Artykuły

Miało być inaczej

Smutne jest to, że zjawisko tabloidyzacji TVP w ostatnich miesiącach weszło na teren do tej pory święty. Teren sztuki. Czyli tego, co stanowi o wartości telewizji publicznej - efekty rządów byłego prezesa TVP Bronisława Wildsteina podsumowuje Piotr Łazarkiewicz w Gazecie Wyborczej.

W ubiegłym roku zrobiłem dla Teatru TV "Trelemorele" [na zdjęciu] Tadeusza Różewicza. Był to finał ponadrocznych starań, które zaczęły się jeszcze za prezesury Jana Dworaka. Wtedy to dostałem do czytania ten tekst napisany przez Różewicza z myślą o Janie i Marii Peszkach. Został przyjęty. Odbyło się publiczne czytanie, które przedstawiliśmy z Peszkami na festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie. Poszło świetnie, co utwierdziło nas w sensie realizacji tego na wskroś nietypowego tekstu. Wkrótce potem po korytarzach TVP zaczął krążyć duch ojca Tadeusza - korytarz telewizyjny oczekiwał zmiany zarządu i prezesa. Wokół mojego projektu zapadła cisza, którą po kilku tygodniach przerwałem. Próbowałem umówić się na rozmowę z kluczowymi decydentami, bezskutecznie. Kiedy w końcu, dzięki mojej bezczelności, udało mi się ich dopaść, odsłonił się przede mną cały wachlarz "stanowisk negocjacyjnych".

Jedni próbowali mi wmówić, że "po przemyśleniach" uważają scenariusz za niedopracowany. Inni - że rzecz nie mieści się gatunkowo w "formule teatru tv". Jeszcze inni dociskali mnie na okoliczność jakiejś antytelewizyjnej bomby w tym projekcie. Podejrzewano mnie o chęć zaatakowania TVP oraz występów polityków. Tłumaczyłem, że rzecz dotyczy (m.in.) telewizji, ale potraktowanej w kategoriach globalnej wioski. A we fragmentach nieistniejących programów (to stanowiło część scenariusza) nie będzie "bliźniaków" ani "faceta w biało-czerwonym krawacie".

Poczułem się jak w latach 80. Ten sam arsenał chwytów "miękkiej cenzury". Nawet podobne argumenty. Moi rozmówcy, którym to uświadamiałem, przyznawali w końcu, patetycznie prosząc o dyskrecję, że jest kłopot. Za chwilę spodziewany jest nowy zarząd, z kręgu prawicy, a ta - jak wiadomo - nie przepada za Różewiczem. Więc, "wicie, rozumicie", trzeba odczekać, nie narażając się na początku urzędowania "nowych".

W tym samym czasie ugrzązł mój projekt filmowy - finansowany z kinematografii i Agencji Filmowej TVP, według świetnie ocenianego, także w TVP, scenariusza Cezarego Harasimowicza. Na miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć został zatrzymany przez zarząd TVP ku osłupieniu ówczesnego szefa Agencji Filmowej TVP Krzysztofa Gierata.

Historia starszego samotnego skrzypka, który napadnięty przez bandytów, broniąc się, zabija, została uznana za niepasującą do nadchodzących zmian. Finansowanie przepadło, produkcja się rozleciała. Poległem na fali "korytarzowej poprawności politycznej".

Wracając do Różewicza. Myślałem, że już tego nie zrobię, gdy tymczasem, w maju-czerwcu ub. roku drgnęło. Rano zadzwonił do mnie zaprzyjaźniony redaktor z TVP z pytaniem, czy czytałem (bodaj) "Rzeczpospolitą". Nie czytałem. A tam ukazał się wywiad z nowym prezesem Bronisławem W., w którym tenże - w ramach opowiadania swojej Wizji Telewizji - powiedział, że za mało Różewicza na ekranie (z czym się zresztą zgadzam). To uznano za zielone światło dla mojego projektu i w okamgnieniu skierowano do produkcji, wśród samych komplementów.

Dostałem też propozycję przygotowania jesienią "Dnia Różewicza" z okazji Jego urodzin, nie przyjąłem jej z braku czasu. Spektakl powstał, przed emisją został pokazany wraz z koncertem Peszków powtarzanym w TVP kilkakrotnie.

Bronisław W. (sam o tym nie wiedząc) spowodował całe to zamieszanie.

Szanując poglądy B.W. i wierząc w jego uczciwość, spodziewałem się - paradoksalnie - że coś drgnie w zmurszałej tkance produkcji artystycznych telewizji publicznej.

Drgnęło, niestety, w dużej mierze w sferze słów i skuteczności telewizyjnego PR.

I kiedy dzisiaj czytam rozmaite podsumowania "ostatniej prezesury", uderza mnie posiłkowanie się kitem wciskanym przez sprytnych ludzi od PR-u. Na który wielu, także w poważnych pismach, dało się nabrać.

Dzisiaj łatwość kopania leżącego zaciemnia prawdziwy obraz TVP. A korytarzowe Zeligi czekają już na czterech łapach na nowego Pana, analizując jego gust, smak i upodobania.

O kilku rzeczach nikt nie napisał.

Dwójkowego Teatru już nie ma

Nikt nie napisał, że w ostatnich miesiącach po cichu zlikwidowano dwójkowy Teatr TV. Czyli JEDYNE miejsce służące takim twórcom, jak Lupa, Jarzyna, Grzegorzewski, Wylężałek, Miśkiewicz, Jarocki czy niżej podpisany, oferującym widowni bardziej wyrafinowany przekaz. Niemożliwy do prezentacji w Programie 1 z powodu: a) wczesnego czasu emisji, b) tzw. nastawienia na szeroką widownię.

Teatry TV w "Dwójce" zdobywały nagrody na festiwalach, miały świetne recenzje, a także - nie najgorszą ilościowo publiczność. Były często zaczynem ruchu myśli. W "Jedynce" nie ma miejsca dla Kolady, von Mayenburga, Villquista czy Demirskiego.

Zlikwidowano to pasmo definitywnie, z PR-owską legendą, że w zamian Teatr TV dostał więcej emisji w "Jedynce" i dodatkowe pieniądze na produkcję "dokudramy". Pomysł tejże powstał zresztą jeszcze za śp. Pawła Konica. Ale - tak czy inaczej - co to za targ: "dokudrama" przeciwko sztuce?

Na czele Agencji Filmowej stanął bliżej nikomu nieznany pan Wieromiejczyk, autor (podobno) scenariuszy paru odcinków telenowel i tekstów zamieszczanych w "Życiu" w czasie, gdy pracował tam Bronisław W. Dla środowiska - Mr. Nobody.

Szybko okazało się, jak bardzo jest niedecyzyjny, jak trudno się z nim spotkać i jakie ma przygotowanie. Zwolnił Iwonę Ziułkowską-Okapiec, jednego z najlepszych producentów w Polsce. Wystarczy przeczytać wywiady z kilkoma twórcami, m.in. Agnieszką Holland, by wyrobić sobie zdanie o jego niekompetencji, wskutek której sporo projektów zatrzymano, a niektóre wylądowały ostatecznie w innych stacjach telewizyjnych.

Seriale i telenowele idą siłą rozpędu. Kino artystyczne - które współfinansują nie tylko telewizje publiczne, jak BBC, ZDF etc., ale także np. amerykańskie HBO - umarło. Za Wieromiejczyka - a pod jego władzą znalazł się film i Teatr TV - uniemożliwiono przekopiowanie paru spektakli Teatru TV na taśmę 35 mm i dystrybucję ich w kinach, choć byli na to chętni dystrybutorzy (!).

Telewizja publiczna nie pokazała wręczenia nagród Europejskiej Akademii Filmowej (pokazał, jak też - po raz pierwszy galę Nike - Polsat). Organizatorzy nie znaleźli wspólnego języka z niekompetentnymi i pełnymi arogancji partnerami z TVP.

Praktycznie zlikwidowano dokument w "Jedynce". Zresztą - na korzyść komercyjnej HBO, która przejęła kilkanaście niezaczętych jeszcze projektów. Z promocją światową i dwa razy większymi pieniędzmi na produkcję. Wybitny dokumentalista, jeden z nielicznych prawdziwie kompetentnych ludzi w telewizji, Andrzej Titkow został wyrzucony (podobno za zażyłość z Adamem Michnikiem potwierdzoną przez komisję śledczą ds. Rywina). Środowisko dokumentalistów zaprotestowało, nikt się jednak tym nie przejął.

Gwiazdami programów kulturalnych stali się dziennikarze polityczni Igor Janke, Stanisław Janecki, Rafał Ziemkiewicz. Doszło do "pogromów" Marii Janion, Czesława Miłosza i wielu innych. W programach o filmie pojawił się wątek swoistej lustracji twórców. Czy Jerzy Kawalerowicz , "były członek PZPR", a także Tadeusz Sobolewski - "z powodu swoich poglądów" (?) ma prawo oceniać scenariusze o Powstaniu Warszawskim nadesłane na konkurs?

Telewizja ma, jak wiadomo, olbrzymie archiwa. Filmy, koncerty, teledyski, dokumenty. Masa ciekawych rzeczy. A ile z tego wydaje się na DVD? Kroplę w morzu, bez ładu i składu. W porównaniu do BBC - szkoda gadać.

Zbigniew Cybulski i pani na urlopie

Smutne jest to, że zjawisko tabloidyzacji TVP, tak świetnie ostatnio opisane m.in. w "Gazecie", w ostatnich miesiącach weszło na teren do tej pory święty. Teren sztuki. Czyli tego, co stanowi o wartości telewizji publicznej.

Paradoksalnie (i pewnie wbrew intencji Bronisława W.), stało się tak wskutek mariażu nietrafnych decyzji personalnych i duchowego PRL-u (zeligowatości) "korytarza". Kino artystyczne, teatr telewizji, film dokumentalny, produkowane samodzielnie lub w koprodukcji z kinematografią stanowią najlepszą, JEDYNĄ!, światową wizytówkę stacji telewizyjnych. W ciągu ostatnich lat - nie tylko publicznych.

Możemy zazdrościć HBO takich arcydzieł, jak choćby "Anioły w Ameryce". Możemy zazdrościć BBC, ZDF czy ARTE. Rzeczy absolutnie artystycznych robionych przez najwybitniejszych twórców. W polskiej telewizji publicznej nic takiego dzisiaj nie powstaje. To wpływa na produkcję filmową w ogóle - wszak TV publiczna powinna być znaczącym partnerem dla kina artystycznego.

Bo w kinach możemy obejrzeć takie filmy, jak duńskie "Jabłka Adama" czy "Słonia" Gusa van Santa. W Polsce powiedziano by: "To się nadaje do Teatru Telewizji, w Dwójce ". Tylko, że go już tam nie ma.

Obawiam się, że zanik (choć kilka listków figowych zostanie) przekazu artystycznego w telewizji publicznej będzie miał skutki trudne do naprawienia. Na festiwalach i w dystrybucjach zagranicznych już nas nie ma. A nie będzie nas jeszcze bardziej. Mówię o poważnej ofercie, o "tym, co stanowi".

Bo nie sądzę, by poważne festiwale zainteresowała kinowa wersja "M jak miłość".

Nie mówiąc o "antymichnikowszczyźnie" w wydaniach soft, hard i jazzy.

Dwa miesiące temu na własnej skórze poznałem, co to znaczy chamstwo obecnej ekipy. Ośrodek gdański TVP zamówił u mnie godzinny program na rocznicę śmierci Zbigniewa Cybulskiego. Po długich przygotowaniach nakręciłem to w grudniu do emisji w połowie stycznia. Nagle, na początku stycznia, zadzwoniono do mnie z żądaniem, żebym skrócił o połowę, bo jedna pani była dwa tygodnie na urlopie i nie dopilnowała czasu emisji. Zamiast zakontraktowanych 50 minut jest tylko 25.

Zbaraniałem. Do ostatniej chwili montażu wszystko było dokładnie uzgadniane, a teraz z powodu urlopu jakiejś pani... Paranoja. Nie zgodziłem się. Odpowiedziałem, że jeżeli TV sama to skróci, wycofuję nazwisko. Zrobiło to wrażenie, bo następnego dnia poinformowano mnie, że moje dzieło, bez skrótów, zostanie pokazane natychmiast, DZISIAJ, o wpół do pierwszej w nocy. Bez żadnej zapowiedzi w jakiejkolwiek gazecie. Poszło i pies z kulawą nogą tego nie zobaczył.

PS. Jeszcze jedno. Tak się składa, że spora część tych, którzy mogliby coś prawdziwego o telewizji napisać, robi właśnie za "listki figowe", występując w telewizji. No i koło się zamyka. Jak w PRL-u. Na szczęście większość twórców te czasy dobrze pamięta. I umie przypomnieć sobie boje z cenzorami i gorliwymi redaktorami w telewizji (zresztą - niektórzy z nich są tam ciągle obecni).

Tylko że miało być inaczej.

***

Piotr Łazarkiewicz - reżyser filmowy, teatralny, telewizyjny i radiowy. W latach 1994-97 członek Rady Nadzorczej TVP SA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji