania jest częścią rytuałów, Bóg Shiva w tańcu stwarzał świat. W "Dziennikach" Niżyński pyta, czemu lub komu sztuka powinna służyć, co jest ważniejsze: poklask ludzi, czy służba Bogu? A może sztuka jest poszukiwaniem odbicia Boga w samym człowieku? Te pytania są również dla mnie bardzo ważne.

Niewielu artystów stać na to, by stwierdzić, że tworzą dla Boga. Pan ma odwagę powiedzieć, że nie tworzy dla poklasku ludzi?

- Nie chciałbym, żeby to pompatycznie czy też pysznie zabrzmiało, ale próbuję tak tworzyć. Staram się, by moje przedstawienia służyły czemuś więcej niż tylko uciesze gawiedzi. W tej materii mam po prostu staromodne przekonania.

Kiedy pan się zainteresował Wacławem Niżyńskim?

- Nieocenzurowana przez Romolę Niżyńską wersja "Dzienników" ukazała się w Polsce dopiero w 2000 roku. Drugim inspirującym źródłem była biografia Niżyńskiego autorstwa psychiatry Tadeusza Nasierowskiego zatytułowana "Gdy rozum śpi, a w mięśniach rodzi się obłęd". Ona uświadomiła mi z jak niebywale dramatycznym losem zmagał się Niżyński.

I z chorobą. Czy schizofrenia, na którą cierpiał Niżyński, była dla pana jako artysty, twórcy przedstawienia o Niżyńskim, interesującym punktem?

- Sama choroba - nie. Tę chorobę potraktowałem jako tragiczne przypieczętowanie jego losu, rodzaj przeznaczenia. Przypomnę, że mamy do czynienia z człowiekiem, który nie dobiegając trzydziestki, osiągnął absolutne szczyty. Był gwiazdą światowego formatu i natchnieniem takich kompozytorów jak Strawiński. Wtedy, na początku XX wieku, Niżyński był prawdziwym Bogiem... I nagle został porażony chorobą. Schizofrenia wtrąciła go na 30 lat do szpitali psychiatrycznych. Nigdy nie wrócił na scenę. Od czasu do czasu tylko, w okresach polepszenia stanu zdrowia, mówił o tańcu, marzeniach i stworzeniu systemu zapisu tańca... Ostatni raz zatańczył na sześć tygodni przed zamknięciem w szpitalu... Choroba pogrzebała go za życia.

Dzisiaj "Bóg Niżyński" gości na deskach warszawskiego Teatru Narodowego...

- Coraz mniej lubię się ruszać z Supraśla, bo coraz bardziej rozumiem, że to, co się dzieje na scenie, na przykład w "Bogu Niżyńskim" nie może odbywać się w dowolnych warunkach. Ten spektakl to rodzaj obrzędu. Ma kapłana w postaci Niżyńskiego. Tu odbywa się dziwna, reżyserowana przez niego msza żałobna, panichida. Taka msza nie może się odbywać w warunkach przypadkowych, stąd tak wielkim ryzykiem są nowe sceny.

A nie wydaje się panu, że widzowie wierni Wierszalinowi już od 17 lat, od czasów głośnego "Turlajgroszka", mają panu za złe, że zboczył pan trochę ze swojej artystycznej drogi, którą pan szedł przez całe lata 90.?

- A nie mieliby mi za złe, gdybym przez ten czas grzecznie robił to, czego spodziewali się ode mnie? Może i nie, bo wcześniej umarliby z nudów. Co prawda znam takich dramaturgów, którzy przez 17 lat napisali cztery sztuki i ciągle sami siebie uważają za wybitnych, ale w gruncie rzeczy współczuję tego rodzaju "artystom". Nicują stare ciuchy i nie przychodzi im do głowy, że nic już z tego nie wynika. Teatr jest wędrówką i ja do tego wędrowania mam takie samo prawo jak widzowie. Jeszcze nie zwariowałem, żeby być apologetą samego siebie i powtarzać po raz któryś to, co kiedyś ponoć mi się udało.

Jasne, Wierszalin to teatr autorski i w takim teatrze obowiązuje pewna jedność stylu. Widz przychodzący "na Wierszalin" nie może poczuć się zdradzony. Tyle, że w sztuce zdradzać trzeba nieustannie. Zdradzać, jednocześnie nie zdradzając.

Przez lata jednak było tak, że Wierszalin był bardziej znany na świecie niż w Polsce. Czy to się zmieniło?

- Zmienił się przede wszystkim Wierszalin. Dziś, zdecydowanie bardziej stanowczo niż przed laty, poszukuję w teatrze sytuacji, którą nazwałbym rytualną: Bo tylko tak dotrzeć można do tego, co jest fundamentem, korzeniem, źródłem teatru.

Czy podczas spektakli "Boga Niżyńskiego" dochodzi do rytuału?

- Mogę tylko powiedzieć o każdorazowym dążeniu. A czy osiągnęliśmy precyzję japońskich kolei, które przenoszą pasażerów między Tokio a Kioto z dokładnością do pół sekundy? Tego nie gwarantuję.

A jednak są tacy, którzy uważają, że Niżyński w pana spektaklu został niejako wskrzeszony...

- Spróbowałem opowiedzieć umysł Niżyńskiego, jego sposób myślenia i odczuwania świata. Na przykład założyłem, że mój Niżyński nie będzie tańczył baletowo, bo nie balet był dla Niżyńskiego najważniejszy w chwili, gdy zszedł ze sceny i chorował zamknięty w Kreutzlingen. Dla niego najważniejszy był taniec metafizyczny. On pytał sam siebie czy można zatańczyć mszę? Skoro można ją zaśpiewać, zagrać, dlaczego jej nie odtańczyć? W akcie agresji powiedział do Diagilewa: "zatańczę na twoim grobie". Później, przez lata całe w zamknięciu myślał o tym, co on takiego obiecał swojemu kochankowi? Zrozumiał, że nieustannie tańczy na naszych grobach Bóg... Mówił przecież o Bogu, który "tańczy nasze winy na krzyżu", złożone stopy Chrytusa kojarzyły mu się ze stopami tancerza... Pisząc sztukę, spróbowałem myśleć w imieniu Niżyńskiego, albo też - myśleć Niżyńskim. Może dzięki temu powstało zupełnie odmienne od innych przedstawienie.

Na które trudno o bilety... Odejdźmy na chwilę od metafizyki i umysłu Niżyńskiego, a porozmawiajmy o ekonomii. Wierszalin borykał się z problemami finansowymi. W jakiej teraz formie ekonomicznej jest pana teatr?

- Od 2006 roku Teatr Wierszalin jest instytucją kultury posiadającą stałą dotację z sejmiku województwa podlaskiego, zaś od tego roku jest współprowadzony przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Stworzono nam trwałe podstawy istnienia. Po raz pierwszy od lat mogę po prostu planować działalność teatru i myśleć o nim w perspektywie wieloletniej, a nie z przedstawienia na przedstawienie.

A jak ta perspektywa, przynajmniej roczna, się przedstawia?

- Obecnie przygotowujemy nowy spektakl na podstawie książki Włodzimierza Pawluczuka "Wierszalin. Reportaż o końcu świata". Premiera pod koniec kwietnia.

Czy tym przedstawieniem wyjaśni pan również widzom, dlaczego pana teatr nazywa się Wierszalin?

- Nikt nie robi tego lepiej niż sam Pawluczuk. Moim przedstawieniem chcę oddać sprawiedliwość prawdziwemu odkrywcy Wierszalina. Jednak to dzięki książce Pawluczuka cokolwiek wiemy dziś o proroku Ilii, to jest Eliaszu Klimowiczu oraz rzeszy jego wyznawców. Książka Pawluczuka w latach siedemdziesiątych odkryła Wierszalin światu. Opowiadała bowiem o ludziach, którzy żyjąc w wielkiej biedzie, nie marzyli o dobrach materialnych, lecz o zdobyczy duchowej - "wtórnym" przyjściu Jezusa Chrystusa na ziemię. Jedną z wyznawczyń Ilii, jedną z "Marii", bo było ich tam kilka jak wiadomo, była notabene siostra mojej babki, ze strony ojca. Gdy w 1939 roku po wejściu Sowietów i "zniknięciu" Klimowicza sekta poszła w rozsypkę, uciekła do rodziny, pod Moskwę i tam pozostała. W Wierszalinie przetrwała garstka najwierniejszych. Czekali na swojego proroka. Pawluczuk opowiadał mi, jak grubo po wojnie, pod koniec lat sześćdziesiątych jeden z nich, niejaki Daniluk, przekonywał go, że Ilija żyje i jest na Kremlu spowiednikiem samego Chruszczowa... Chcę opowiedzieć o tych ludziach, przywołać ich na scenie. Chcę ich ożywić i przyglądać się im, może trochę jak Kantor, który swoje "klisze pamięci" wskrzesił w "Umarłej klasie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji