Artykuły

Artystką bywam człowiekiem jestem

- Nauczyłam się, że jeśli nie jestem pewna, że coś jest słuszne, wychodzę na scenę przegrana. Nie zmusiłaby się do występu w centrum handlowym. Dziwię się niektórym, że to robią. Pieniądze to nie wszystko! - mówi warszawska aktorka i piosenkarka KATARZYNA GRONIEC.

Fani pokochali ją piętnaście lat temu za rolę Anki w słynnym "Metrze". To był jej debiut. Dziś przygotowuje kolejną solową płytę. Ambitna, konsekwentna, uparta. I wolna, jak nigdy dotąd. Po raz pierwszy otwarcie śpiewa o sobie.

Proste spodnie, czarny golf. Podczas rozmowy kręci się w fotelu, zerka za okno, niespiesznie, jakby leniwie odpowiadając na pytania. Nie przepada za mówieniem o sobie. I choć wyczuwa się u niej dystans, uśmiecha się serdecznie. Jak żyje? Intensywnie. - Ciężko przerzucić się z takiego tempa na wolny rytm wakacji. Dlatego nie ma sensu wyruszać gdzieś tylko na tydzień - mówi. Zresztą teraz nie ma na to czasu. Jeździ z recitalami po Polsce, występuje w "Trzy razy Piaf" w warszawskim Teatrze Ateneum oraz w "Tango Operita. Szare kwiaty" w Teatrze Syrena. Jednocześnie przygotowuje nową, czwartą płytę. Nazwie ją "Przypadki". I choć nie znosiła, gdy dziennikarze nazywali ją "sławną i niezależną", mówi, że dopiero teraz doświadcza czegoś w rodzaju niezależności.

Na własnej emigracji

Ten krążek będzie przełomem w jej życiu i karierze. Po raz pierwszy sama zajmuje się umowami, "papierkami". I wszystkie teksty są jej autorstwa. - Przełamałam się. To tak osobiste, że aż nieprzyjemne. Lubię chować się za cudze słowa - wyjaśnia. Do tej pory myślała, że nie może przekraczać granicy intymności, by piosenki zbytnio jej nie odsłaniały.

Najwięcej pomysłów przychodzi artystce podczas samotnej jazdy samochodem, gdy słychać tylko szum silnika. Inspiracje? Własne i cudze przeżycia. Niedawno dostała e-mail od nieznanego mężczyzny. Fotografika o imieniu Jean-Marc. Przypadkiem wszedł na jej stronę w internecie. - Zobaczył moje zdjęcia i stwierdził, że do złudzenia przypominam mu jego wielką miłość - uśmiecha się Kasia. - Napisał: "Zazdroszczę ludziom, którzy Panią otaczają". Ten e-mail natchnął mnie do napisania tekstu.

Mówi, że jest poza gustami większości. Na własnej emigracji. Stwarza swój świat, choć nie obraża się na cudzy. - Staram się być wierna sobie. Każda próba ubrania mnie w cudze pióra kończy się fiaskiem. To nie zawyżona samoocena, przeciwnie - przekonuje. - Nauczyłam się, że jeśli nie jestem pewna, że coś jest słuszne, wychodzę na scenę przegrana. Nie zmusiłaby się do występu w centrum handlowym. Dziwię się niektórym, że to robią. Pieniądze to nie wszystko!

Rodzice wpoili jej zasadę: Siedź w kącie, a znajdą cię. - Włożyli dużo energii, by wyjaśnić mi, że człowiek skromny jest fantastyczny. Tyle że na scenie to się kompletnie nie sprawdza - artystka kręci głową. Wyposażona w talent i pasję śpiewania, w momentach decydujących potrzebowała tzw. kopniaka. - Tak było przed "Metrem". Decyzję o przystąpieniu do eliminacji podjął za mnie kolega, bo dążenie do zaistnienia było mi obce - wspomina. Przerwała naukę w trzeciej klasie liceum i wyjechała z rodzinnych Gliwic do Warszawy. Rodzice bali się. "Dobrze, będziesz śpiewać, a z czego żyć?". Dali jednak wolną rękę. - Zrobili mądrze. Gdybym usłyszała "Nie", miałabym do nich wielki żal. Musiałam tylko obiecać, że zdam maturę. Czy są dziś ze mnie dumni? - Kasia robi pauzę. - Hmm, mam nadzieję.

Była podobna do Anki, głównej bohaterki "Metra". Zagubiona, nieco nieporadna. - Szał na punkcie tego musicalu był dla mnie oczywisty. Tyle włożyłam w niego pracy, wyrzeczeń, tyle energii!

Nie myślała o przyszłości. Ale mimo to w 1997 r. pojechała na Festiwal Piosenki Aktorskiej do Wrocławia. - Wiedziałam, że w Teatrze Studio Buffo, gdzie występowałam, niczego już się nie nauczę. I choć nie miałam śmiałości, to chciałam się sprawdzić - uśmiecha się lekko. Dostała Grand Prix i nagrodę dziennikarzy. - Szok! Z wrażenia zapomniałam nawet odebrać swoją wygraną. Cinquecento. Ponieważ nie miałam jeszcze prawa jazdy, więc samochód sprzedałam. I wzięłam kredyt na pierwsze własne mieszkanie w Warszawie.

Na swoje życie patrzy z przymrużeniem oka. - Dwadzieścia lat temu, jadąc pociągiem, podrzucałam do góry pomarańczę. Pociąg nagle zahamował, wyrzucony do góry owoc uderzył mnie w oko. To pointa mego życia. Cokolwiek bym zrobiła, zawsze do mnie wraca... - śmieje się. Jak pytania o "Metro" i Buffo. - Na ten temat powiedziałam już wszystko. Było, minęło. Wolę mówić o solowych projektach - irytuje się. Ale nauczyła się pokory. - Gdy sukcesy unoszą nas na fali, myślimy: "Nam się to należy". A wtedy następuje zjazd - mówi. Jak w 1992 r., gdy nie udało się z "Metrem" podbić USA.

Mania śpiewa, ja płaczę

Szybko dorosła. Musiała. Już jako "ta" Kasia Groniec zdawała maturę. Wieczorowo. I z Marianną w brzuchu. - To było wyzwanie. Rodzaj zabawy - wspomina tamten czas. Nie pamięta frustracji, że to zły moment. - Na macierzyństwo nigdy nie ma "dobrej pory". Zawsze jest się przed jakąś premierą, płytą - mówi. Dziś Mania ma 13 lat. - Mówi do mnie per "matko" i już od dawna nie rysuje laurek - żartuje artystka. - Banał, co powiem, ale ona przemeblowała mi świat: wiem już, co w życiu najważniejsze. Chociaż posiadanie dzieci to koniec wolności - zauważa. - Tej emocjonalnej. (...)

Symfonia emocji jest tak wielka, że po opuszczeniu garderoby nie umie przestawić się na zwykłe zajęcia. - Czasem długo bez słowa gapię się w telewizor, nim napięcie mi puści. - Źle znosi ocenianie. - Długo przeżywam krytykę. Udaję, że jest OK, ale wszystko po mnie widać. Zaraz "siada" mi twarz.

Wobec obcych jest zdystansowana, mało wylewna. Mówi, że różnorodność emocji, kóre uzewnętrznia podczas koncertów, to jakieś pół roku poznawania jej prywatnie. Etykietka "Czarnej Madonny", przylepiona jej przez media, śmieszy ją i złości. A wiele osób, gdy ją poznaje, bywa zdziwionych, że Kaśka uwielbia się śmiać. - Ze skeczów Monty Pythona, z sytuacji w stylu: "Poważny plan pierwszy, a w tle gość niskiego wzrostu próbuje odwiesić słuchawkę na telefon, który wisi za wysoko" - chichocze. Ale nie zaprzyjaźnia się tatwo. Bliskich może policzyć na palcach jednej ręki. Lubi ludzi inteligentnych, nienachalnych. Z ekstrawertykami jej nie po drodze. Wyjątkiem jest siostra Ilona, starsza o 7 lat, pedagog. Bratnia dusza, choć typowy zwierz towarzyski.

- Pamiętam, jak do Ilony przychodzili koledzy - wspomina.

- Ja biedna siedziałam sama, więc mama prowadziła mnie do pokoju siostry: "Kasia posiedzi tu z wami". Nie zapomnę konsternacji w oczach dorastającej panienki na mój widok!

Prywatne - zamknięte

O swoich związkach mówić nie chce. - To moja sprawa - ucina. Sparzyła się. Udzieliła wywiadu pewnemu pismu i była zniesmaczona. - Było mi tak głupio, że przez następne pół roku chciałam mieszkać w kanałach. Przenigdy nie dam się namówić do podobnych zwierzeń! - Mówi tylko, że w mężczyznach ceni siłę spokoju. - Jestem niezdecydowana, więc lubię mieć wsparcie. Oczekuję konkretów, gdy pytam, co zrobiłby na moim miejscu, choć i tak obieram własną opcję. Od faceta nie wymagam, żeby mnie podziwiał, ale doceniał.

Jest realistką. Ale rozmarzoną. Mimo wewnętrznego niepokoju ciekawią ją nowe rzeczy.

- Chciałabym dożyć takiej chwili, kiedy loty w kosmos będą tak popularne, jak jazda autobusem. Wtedy mogłabym popatrzeć na niebieską kulę i umiejscowić na niej siebie. Wszystko od razu wyda się małe - mówi. Gdy w 2001 r. RMF ogłosiło konkurs, w którym główną nagrodą miał być bilet w kosmos, wysłała zgłoszenie.

- Mania wtedy się rozpłakała: "Polecisz na księżyc i mnie zostawisz!". A ja naraz zdałam sobie sprawę, że wszystko, czym żyję, nawet te moje niepokoje, to najważniejsze, co mam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji