Artykuły

Wyszło śmiesznie

"Widzialna ciemność" w reż. Marka Kality Stowarzyszenia Atelier, Agencji Teatralnej Bis i Teatru Dramatycznego w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Marek Kalita nie sięga po rzeczy małe. Przy "Widzialnej ciemności" wg Goldinga ambicje okazały się pułapką. Reżyserował, marszcząc czoło, aktorzy wpadali z histerii w histerię. Wyszło śmiesznie.

Marek Kalita to świetny aktor. Lata spędził w Krakowskim Teatrze (pamiętam choćby jego kreację w "Ocalonych" Bonda), potem w warszawskich Rozmaitościach. U Warlikowskiego w "Kramie" był wstrząsający. Jego aktorstwo polegało na grze tylko cienką kreską. Wywoływało niepokój. Od kilku lat Kalita próbuje reżyserii, mierząc się tylko z arcydziełami. W Krakowie adaptował "Proces" Kafki i "Zbrodnię i karę" Dostojewskiego. W warszawskiej Wytwórni z powodzeniem przeniósł do teatru "Kolekcjonera" Fowlesa. "Kalimorfa" to było mocne uderzenie Spektakl skondensowany, bez zbędnych chwil. Bolesny, raniący jak brzytwa. Po adaptacji powieści Williama Goldinga granej w warszawskim Teatrze Dramatycznym można było spodziewać się tego samego: że Kalita przeczyta powieść noblisty do spodu, odnajdując w niej zagadki mrocznego ludzkiego umysłu. Zapyta o chwilę narodzin zła w człowieku, przyjrzy mu się wnikliwie, ze zrozumieniem, a bez sentymentów. W końcu nie od rzeczy po "Kalimorfie" z Markiem Kalitą reżyserem wiązano takie nadzieje. Nic z tych rzeczy. "Widzialna ciemność" udaje metafizyczny dramat, będąc w istocie tylko seansem pretensjonalnego bełkotu. Kalita próbuje trzymać się fabuły, ale przedstawiają tak, że nawet dla znających oryginał Goldinga spektakl jest niezrozumiały. W "Kalimorfie" rozpisał dramat na dwoje aktorów. Tu jest ich 11, ale tracimy rozeznanie, kto jest kim i o co, do diabła, chodzi. Nie ma ani szerszej epickiej skali, która pozwalałaby sportretować zbiorowość, ani ujęcia jednostkowego, przybliżającego postaci. Do tego zwykłe niewiele widać, bo - jak wiadomo - ciemność w polskim teatrze oznacza głębię, i słychać, bowiem aktorzy w szaleńczych tyradach wyrzucają z siebie potoki słów. Odbierają przy tym moc prozie pisarza, który tak przedstawiany jawi się jako grafoman. Na szczęście Goldingowi wszystko jedno... Najgorsza jednak w "Widzialnej ciemności" jest pycha i megalomania reżysera. On wie, że sięga wysoko, i żaden marny recenzent nie wyrwie go z tego błogostanu. Dlatego mnoży efekty rodem z teatru Krystiana Lupy (co chwila wyciemnienie), czerpie z Warlikowskiego. Jednak z tych zapożyczeń nie tworzy niczego własnego. Za to zaraża aktorów poczuciem szemranej misji. W tym przedstawieniu nie mówi się niczego ot, tak sobie.

Tu trzeba wszystko wykrzyczeć, wychrypieć, najlepiej wijąc się po podłodze. Wtedy reżyser dotyka istoty spraw. Miało być wydarzenie, wyszedł pokaz nieudolności. Jak zwykle w takich razach miernikiem jest reakcja publiczności. Ata bezlitośnie wyśmiewa ich kolejne konwulsje. Śmiech bywa bronią także przeciwko złemu teatrowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji