Artykuły

Fredro skowany komercją

Najpoważniejsza komedia Aleksandra hr. Fredry. Najodważniejsza, najbardziej gorzka. Trzeba umieć śmiać się z rutyny małżeńskiej i oszustwa w związkach - o spektaklu "Fredro dla dorosłych mężów i żon" w reż. Eugeniusza Korina w Teatrze Komedia w Warszawie pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Ciekawym mogło być nowoczesne spojrzenie na klasyczny tekst "Męża i żony". Szczególnie, gdy patrzy Michał Żebrowski, który kreuje się na strażnika słowa i dobrego tonu w polskiej kulturze. By nie musieć się nikomu podporządkowywać sam wyprodukował spektakl. Zaprosił świetną aktorkę - Jolantę Fraszyńską (Elwira), aktorkę, a nie zasuszony wieszak na ubrania XXS - Joannę Liszowską (Justysia). Obok nich stanął sam w roli Wacława, a do pary postawił Wojciecha Mecwaldowskiego (Alfred). Wszystkimi dyrygował Eugeniusz Korin.

Pomysł podążał za modą w dzisiejszym teatrze - uwspółcześniania wszystkiego czy warto czy nie. Nie mamy więc do czynienia z panem z fajeczką, ani panią bogobojnie pochyloną nad robótką. Justysia to nie subretka w fartuszku. Alfred jest pewnym siebie i umiejętności sprzedania każdego badziewia marketingowcem.

Na scenie nowoczesny salon na guzik. Wciśniesz i światło gaśnie albo przesuwa się ściana. Jest barek z kolorowymi butelkami, fikuśnymi stołkami, dużo matowego szkła, beżowego koloru na kanapie i ścianach. Jakieś coś wisi pod sufitem. Wygląda jak zwichrowany parasol ze sztywnej przeźroczystej folii. Ma doczepiony czerwony, sflaczały balonik w kształcie serca (chyba). Książki na półkach są stare, jak w porządnym pseudointelektualnym średnio-klasowym gabinecie. Przed domem super samochody. Pisk ich opon słychać zawsze, gdy ktoś ma się pojawić na scenie. Psy za drzwiami, alarm w domu. Znaczy dorobione małżeństwo, któremu się więcej niż udało.

Uwspółcześnienie polegało na korzystaniu z dobrodziejstw XX wieku i nawiązywaniu do aktualności kulturowych. Toteż w telewizorze oglądaliśmy dziennik, "M jak miłość", obrady sejmu - ciekawe rzeczy robią posłowie, gdy myślą, że kamera ich nie widzi. Pojawia się sport i Fashion TV - jak się ubrać, żeby wszystko było widać. Dziewczyny dostawały koronkową bieliznę, tak na oko, czasami za małą. Wszyscy wymachiwali telefonami komórkowymi. Tu obnażona zostaje niekonsekwencja spektaklu. U Fredry, wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wydała się sprawa z listami. Litości - listami w XXI wieku? Mają komórki, a listy piszą? No żeby chociaż maile wysyłali i ktoś się włamał do Outlooka.

Chociaż może jakieś resztki XIX-wiecznego romantyzmu zostały w ludziach. Tylko dlatego mężczyźni z donjuanizmem we krwi włażą, opędzając się od psów, przez okno, wiedząc, że nikogo nie ma w domu. Albo uciekają tamtędy, nawet jeśli są jeszcze w odwodzie droga pożarowa, taras, kuchnia.

Zdecydowanie z XXI wieku jest product placement. Produkcja spektaklu kosztuje, nawet jeśli jest to szlachetny Fredro. Dlatego Żebrowski idzie odreagowywać ciosy zadane mu w serce i męska dumę, ubrany w anonimowy dres i białą opaskę ze znakiem Nike na czole. Jolanta Fraszyńska czyta tygodnik Gala. Mniej widoczne były marki telewizora i wieży, z której dolatywały dźwięki evergreenów w stylu "You Can Leave Your Head on".

Jednak najciekawsza była autoreklama Teatru Komedia. Sejf w domu Wacława i Elwiry miał na drzwiczkach naklejony wizerunek Marylin Monroe z plakatu do miejscowego spektaklu "Pół żartem pół sercem".

A jak sam tekst? Podany po bożemu w dalszym ciągu śmieszy. Sam w sobie był najbardziej witalny i świeży w całym przedstawieniu. Oparł się również kaleczeniu go przez aktorów, którzy nie przez swoją nieumiejętność, ale barbarzyństwo i gruby ścieg reżyserski, mieli za zadanie go wyolbrzymić.

Zabiegi inscenizacyjne czasem były kuriozalne w wykonaniu, chociaż ciekawe w pomyśle. Spektakl rozpoczyna scena zalotów. W telewizorze Teatr TV z klasyczną realizacją "Męża i żony". Fraszyńska i Mecwaldowski których widzimy na scenie, powtarzają jedynie kluczowe słowa z dialogu, który na ekranie wypowiadają z XIX wieczną niestrawną manierą. Odbywa się zamaszysta pantomima z cyklu "chciałabym i boję się" ze szczęśliwym finałem na otomanie i za szybą. Ale wniosek z tej sceny jeden - nie dziwne, że teatr TV ginie, skoro produkują takie miernoty.

Za to na żywej scenie, rozpoczyna się intryga kutej na cztery nogi służącej Justysi, wykorzystującej wiarołomstwo wszystkich po kolei, ze sobą włącznie. O listach już pisałam. Pan domu zostaje zaś przyłapany nie na niewinnym podszczypywaniu służki, ale na konsumpcji justysinowej obnażonej łydki.

Aktorsko, mieliśmy na scenie dużo ochów, achów, machania rękami. Aktorzy biegali po scenie każdy swoim krokiem. Fraszyńska truchtała w półbiegu, Żebrowski sprawdzał czy jest w stanie trzema krokami znaleźć się po przeciwnej stronie sceny. Mecwaldowski krokiem dostawnym sunął chilloutowo wzdłuż, w szerz albo po przekątnej, podskoczył uwodzicielsko w nadziei, opadał w rozczarowaniu. Liszowska sprężyście stawiała nogi jak baba z kościami, zawsze szybko i zdecydowanie. I taki charakter miały ich postaci.

Mecwaldowski był najbardziej konsekwentny z całego towarzystwa. Odszedł od tradycji sprytnego amanta. Zrobił z Alfreda raczej kombinatora spod znaku "a nuż się uda". Jego komizm opierał się głównie na specyficznych współruchach charakterystycznych dla ludzi z nerwicą - tick głową, mikro ruchy dłoni i ten irytujący chichot, który mógł być w zależności od tonu - przejawem pewności siebie albo strachu. W sumie jednowymiarowe, ale ciekawe.

Żebrowski - przeskakujący kanały w telewizorze stereotypowy mąż. Piwa mu tylko w ręce brakuje. Swe męczeństwo ma wypisane na twarzy - jakby go stale brzuch bolał. Nie gada z żoną, odwraca się do niej plecami, fuka i utyskuje. Ożywa, gdy pojawia się Justysia. Wstępuje w niego duch przodków, odkrywa sprężystość mustanga wśród dzikich stepów. Ogier i-hahaha! Koń by się uśmiał, ale Justysia jest zachwycona.

Ta "Siostra Betty" w różowym sweterku, jeansach i białych skarpetkach. Włosy w kitkę, okulary na nosie. Zgodna, układna, dobrze poinformowana, ratuje życie pani domu w sytuacjach kryzysowych. Ale kiedy tylko drzwi się zamkną za Państwem i zostanie sama - budzi się w niej tygrysica. Sex appeal z ludzką twarzą - rozmiar M/L. Staje przez dylematem kogo wybrać: gorącego Alfreda hihihihi czy Wacława i-hahahaha? Wybór trudny, ale dokonywalny. Wacław! A ten latawiec Alfred niech obstawia panią domu. Tę cichą wodę, co brzeg już dawno zarwała i oddaje się teraz lubieżnemu zalewaniu gruntów.

Elwira nosi swoje śliczne sukienki od Agnieszki Maciejak (kostiumy). Niby taka skromna, szczególnie w tej brązowej z lamówką pod biustem, ale doskonale wie, jak w czerwonej sukni wieczorowej pod luźnym dekoltem schować koronkowe figi - dowód gorącego popołudnia. Fraszyńska jest jak mała mróweczka, wszędzie jej pełno, ma szeroki gest. Jak się upija, to na sto procent. Ale to sprawdzony chwyt ze wszystkich bulwarowych współczesnych fars. A ma być w końcu współcześnie.

I tak toczy się dramat zupełnie niegroźny w swoim komizmie i całkowicie bezrefleksyjny. Co prawda, Justysia, wbrew sztampowej interpretacji dramatu, musi opuścić stanowisko pracy, a Alfred, który się tłumaczy, nie zostaje wysłuchany. Ale Elwira i Wacław w ostatnim, pojednawczym tańcu zachowują się jak dwoje dzieciaków na potańcówce. Wstydzą się, tańczyć nie umieją, a tu się trzeba w pasie objąć, za ręce chwycić i taktu pilnować. Prócz powierzchowności, nie ma tam nic z dorosłych mężów ani żon. Nic z powagi komedii fredrowskich.

Żebrowski w wywiadach podkreślał, że w tym spektaklu wykorzystuje najlepsze nauki, jakie wyniósł ze szkoły aktorskiej i odebrał od swoich mistrzów. Oj

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji