Artykuły

Normalnie w przenośni

Przy Otwockiej 14 można się rozsiąść wygodnie i obejrzeć umiarkowanie dobry spektakl, który poziomem przypomina kino familijne. Historia dramaturgicznie sklecona po łebkach, ale grunt, żeby wszystko skończyło się happy endem - o "Ellingu" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Nowym Praga pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

"Elling" (reż. Petter Nass), film okrzyknięty wydarzeniem, to ciepła opowieść o pokonywaniu lęków, fobii, o niewyobrażalnym wysiłku, który trzeba podjąć by odebrać telefon, wyjść na ulicę, odezwać się do "pani w sklepie". I o gotowości do podjęcia tego ryzyka.

Przestrzeń ograniczona z trzech stron widownią imituje pokój. Komoda na całą długość pola gry z wąskimi szufladami, później okaże się podświetlana. Szufladę wysunąć i ma się łóżko z pościelą. Czerwona, nowoczesna kanapa z dwoma podgłówkami. Wystarczy, że realizator wciśnie guzik, podnosi się z tyłu buda i mamy samochód. Wystarczy, że barwa światła zmieni się na pomarańczową i już jesteśmy w kawiarni. Wystarczy, że na ścianie pojawią się fale i jesteśmy nad morzem, albo jakaś fabuła - siedzimy w kinie. Nośna przestrzeń. Szkoda, że wyobraźnia i konsekwencja nie poniosły twórców.

Na podłodze klepka i dwaj przyjaciele z psychiatryka - Elling (Jarosław Boberek) i Kjell (Tomasz Karolak). Wypalają ostatniego papierosa (blanta?) przed wejściem w normalne życie. Pod dozorem opiekuna społecznego Franka (Tomasz Kot), w ramach rządowego projektu, przystosowują się do normalności. Z potrzeb doczesnych, chcą mieć pomarańczowe ściany i DVD z nagrywarką DVD.

Ich problemem nie jest "normalność inaczej". Oni znajdują się na innym jej poziomie - w przenośni. Charakteryzuje ich dziewiczość, prostota rozumowania, którą mają dzieci. A to A, B to B. Nie używaj telefonu, bo wtedy jesteś zmuszony wpuścić do domu człowieka, z którym na przykład nie chcesz rozmawiać. Dokonują jasnego podziału obowiązków: kto chodzi po zakupy, a kto zmywa naczynia. Wszystkie decyzje mają swoje uwarunkowanie w przeszłości.

Po czym poznać ich nienormalność? Po postawie Ellinga - wyprostowany, stężony w sobie, ubrany pedantycznie. Jest przeciwieństwem zdecydowanie wyższego Kjella - zapuszczonego osiłka w heavy-metalowej koszulce i obwisłych jeansach.

Obaj powtarzają słowa, wyrażenia, przestawiają szyk zdania. Używają kolokwializmów: w sensie, ten, no, takich kurwa fajnych słów, słów fajnych, co normalni ludzie mówią. Ale Elling jest w tym intelektualistą. Kjell natomiast - swojskim, dobrym chłopakiem.

Normalność, do której mają się dostosować reprezentuje Frank. Piękny jak amant z małego ekranu. Pewny siebie, w lśniących butach, marynarce i jeansach - "jestem luzakiem". Zabiera swoich podopiecznych na film "z życia uczuciowego niewielkoportowych rybaków norweskich" (rząd-skąpiradło refunduje bilety tylko na seanse rodzimego kina). Wciąga ich w dyskusje, wyciąga do kawiarni. Niby jest kontrolerem życia, a własna żona mu się na Ibizę wypuściła. Jest też Reidun (Monika Pikuła). Sąsiadka w panieńskiej ciąży, która pewnego dnia, pijana, traci przytomność na klatce schodowej.

To postaci, z nienormalnego prawdziwego świata, które wdzierają się na scenę, tylko wtedy, gdy są potrzebne. Po odegraniu swojej roli zasiadają z powrotem wśród widzów. Elling i Kjell pozostają cały czas na scenie, mozolnie budując nowy świat w swoim tempie, jak który potrafi i jak chce.

Mają nowe potrzeby i aspiracje. Elling jest poetą. W jednej scenie Jarosław Boberek śpiewająco recytuje wiersz, a za plecami miga wizualizacja - przenośna rzeczywistość, w której urodził się wers "Chcę być dobry i miły, jak zło i zło na przemian". Wszystko to zatopione w muzycznej stylizacji na DAAB i Kult razem wzięte. To był moment, kiedy w spektaklu rodziła się nowa wartość. Niestety została zakrzyczana przez łatwiznę dramaturgiczną.

Przedstawienie skupiło się w gruncie rzeczy na Kjellu. Pewnie dlatego, że bardziej medialna i łatwiejsza do pokazania jest historia człowieka, który, w wieku 35 lat nigdy nie miał kobiety. Łatwiej jest opowiadać o pierwszej randce, kiedy "tak by człowiek chciał, ale się krępuje". Łatwiej jest pokazać pierwszy taniec z kulą dyskotekową romantycznie rzucającą na widownię świetlne zajączki. Łatwiej jest opowiadać o ojcostwie dla nieswojego dziecka. Łatwiej jest pokazać oświadczyny na niby, bo ona jest w ciąży "bez ojca", a on nie ma równowagi. Łatwiej jest wywieźć bohaterów nad fiordy, kazać im obserwować fale i gadać o blantach. Doświadczać wspólnoty, bezpieczeństwa i szczęścia jedząc kanapki i jabłko (to Reidun - Ewa w raju Ellinga).

Dlaczego łatwiej? Bo to wszystko już znamy z filmów, z książek, które czytamy w pociągach, z telewizji. Wiadomo, że człowiek się wzruszy, kiedy, w finale wszyscy bohaterowie siądą przy jednym stole. Zdmuchną świeczki z metaforycznego tortu, który zjedzie z sufitu pod postacią żyrandola i będą oczekiwali spełnienia życzeń.

Miejscami ten spektakl jest stylizacją na romantyczny film - Kjell i Reidun śpiewają sobie piosenkę o miłości, a za ich plecami wyskakują nagle kolorowe baloniki na sznurkach. Czasem jest przerysowaniem - trójka jedzie w podróż poślubną w rytm "Born to be wild" i tak się zachowuje. Pełno w nim bon-motów, przysłów, filozoficznych stwierdzeń demaskujących brak logiki naszej codzienności. Ale jakoś oprócz uśmiechu na twarzach widzów nic więcej nie zostaje. Może to kwestia aktorów, którzy zdecydowanie muszą się jeszcze rozegrać, albo w ogóle mieć w końcu coś do zagrania - Monika Pikuła, która problem Reidun przedstawia widzom jedynie przez założenie ciążowej sukienki.

"Elling" miał mówić o tym, że nienormalność może stanowić normę najwyższej próby. Myślę, że jeśli artyści jeszcze trochę popróbują to po wyjściu z teatru nie będzie się tak desperacko tęsknić za filmem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji