Artykuły

Żyję w ruchu i w napięciu

- Nigdzie nie bywam, bo nie lubię. Jestem totalną super-hiper-anty-gwiazdą! Życie mnie nauczyło cierpliwości, a teatr dobrych relacji z ludźmi, bo spektakl to przecież praca zespołowa - mówi MARIA PAKULNIS, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Urodziłam się w Giżycku, małym wówczas miasteczku jako najmłodsza z czwórki rodzeństwa. Panowała bieda, powszechnie jadało się to, co wyhodowano w ogródkach - w naszej kamienicy ogródki mieli wszyscy. Nienawidziłam okropnie obrywania czarnych porzeczek. Ale potem mieliśmy galaretki porzeczkowe, najlepsze do mazurków. Do dziś zawsze staram się mieć parę słoików w spiżarni. Bardzo często jadało się ryby, bo wokół były jeziora.W dzisiejszej Warszawie smażona ryba w zalewie octowej to rarytas. Mnie to śmieszy... Dla nas było to najbardziej pospolite jedzenie. Jedliśmy ryby świeże, wędzone, smażone, zawsze było ich pełno, więc mama część po smażeniu zalewała - stały codziennie w spiżarce oraz w specjalnym schowku w ścianie kamienicy, pod oknem (nie było przecież lodówek), tak żeby każdy mógł sobie wziąć. Czasami już patrzeć na nie nie mogłam... Mama, Litwinka z pochodzenia, bardzo dobrze gotowała. Przynosiła z targu osełki świetnego masła na liściu chrzanowym, doskonałą śmietanę. Wąchała i wybierała najlepszą, taką, która dawała się nożem kroić. Przynosiła kurę - rosół pachniał potem w domu obłędnie. Umiała też łączyć smaki. Robila bitki w sosie, dobrze znane w kuchni litewskiej, a potem, już z własnej inicjatywy, dodawała do smakowitej bitki pokrojony w drobniutką kostkę ogórek własnego kiszenia. To był poemat. Nie dawało się wtedy do sosu mąki, zagęszczanie odbywało się wyłącznie za pomocą świeżutkiej, gęstej, uznawanej dziś za bardzo niezdrową, śmietany! Mama piekła też pyszne, maleńkie bułeczki maślane z marmoladą, robiła rewelacyjne faworki i cieniutkie jak papier ciastka francuskie. I śleżyki, według babcinego przepisu, kruche ciasteczka cięte w małe kwadraciki - do jedzenia z masą makową, ale ja najbardziej lubiłam je same. Robiło się w domu tuszonkę, mielone mięso z tłuszczem, doprawione ziołami i zalewane odrobiną wódki. Pyszne. A jak się na tym usmażyło mięso albo dało odrobinę na rozgrzaną pieczeń... rewelacja! W domowej kuchni robiło się też beczki kapusty na zimę - białą i z tartą marchewką. Gdy się ją wyciągało potem w zimie szklistą i chrupką, soczystą i pachnącą - to była rozkosz. Robiliśmy też weki z mięsem, w szerokich słojach na gumkę i sprężynę, z rozpływającą się w ustach w zimie galaretką. Mama pakowała w słoje również ogórki, ale ja najbardziej lubiłam małe twarde ogóreczki zrywane w ogrodzie w upały, które miały kłujące, czarne, krótkie kolce na skórze. Ocierało się dłonią te kolce, otrzepywało piasek i wsadzało ogórka do miodu - był to przysmak wielki, żadnego obierania, skąd! Rąbało się to równo!

Ojcowskie zeppeliny

W moim dzisiejszym domu trzeba prowadzić trzy różne kuchnie: ja lubię mięso i ryby w każdej postaci, mąż jest wegetarianinem, syn nie je wędlin. Ale jakoś sobie radzę. Dużo nauczyłam się od taty. Tata fantastycznie gotował. Robił szczupaki na wiele sposobów, przygotowywał wspaniale mięsa. Gdy upiekł gęś, to najlepszą, jaką kiedykolwiek jadłam. Jego zeppeliny zawsze były w domu wielkim wydarzeniem. Skąd to umiał? Nie mam pojęcia. Gdy byłam mała, wydawało mi się, że to zwykła rzecz.

Ale on był jednak wyjątkowy... Kiedy robił zepelliny, zamykał się w kuchni. Wszyscy krążyli pod drzwiami na palcach pół dnia, bo zapach rozchodził się cudowny... Tata miał swoje sekrety: na przykład jego ciasto ziemniaczane nigdy nie ciemniało. Zeppeliny ojca to były ogromne cygara z ciasta, długości dwóch dłoni, a w środku miały starannie wyrobione i doprawione mięso. Robił ich mnóstwo, dlatego długo to trwało. Wiedział, że mniejszą porcję rodzina pochłonie w sekundę. Ja sama, wtedy pięcioletnia, zjadałam trzy. Wjeżdżały na stół na półmiskach, bielusieńkie, polanę skwareczkami, a kiedy się ciasto przecięło - wylewał się pyszny sos... następnego dnia zepelliny były cięte w plastry i odsmażane. To była zupełnie nowa jakość, bo stawały się chrupiące. Poznałam sekrety taty, ale sama zeppelinów nie robię. Robię za to prawdziwe kołduny litewskie. Są maleńkie, lepione tak, jak mnie nauczyła mama, w koroneczkę, zlane gorącym prawdziwym masłem, z majerankiem... człowiek jest w stanie zjeść ich nawet sześćdziesiąt. Ulubionym miejscem mojego dzieciństwa było Rydzewo. Zupełna wiocha wtedy, dziś - kurorcik. Nad samym jeziorem w Rydzewie jest restauracja Czarny Łabędź. Zaproszono mnie tam na obiad i oniemiałam: mieli takie ryby, zupy, pierogi ze skwareczkami i śmietaną jak u rodziców. Byl to dla mnie niespodziewany, cudowny powrót do krainy dzieciństwa. Tam przetrwały wszystkie te dawne smaki. Szybko się wyjaśniło, dlaczego. Czarnego Łabędzia prowadzi kolega, z którym w dzieciństwie jeździłam na łyżwach. Wychował się na tej samej kuchni.

Z Mazur na wakacje się nie jeździło, braliśmy po prostu koce, rowery i jechaliśmy nad jezioro na biwak. Mieliśmy po 16-17 lat i sami sobie gotowaliśmy. Łowiliśmy okonki, a potem na palenisku z cegieł, na starej, dobrze wypalonej patelni smażyliśmy je obtoczone w mące. Miały chrupiące ogonki, co może być lepszego? Łapaliśmy też raki. Miałam grupę fantastycznych przyjaciół - Kubę, Andrzeja, dwie Ewy - sporą paczkę. Razem się uczyliśmy, razem rozrabialiśmy. Chodziło się na łyżwy, w zimie na bojery, jeździliśmy też starą warszawą Kuby po zamarzniętym jeziorze. Były kuligi - prosto z kuligu wpadaliśmy na "świeżonkę", bo zawsze gdzieś we wsi było świniobicie. Chude świeże mięsko prosto z patelni! Pycha!

Catering zza plota

Z moją przyjaciółką i sąsiadką Grażynką żyjemy tu na Kabatach trochę jak na wsi - obie uwielbiamy gotować, więc przez płot od strony ogródka podajemy sobie ciągle coś na małych talerzykach. Uwielbiam chwile, kiedy wracam zmęczona z teatru i słyszę: "Podejdź no do płota!", a po chwili Grażyna podaje mi mały rondelek, w którym jeszcze bąbluje cielęcinka w wonnym sosie. Mniam. Razem pieczemy mazurki. Ona jest artystką, ja - jej podkuchenną do siekania orzechów i migdałów.

Na Nowy Rok zwykle piekę indyka, którego zjadamy z sąsiadami, w cztery rodziny. Za każdym razem mówię "nigdy więcej", ale mój syn Jaś tego indyka uwielbia... więc za rok znów go robię. Choć tak nienawidzę wyciągania ścięgien z indyczych nóg. No i pieczenie jest bardzo pracochłonne. Do środka indyka wkładam dwie łyżki masła, trzy renety pokrojone na ćwiartki i obsypane majerankiem, garść suszonych moreli i zaszywani, krzyżując mu nogi. Z wierzchu indyka obsypuję tylko solą i pieprzem, smaruję masłem. Trochę masła wkładani też na blachę i piekę indyka pod folią w 200°C tyle godzin, ile kilogramów waży. Po godzinie zaczynam go podlewać sokiem z brzoskwiń i wodą źródlaną, a potem polewani go już co kwadrans. Folię zdejmuję tylko na ostatnie pół godziny. Latem robię chłodnik litewski. Lubię mocne, konkretne jedzenie, więc do ugotowanej z czosnkiem botwiny dodaję cytrynę; to musi być esencja smaku. Chłodnik zawsze jest na dobrym jogurcie, z dodatkiem prawdziwej tłustej śmietany. Niektórzy trą warzywa - ja tego nie znoszę.Wszystko musi być pokrojone ręcznie, w drobną kosteczkę. Daję bardzo dużo kopru - ma tak zmysłowy zapach - i zostawiani w chłodzie na jakiś czas. Taka zupa musi się przegryźć. Gdyby ktoś zajrzał do nas, kiedy gotuję, przeraziłby się - bo kuchnia wygląda jak pobojowisko. Panuje kompletny rozgardiasz, ale ja ogarniam wszystko. Zawsze gotuję jednocześnie kilka dań: tu coś kroję, tam dorzucam zioła do gara, w jednym duszę, w innym doprawia. To jest logistyka, ja to lubię. Nie ukrywam, że lubię też jeść, lubię smakować. Byłabym pewnie bardzo gruba, gdyby nie to, że cały czas jestem nakręcona. Aktor na scenie potrafi stracić parę kilo w jeden wieczór. Żyję w ruchu i w napięciu, a jeżeli nie mam co robić, to sobie wynajdę. Na ogół nie choruję, nie - nie mogę sobie na to pozwolić, więc kiedy już zachoruję, zwalam się z nóg na miesiąc. I tylko wtedy odpoczywani. Moje weselne przyjęcie robiłam sama. Zaserwowałam głównie zdobyczną cielęcinę, którą wtedy przynosiły do domu "baby". Przyrządziłam ją na wiele sposobów. Wieczorne party odbyło się w mieszkaniu Adama Ferencego. Ewa Zaorska, mistrzyni gotowania, zrobiła dla mnie i Krzysztofa gar strogonoffa. Przyszli koledzy ze Współczesnego, w którym grałam, i każdy coś przyniósł - nasze wesele to była teatralna prywatka.

Później, gdy dziecko było małe, jeździliśmy latem do Krynicy, nad morze. W kilka rodzin, dzieci w sumie pięcioro. Jak wyglądał mój odpoczynek? Budziłam się pierwsza i szłam na zakupy. Zanim towarzystwo wstało, miałam już pokrojone warzywa, zrobione i zapakowane kanapeczki, a dla dzieci ugotowane risotto, z warzywami i mięsem. Ciągnęłam torby, paczki, garnki na plażę, a potem dzieciaki siadały rzędem na

zwalonym pniu i karmiłam je wszystkie po kolei, jedną łyżką. Otwierały buzie jak ptaki. No cóż, dobrze jeździ się ze mną na wakacje.

Wszystko przez Krysię

Do PWST zdałam za radą Krysi Drab, nazywanej przez nas Krysią-harcerką, polonistki w liceum pielęgniarskim w Giżycku. To była kobieta silna, aktywna, typ wędrowniczki. Uwielbiałyśmy ją wszystkie, a miała w klasie 45 dziewczyn. Prowadziła teatr poezji. Musiała urządzać akademie "ku czci", inaczej by ją wyrzucili - ale przemycała w nich piękne rzeczy, własne wartości. To Krysia mi powiedziała: "Idź, spróbuj". Dla mnie to było bardzo dużo, bo ona była uczciwa, rzeczowa, zawsze mówiła prawdę. Nigdy nie budziła w nas żadnych chorych ambicji. Przez pięć lat liceum dobrze mnie przygotowała. Przeszłam twardą szkołę, musiałam nauczyć się prawidłowo akcentować głoski - bo w domu mówiło się miękko, śpiewnie. Długo oduczałam się tego litewskiego zaśpiewu, jeszcze w szkole koledzy żartowali: "O, znowu spijewa!". Na egzaminie byłam przygotowana, rozumiałam, co mówię - dzięki Krysi. I oni w tej dalekiej, niepojętej, odległej jak księżyc Warszawie zobaczyli to we mnie. Mama była przerażona, nie wiedziała, co mi poradzić. Ale ułożyło się dobrze: zdałam, dostałam miejsce w akademiku Dziekanka, przyznano mi stypendium. Przez cały czas finansowo pomagał mi też wujek Heniek.

Dziś gram w Teatrze Komedia, w spektaklu "Życie. Trzy wersje" - byliśmy z nim Nowym Jorku, w Australii, Londynie, w wielu miastach w Polsce. Od lat gram też z Krzysztofem Kolbergerem w bergmanowskich "Scenach z życia małżeńskiego" w Teatrze Prezentacje. Przygotowałam i wyprodukowałam bardzo śmieszny spektakl "Przyjęcie" Mike'a Leigh - był grany w Fabryce Trzciny na Pradze, potem w Komedii. Gram także w serialu "Pierwsza miłość", to już szósta edycja. Nie pcham się, nie wkręcam. Nigdzie nie bywam, bo nie lubię. Jestem totalną super-hiper-anty-gwiazdą! Życie mnie nauczyło cierpliwości, a teatr dobrych relacji z ludźmi, bo spektakl to przecież praca zespołowa. Byłabym chyba dobrą pielęgniarką. Mam rodzinę i sporo przyjaciół, a wśród nich szczególne grono: rodziców i nauczycieli ze szkoły, którą kończył mój syn. Zrobiliśmy razem coś niezwykłego, dobudowaliśmy szkole skrzydło. Jakim cudem? Zorganizowaliśmy aukcję prac dziecięcych, poprowadził ją fantastycznie Jurek Owsiak. Odbył się wielki koncert - wzięli w nim udział najwspanialsi artyści, moi koledzy. Zrobili to za darmo, dla dzieci. Nikt nie odmówił, do końca życia będę im za to wdzięczna. I szkole wyrosło skrzydło... W tym roku nasza klasa skończyła gimnazjum, będą się tam uczyły następne dzieci. A my ustaliliśmy, że nie możemy tak po prostu się rozstać, więc raz w roku będziemy spotykać się przy wspólnym stole. Mam jedno marzenie - chciałabym wydać książkę. Coś w niej powiedzieć o życiu, o moich pasjach. Marzę o książce pełnej zapachów i smaków, zmysłowej,pełnej dobrej energii. Podałabym w niej tak precyzyjne przepisy, żeby każda dziewczyna umiała to ugotować - a potem podbić moim daniem dowolnie wybrane serce.

***

Indyk nadziewany jabłkami, pieczony w soku z brzoskwiń, soczysty. Indyka MARII PAKULNIS dobrze znają jej sąsiedzi i znajomi. szczęściarze! Aktorka co roku zaprasza ich na noworoczne przyjęcie z indykiem w roli głównej. Jest podobno fantastyczny. To po prostu nazywa się talent.

Tajemnicą wspaniałego smaku indyka Marii Pakulnis jest bardzo CZĘSTE PODLEWANIE GO PODCZAS PIECZENIA, ZWŁASZCZA PO ZDJĘCIU FOLII. Bardzo ważne jest, by indyka nie oprószać z wierzchu ŻADNYMI ziołami. Tylko sól i pieprz! Jedynie wtedy można wydobyć z niego całą kwintesencję SMAKU.

***

Maria Pakulnis

POPULARNA POLSKA AKTORKA.

Debiutowała w roku 1982 w "Dolinie Issy" Konwickiego. Znana z wielu seriali, m.in. "Pierwsza miłość" (matka Andrzeja) czy "Na wspólnej" (żona Oskara). Mąż - Krzysztof Zaleski, reżysr i aktor; 16-letni syn Jan.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji