Artykuły

Amant wbrew schematom

- Na pewno więcej mam propozycji komediowych i właśnie dlatego pracowałem na etacie w teatrze, żeby do komedii się nie ograniczać - mówi warszawski aktor RAFAŁ KRÓLIKOWSKI.

Jacek Cieślak: Zagrał pan w "Rysiu" dyrektora poczty o pseudonimie Garnitur, który wrzeszczy na swoją pracownicę graną przez Krystynę Jandę. Jak się panu krzyczało na Krystynę Jandę?

- Bardzo niemiło! Naprawdę było mi przykro, bo poznaliśmy się w Teatrze Powszechnym, gdzie przez wiele lat była etatową aktorką. Ustalenie hierarchii na planie było zaskakujące, ale tak to wymyślił Stanisław Tym. Ważny jest jeden szczegół. Co prawda Krystyna Janda zagrała w "Rysiu" sprzątaczkę, ale nie byle jaką, bo z mafijnymi koneksjami. Dlatego bardzo pewną siebie.

Jak dostał pan propozycję zagrania "Garnitura"?

- Stanisław Tym również był związany przez szereg lat z Powszechnym. Zawsze lubiłem jego opowieści - o Suwałkach, Polsce i Polakach. Spędziliśmy w bufecie kilka teatralnych wigilii. Kiedy większość kolegów wychodziła już do domów, zostawała silna grupa pod wezwaniem, m.in. Stanisław Tym, Jerzy Derfel przy pianinie i ja. Śpiewaliśmy piękne kolędy. Tę z "Misia" wykonywała Ewa Dałkowska.

Pan Stanisław lubi słuchać młodszych, czy raczej woli być przez nich słuchany?

- W świecie, który kreuje, filmach i spektaklach w naturalny sposób poddajemy się jego wskazówkom, nawet jeśli czegoś nie rozumiemy albo się z tym nie zgadzamy. Ale przecież nie jest zamordystą. Na pewno można się od niego nauczyć dystansu do siebie, do Polski i dostrzegania absurdów w naszej rzeczywistości. W filmach Barei, których był współautorem, część żartów robiła na mnie wrażenie doraźnych, jednak po latach się okazało, że miał rację. Dzięki tym żartom pamiętamy, jak było kiedyś naprawdę.

Jest pan aktorem, który czuje się dobrze zarówno w komedii fredrowskiej, jak i współczesnej?

- Staram się nie klasyfikować własnych preferencji. Na pewno więcej mam propozycji komediowych i właśnie dlatego pracowałem na etacie w teatrze, żeby do komedii się nie ograniczać.

A co pan myślał, kiedy Andrzej Łapicki obsadzał pana w rolach fredrowskich?

- Pierwsze spotkanie mieliśmy przed jego jubileuszem pięćdziesięciolecia pracy scenicznej przy okazji "Ślubów panieńskich". Muszę powiedzieć, że na początku nie czułem się w tej roli dobrze. Długie frazy, którymi posługiwał się mój bohater, były czymś zupełnie dla mnie obcym. Teraz sprawy męsko-damskie załatwia się krótkimi tekstami, nie peroruje się. Może szkoda, Lew Starowicz mówi, że słowo jest najlepszym afrodyzjakiem, ale jest, jak jest. Na szczęście któregoś dnia przed premierą profesor Aleksander Bardini zapytał mnie, czy wiem, co gram. Odpowiedziałem, że wiem, ale chyba bez przekonania, bo nie dowierzając, poradził mi: "Chłopcze, musisz się swoją rolą bawić!". Dzięki takim radom dowiadywałem się o moim zawodzie więcej niż w szkole teatralnej.

I za trzydzieści lat będzie pan w stanie przekazać młodym wiedzę o tym, jak grać Fredrę?

- Nie chcę dziś podejmować żadnych zobowiązań, ale jestem pewien, że wcześniej czy później przyjdzie taki moment, że znudzi się zarówno reżyserom, jak i widzom, uwspółcześnianie całego repertuaru na siłę. Dobrze będzie czasami wrócić do tradycji.

Zostanie pan klasykiem.

- Tak, tak. Już dziś przyjmuję zapisy do szkółki teatralnej tradycji!

Czy granie Fredry u Łapickiego było przepustką do filmowej "Zemsty" Andrzeja Wajdy?

- Mogę tylko domniemywać, jak było naprawdę. Myślę, że polecił mnie Michał Kwieciński, który był producentem "Zemsty", a wcześniej "Pół serio" Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza z udziałem Edyty Olszówki i moim. Ta absurdalna komedia odniosła spory sukces na festiwalu w Gdyni. Choć nie wykluczam, że granie w "Ślubach panieńskich" też mogło mieć wpływ.

Pana debiutem filmowym był "Pierścionek z orłem w koronie". Miało dla pana znaczenie, że Andrzej Wajdy obsadził pana w roli polskiego inteligenta, akowca, dopełniającej kreacje Zbigniewa Cybulskiego i Daniela Olbrychskiego?

- Na pewno nie obciążał mnie takim poczuciem, bo nie sprostałbym mitowi obu tych wybitnych aktorów. W jednej z rozmów o mojej postaci mówił, że muszę zagrać kogoś bliskiego współczesnemu widzowi z mojego pokolenia, a właśnie wtedy skończyłem PWST.

Pana filmowy antagonista Cezary Pazura też ukończył PWST, ale grał proletariusza niszczącego inteligencję i środowisko akowskie zmyślą o budowie nowego systemu.

- Nasze postawy się nie ścierały - on był ewidentnie zły, a ja dobry.

Ale ścierał się akowski idealizm z ubecką bezwzględnością.

- Pamiętam, że trudno było mi określić charakter młodego pokolenia. To był 1992 r., trzy lata po przełomie, i tak jak moi koledzy byłem strasznie pogubiony. Polityka, ekonomia i sztuka były w chaosie zmian.

Tak jak po wojnie.

- Jak po wojnie. I wiedziałem, że zarówno po wojnie, jak i po upadku komunizmu, tacy młodzi ludzie jak ja są zagubieni.

A wygrywają tacy jak bohater Pazury.

- Mój bohater przepadał w zderzeniu z historią. Nie załatwił żadnej ze swoich wielkich spraw. Z jego idealizmu nic nie wynikało poza pięknymi gestami. Nie w taki sposób jak on trzeba iść przez życie. Taka jest brutalna prawda.

Filmy "Pierścionek z orłem w koronie" i "Śmierć jak kromka chleba" Kazimierza Kutza o pacyfikacji kopalni Wujek rozliczały się z przełomowymi momentami komunizmu w Polsce - jego budowy i upadku.

- Ale mało kto był tymi rozliczeniami zainteresowany. Wszyscy starali się za wszelką cenę szukać swojej szansy w przyszłości. Czy to dobrze czy źle - to inna sprawa. Tak właśnie było. Myślę, że teraz jest lepszy czas na remanenty. Jednak najnowszą historię trzeba opowiadać w atrakcyjny sposób, przez współczesnych bohaterów. I nie można z tego rezygnować, bo to są nasze sprawy, nasze doświadczenia, które odróżniają Polaków od innych narodów. Chodzi o tożsamość. Podobał mi się telewizyjny spektakl "Norymberga" z Januszem Gajosem i Dominiką Ostałowską o spotkaniu agenta WSI i młodej dziennikarki. To dobrze, że rozpisano konkurs na film o powstaniu warszawskim. Popatrzmy na Hollywood, gdzie powstało ostatnio wiele historycznych filmów, które przemówiły do współczesnego widza. Dlaczego mielibyśmy rezygnować z takich prób?

W "Przystani" zagrał pan młodego bezwzględnego handlowca, który dla zarobku nie cofnie się przez najgorszym świństwem. Spotyka pan takich ludzi?

- Spotykam i widzę jak są niebezpieczni - również dla siebie: biedni i zagubieni. Ale gdy na polski rynek wchodzą wielkie korporacje, a światowe stawki dopingują ich do wysiłku ponadludzkie siły, wyścig szczurów staje się jeszcze bardziej nieznośny. Japiszony sprzed dziesięciu lat miały jakiś urok. W młodości przeżywały artystyczne fascynacje, buntowały się przeciwko PRL. W kryzysowym momencie miały się do czego odwołać. Ich młodzi następcy to cyborgi bez przeszłości. Poza swoim biznesowym życiorysem nie mają nic. Jeżeli zawali się im kariera, pozostają im tylko dachy wieżowców i mosty, z których można wykonać ostatni skok.

A pana młodzi koledzy, którzy przychodzą do teatru?

- Podkręcają tempo pracy, mają więcej energii i chcą nas prześcignąć. Nas, starych!

Nie może pan powstrzymać śmiechu!

- Bo staram się zachować dystans do tej wariackiej sytuacji. No cóż - nam, starszym, nie wypada nic innego, jak dopuścić młodych do pracy, niech pokażą, co umieją, i opadną z sił. Żartuję. Ich młodzieńcza energia zmusza nas do wysiłku. Najbardziej inteligentni potrafią obserwować i wyciągać mądre wnioski.

Częścią dzisiejszego wyścigu szczurów jest konkurs piękności, o którym mówi "Gruba świnia", najnowsza premiera Teatru Powszechnego, w której bierze pan udział.

- Już nie tylko kobiety, ale i mężczyźni mają podane w kolorowych magazynach, kawa na ławie, jacy mają być i jakimi się otaczać gadżetami. Samochód i zegarek nie wystarczy. Trzeba być modnisiem. Chodzić na przyjęcia. Inaczej wypada się z gry. Ja na szczęście wieczorami gram w teatrze. Sztukę Neila La Bute'a warto zobaczyć dlatego, że pokazuje, do czego prowadzi w naszym życiu przypisywanie nazbyt dużej roli pięknu, ale też traktowanie brzydoty jako gwarancji dobrego charakteru. Tak jak uroda nie musi oznaczać braku inteligencji, tak brzydota - zalet moralnych. W życiu nie można ulegać schematom, tylko poszukiwać własnych rozwiązań, które zagwarantują nam harmonię.

Rafał Królikowski w tym tygodniu w filmie "Legenda Tatr" (TVP Kultura, sobota, godz. 15.00) oraz w serialach "Talki z resztą" (TVP 2, piątek, godz. 1.20) i "Klan" (TVP 1, poniedziałek-środa, godz. 12.55, 17.30, czwartek, godz. 13.00, 17.30, TVP Polonia, poniedziałek-środa, godz. 12.10, 20.20)

***

To jeden z niewielu amantów w swoim pokoleniu (ur. 1966), który poza rolami przystojniaków bez żadnych kompleksów może zagrać ostre komediowe role, ale i rozdarte dramatycznie postaci. Jego uniwersalność polega również na tym, że tak samo radzi sobie z klasyką, jak tekstami współczesnymi. Obecnie można go oglądać w "Grubej świni" Neila La Bute'a w Teatrze Powszechnym w Warszawie - sztuce, która w niekonwencjonalny sposób podejmuje problem piękna, brzydoty i związanych z nimi stereotypów. Jak się okazało, była to jego ostatnia premiera w barwach Powszechnego. Ze spektaklami jednak się nie rozstaje. A zagrał w Teatrze im. Zygmunta Hübnera w "Ferdydurke", "Balladynie", "Ślubach panieńskich", "Makbecie", "Czwartej siostrze". Ważna była rola psychicznie chorego chłopca w "Kalece z Inishmaan" McDonagha, za którą otrzymał Nagrodę im. Jacka Woszczerowicza oraz Feliksa Warszawskiego. Miał wspaniały debiut filmowy w"Pierścionku z orłem w koronie" Andrzeja Wajdy, u którego zagrał także w "Zemście". Zapadły w pamięć jego role komediowe, zwłaszcza w "Pół serio" nagrodzonym na festiwalu w Gdyni i "Ciele", gdzie zaskoczył zagraniem... trupa!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji