Artykuły

Każdy kij ma dwa końce, a nasz tylko jeden

- Nigdy i nigdzie nie spotkałem się z takim entuzjazmem sali. Po każdej scenie publiczność biła brawo, a kiedy Generał szukał butelki pod łóżkiem, ktoś za mną krzyknął: "Lodówka! Chłopie! Szukaj na lodówce!". Inni go uspokajali, więc się zaczęła kłótnia. Boże, jak to było miło. Polański opowiadał, że jak pokazywano " Rosemary's Baby" i diabelscy sąsiedzi dawali Mii Farrow jakieś podejrzane płyny, widownia krzyczała: "Nie pij". Czyli proszę bardzo, jest więź kulturowa - o swojej "Czwartej siostrze" w Teatrze Mołodyj w Kijowie i nie tylko, opowiada dramaturg i prozaik Janusz Głowacki.

Kurtyna idzie w górę, chór Młodzieży Wszechpolskiej śpiewa "Każdemu wolno kochać". Wchodzą wicepremierzy. Roman Giertych w prawej dłoni ściska miecz władzy, w lewej błyskawicę nauki. O operetce "Salon Warszawski" marzy Janusz Głowacki [na zdjęciu].

Paweł Smoleński: Pierwszy raz był Pan na Ukrainie?

Janusz Głowacki: Tak. Dzień wcześniej przyleciał po kolejny doktorat znany naukowiec, wicepremier Andrzej Lepper. Razem ze mną wylądował prezydent Kazachstanu ze świtą. Ten sam, co się wykazał brakiem patriotyzmu, nie obrażając się w imieniu kraju na Amerykę za film "Borat". Dzień po mnie wylądował Paulo Coelho, czyli był ruch. Za mną chodziła TV, więc ludzie patrzyli pytająco.

Marek Piwowski zaproponował ostatnio, żebym w "Rejsie 2" zagrał Andrzeja Leppera i nawet myślałem, czy by się w Kijowie na próbę nie podszyć. Ale zrezygnowałem przez delikatność. W latach PRL-u Rosjanie kręcili film gigant, coś jakby "Wyzwolenie Europy" z międzynarodową obsadą. Brali także pod uwagę osiągnięcia polskich komunistów. I propozycję zagrania Ignacego Logi-Sowińskiego dostał mój kolega aktor Jerzy Karaszkiewicz - rzeczywiście bardzo podobny. Ale Loga wezwał Karasia do siebie, przyjrzał się, skrzywił i stanowczo zażądał, że ma go grać Marek Perepeczko. Więc obawiam się, że wicepremier też by wolał, żeby go udawał Piotr Adamczyk.

Śnieg był jak u nas, cudnie błyszczały kopuły cerkwi, Dniepr zatykał oddech swoim ogromem. Tylko raz otoczyła nas policja, pytając, czy mamy prawo kręcić w metrze. Ogólnie czuło się sporo wolności, ale drugie tyle rozczarowania. Spędziłem w Kijowie pełne trzy dni z flaszką w ręku, więc czuję się absolutnie kompetentny, żeby przeprowadzić głęboką analizę sytuacji politycznej, kulturalnej i ekonomicznej na Ukrainie.

Niech Pan analizuje.

- Na oko wygląda, że ludzie czują się lekko wydymani. Oderwali się od imperium, liczyli, że świat to doceni i wynagrodzi i że przewalczą kompleks półkolonialny i kulturalny. Bo na przykład tutejsi artyści, żeby w ogóle zrobić karierę, musieli ją robić przez Moskwę. Więc teraz liczono, że Kijów, czyli Jerozolima prawosławnych, przełamie kompleks prowincji, odkuje się i zacznie liczyć oraz błyszczeć. A tu świat się owszem uśmiecha, ale nie do nich, tylko do Rosji, ukraińska góra się pokłóciła, a prezydent Juszczenko pogubił.

Co słychać na placu Niepodległości?

- Sprzedaje się tam T-shirty. Głównie dwa. Z Julią Tymoszenko - która jest piękna. I z ulubieńcem Kuczmy i Putina Wiktorem Janukowyczem - który rządzi. Bo nawet jeżeli pani Julia zostanie prezydentem, to prezydent ma, owszem, uprawnienia, ale żałosne. Na koszulce z Janukowyczem jest budzący szacunek napis: "Donbas nie wysyła pustych wagonów", co ewentualnie może oznaczać, że nie rzuca słów na wiatr.

Koszulki z Wiktorem Juszczenką nie ma w ogóle, za to przy poczcie głównej biega pełno bezpańskich psów.

Co Panu szkodzą psy?

- Bezpańskie - to zły znak. W Moskwie jest ich o wiele więcej, bo tam jest więcej inwalidów wojennych - z Czeczenii i Afganistanu. Jak wiadomo, miny przeciwpiechotne się ostatnio produkuje tak, żeby nie tyle zabijały, ile urywały nogi. Niekoniecznie ze względów humanitarnych, tylko ekonomicznych. Żyjący inwalida kosztuje wroga drożej niż nieżyjący żołnierz. Trzeba go leczyć, bulić na jego protezy itd. Wiadomo, że sam inwalida nawet bez obu nóg za bardzo nie wzrusza. Więc inwalidzi inwestują w szczeniaki. Inwalida ze szczeniakiem to już inna rozmowa. Jest tylko kłopot, bo szczeniaki szybko rosną, więc się kupuje nowe, a stare wyrzuca.

W Kijowie ludzie te psie odrzutki karmią, natomiast w Moskwie zwierzaki muszą sobie radzić same. Biegają stadami i żebrzą na własną rękę. W Warszawie na razie nie ma w centrum ani psów, ani żebrzących inwalidów wojennych, a psy głodują sobie elegancko w schroniskach.

Przyjechał Pan do Kijowa na premierę "Czwartej siostry".

- W "Czwartej siostrze" w Kijowie na scenie nie ma psa, ale jest weteran z Kabulu. Postać bardzo rozbudowana. Reżyser dodał mu kilka piosenek. U mnie w tekście ten weteran śpiewa tylko raz i jest kaleką, którego uzdrawia widok cudzych pieniędzy. W Kijowie jest zdrowym wąsaczem rzucającym prosto w salę songi - "Gwiazdy nad Kabulem" i inne.

Coś jakby u Brechta?

- "New Yorker", pisząc o "Czwartej siostrze" w Nowym Jorku, też ją porównał do teatru Brechta, Teatr Mołodyj to jeden z najlepszych w Kijowie. W innych gra się głównie klasykę, a Mołodyj jest nowoczesny. W Polsce nowoczesność kojarzy się głównie z gołymi facetami na scenie, a w Kijowie z antyrosyjskością. Więc mnie ostrzegano, że się recenzenci podzielą. Część napisze, że atakujemy Moskwę, a część - że Kijów.

Tak czy inaczej nigdy i nigdzie nie spotkałem się z takim entuzjazmem sali. Po każdej scenie publiczność biła brawo, a kiedy Generał szukał butelki pod łóżkiem, ktoś za mną krzyknął: "Lodówka! Chłopie! Szukaj na lodówce!". Inni go uspokajali, więc się zaczęła kłótnia. Boże, jak to było miło. Polański opowiadał, że jak pokazywano "Rosemary's Baby" i diabelscy sąsiedzi dawali Mii Farrow jakieś podejrzane płyny, widownia krzyczała: "Nie pij". Czyli proszę bardzo, jest więź kulturowa.

Podobno jest taka kategoria jak "widz naiwny". Taki widz angażuje się w teatr czy film bez reszty. A w "Siostrę" człowiek wychowany w dawnym Sojuzie i krajach zależnych może wpaść po uszy, bo - choć to dramat uniwersalny - dzieje się w oparach posowieckiej rzeczywistości. To absurd, ale jakoś znajomy.

- Dlatego umiałem to napisać. W Kijowie się mnie pytano, skąd Pan to wszystko o nas wiedział. Jak to skąd? Najczęściej w tej sztuce powtarza się zdanie: "jestem w depresji". To mój poranny paciorek.

Stanisław Moisiejew, czyli reżyser i dyrektor teatru, powiedział w wywiadzie coś, co mnie ucieszyło. Że ta sztuka jest przede wszystkim o rozpaczliwym poszukiwaniu miłości. I dodał, że jeśli uznamy, że miłość to Bóg, to zauważymy, że siostry, jakimś cudem, w tej całkowicie pozbawionej iluzji Moskwie, tę miłość znajdują. Równocześnie sztukę przejaskrawił i popchnął w kierunku groteski. Wytłumaczył mi, że na Ukrainie tak trzeba, bo inaczej byłoby za bolesne i nie do wytrzymania, a ta groteskowość wywołuje katharsis. Widziałem "Czwartą siostrę" w wielu krajach. Kijowskie przedstawienie jest ze wszystkich najdłuższe, ale tam mają trochę inne poczucie czasu.

Zaczyna się świetnie. Żelazna kurtyna, którą tną w ciemności coś jak gdyby elektryczne palniki. Niby już jesteśmy po drugiej stronie. No właśnie, tylko gdzie jesteśmy. Tu, tam, w Azji, w Europie, w Kijowie, w Moskwie czy w Warszawie?

Bolesne przecinanie się do Europy? Ukraińcy walczą z kompleksem prowincji, coś jak my.

- Jeżeli chodzi o nas, to kompleksy może i były, ale się zmyły. Szef kampanii wyborczej Busha seniora zauważył, że w polityce pod żadnym pozorem nie wolno kopać stojącego. U nas zwyciężyła inna koncepcja. Pokazujemy Niemcom i Rosji groźną twarz, prężymy muskuły, a równocześnie przy każdej okazji staramy się przypomnieć tym, których straszymy, ile wycierpieliśmy i jak bardzo zasługujemy na ich miłość i współczucie. Przeciwnicy polityczni naszego rządu uważają, że to jest skrzyżowanie megalomanii z cierpiętnictwem. Nie mają racji. To jest piękne i harmonijne połączenie.

Kiedy ostatnio był Pan w Warszawie?

- Przyjechałem z Nowego Jorku tuż przed świętami. W Wigilię poszedłem na Stare Miasto. Przed Zamkiem stała gigantyczna choinka z wielkim kolorowym napisem "Wesołych Świąt życzy Ferrero", a obok wystawa portretów pt. "Ofiary stanu wojennego".

Nie Polacy są winni, że stan wojenny zrobiono tuż przed świętami.

- Ja to samo mówiłem grupie Amerykanów, którzy jednak uważali, że to trochę ryzykowne zestawienie. Twarzy pomordowanych z kolorowymi bombkami. Tym bardziej że na ulicach żadnych innych wystaw nie widzieli. Spóźnili się na wcześniejszą o zbrodni katyńskiej. To są różnice kulturowe. Cudzoziemcy nie potrafią zrozumieć ani duszy polskiej, ani ukraińskiej, ani rosyjskiej. Nie potrafią docenić wielkodusznego gestu jednego z wicepremierów, który ogłosił amnestię maturalną dla młodych Polaków. Ale trudno. Jesteśmy w Unii i chcemy czy nie chcemy, musimy przyjąć do wiadomości, że są na świecie kraje, które poważnie traktują świadectwa naukowe.

U Słowian jest inaczej. Pamiętam, że kilkadziesiąt lat temu redaktor naczelny warszawskiej "Kultury" Janusz Wilhelmi, składając życzenia urodzinowe znajomemu docentowi, powiedział: "Życzę Ci następnego marca, żebyś został profesorem".

Wszystko się Panu harmonijnie łączy, czy coś Pana jednak zaskakuje?

- Przyznam się, że nie zrozumiałem tego wielkiego dramatycznego spektaklu, który się odbył w katedrze warszawskiej w związku z nieudanym ingresem arcybiskupa Stanisław Wielgusa. Wszyscy biorący udział sprawiali wrażenie zaskoczonych, a w Watykanie zapewne denerwował się Benedykt XVI. Arcybiskup prawie płakał, prymas Glemp był rozżalony i speszony, a prezydent jakby niepewny. To bił brawo, to przestawał. Przed katedrą kotłował się tłum z transparentami "Sanhedryn", pobito dziennikarzy. Jestem ciekaw, czy był tam jakiś reżyser, czy wszystko wymknęło się spod kontroli. To było coś dla Dana Browna, on by na pewno włączył w to Opus Dei. I potem to nagle się wszystko urwało. Pyk. Wszystko zniknęło ze wszystkich mediów. Także mój ulubiony ksiądz Isakowicz-Zaleski.

Wyczuwam Pańską zazdrość. Ma Pan sukcesy na Broadwayu, w Londynie, Moskwie i Kijowie, a tu rośnie konkurencja, i to wcale liczna.

- Coraz częściej czuję się bezradny wobec bogactwa życia. Niektórzy krytycy uważają, że to, co piszę, jest surrealistyczne, inni - że naturalistyczne. Jedni i drudzy mają rację. Wczoraj pomyślałem, że można by spróbować odnieść się do "Dziadów" Mickiewicza i zrobić musical albo operetkę pt. "Salon warszawski" albo "Bal u senatora". Ale to by miało sens tylko wtedy, jeśli zgodziłyby się wystąpić prawdziwe postacie ze sceny politycznej. Na przykład kurtyna idzie w górę, po lewej stronie chór biznesmenów pod batutą Jana Kulczyka śpiewa "Obława, obława" w tłumaczeniu Jacka Kaczmarskiego. Po prawej chór Młodzieży Wszechpolskiej śpiewa "Każdemu wolno kochać". Wchodzą wicepremierzy. Roman Giertych jako postać alegoryczna w prawej dłoni ściska miecz władzy, w lewej - błyskawicę nauki.

Potem występują: chóry lustrowanych, lustratorów, byłych i przyszłych agentów i tak dalej. Ale właściwie szkoda czasu. Politycy nie mają czasu na sztukę. Nawet gdyby gospodarz balu był silnie związany z obozem patriotycznym. To jest pociągające w języku parlamentarzystów, że są rzeczy "związane silnie", "związane słabo", niemające "związku bezpośredniego", ale mające "silny związek pośredni", że istnieją "podejrzenia graniczące z pewnością"...

"Woda na młyn" i zwrot "wszelkiej maści" przywołano po raz pierwszy od czasów Gomułki i Gierka.

- Ale jeszcze nie powiedziano: "każdy kij ma dwa końce, a nasz kij ma jeden koniec".

Gdzieś wyczytałem, że za granicą powiada się o Polsce, że panuje u nas kultura podejrzliwości.

- Poważnie? To niesamowite. Owszem, jak wychodziłem z Teatru Narodowego po wręczeniu Złotego Berła Tadeuszowi Różewiczowi, to tam stali zbieracze autografów. I ja z próżności się w jakichś zeszytach podpisywałem. I potem nagle przyszło mi do głowy, że ja się tak ciągle podpisuję i podpisuję, a potem się nagle okaże, że kierowałem pacyfikacją w warszawskim getcie. Ale po tygodniu się uspokoiłem, że to jakaś bzdura, bo obliczyłem, że na to akurat jestem za młody. Autografów więcej nie rozdaję. Elżbieta Baniewicz napisała w "Twórczości" recenzję z "Czwartej siostry" pt. "Strach się bać".

A czy Pan się nie boi, że z rządu odchodzą fachowcy, np. minister Radek Sikorski?

- A na co nam on? Ja jakbym był talibem i dowiedział się, że kontrwywiadem kieruje Antoni Macierewicz, to normalnie bym wpadł w panikę.

To, że minister Sikorski zna języki, to niekoniecznie jest zaletą. Na przykład senator John Kerry, czyli były kontrkandydat prezydenta Busha, świetnie mówił po francusku i wcale mu to w wyborach nie pomogło. Widziałem w telewizji amerykańskiej, jak ktoś z Teksasu mówił z niesmakiem "Co, John mówi po francusku? To znaczy, że co? English is not good enough for him?".

A nie irytuje Pana, że dziś władza wszystko wie lepiej niż Pan?

- Tylko mi imponuje. Że są ludzie, którzy są pewni wszystkiego, podczas gdy ja mam coraz więcej wątpliwości. Czechow uważał, że nie ma prawa pisać, jeżeli nie zna odpowiedzi na pytania, jak żyć, ale pisał. W "Czwartej siostrze" Generał pyta się Babuszki: "Kto tu rządzi, gdzie są pieniądze i jak to wszystko się skończy?". A dopiero na końcu: "A, i jeszcze jedno - jak żyć?".

A jak to się skończy?

- Ja nie wiem, to jest pytanie do pani minister Fotygi. Umacnianie czy osłabianie sojuszy jest w jej rękach. Przypomnę tylko, że parę lat temu w czasie amerykańskiej walki wyborczej w Miami odbyła się debata Bush - Kerry. I kiedy senator Kerry zaatakował Busha za niezorganizowanie koalicji, ten powiedział: "Zapomniałeś o Polsce!". Na co parę setek obecnych wybuchnęło śmiechem. Wyprodukowano nawet T-shirty, na których obecny prezydent, wznosząc z powagą palec, przypomina: "You forgot Poland". Jeden sobie kupiłem. Korespondent polskiej telewizji podkreślił z dumą słowa prezydenta, ale o reakcji sali i o koszulkach nie wspomniał.

Nie było Polski w Davos, nie było na konferencji w Monachium. Nie lubimy wychylać nosa z własnego podwórka.

- Ja się nie zgadzam z tym, że trzeba koniecznie wszędzie być i coś mówić. W Polsce się strasznie dużo mówi. Bez pokrycia, bez konsekwencji. Nie wiadomo, po co. To znaczy wiadomo po co, ale nie wiadomo.

Polska jest krajem bardzo podzielonym.

- I tak to lepsze niż rozbiory. Ukraina jest podzielona, Ameryka jest podzielona, można z tym jakoś żyć.

Czy ten stan, obecny układ w Polsce, potrwa długo?

- Chyba długo. Zresztą, co ja będę mówić. Może pan coś wie, co naprawdę myśli i czuje naród. Do jakiego stopnia interesuje się polityką, władzą, lustracją itd. Z tych skaczących w dół i górę sondaży i podziałów na PiS i Platformę ja nic nie rozumiem. Parę dni potem, kiedy Lech Kaczyński został wybrany na prezydenta, leciałem do Polski. Przedtem na Greenpoincie kupiłem chicagowski "Dziennik Związkowy". W samolocie przeczytałem, że: "Kandydat Platformy był faworytem biznesmenów wyzyskujących swoich pracowników i swoje państwo dla maksymalizacji zysków, młodych dobrze sytuowanych profesjonalistów, wojujących feministek, postkomunistów, homoseksualistów, ateistów i animatorów pornobiznesu"... Przeczytałem i się przeżegnałem. Bo jeżeli tak wygląda prawie połowa głosujących Polaków, to ja lecę do jakiejś Sodomy.

Czy jakakolwiek Pańska prognoza sprawdziła się?

- Jedna tak. Byłem w Stoczni Gdańskiej w 1980 r. Wszyscy byli pełni optymizmu, a ja mówiłem, że to się skończy kiepsko. I był stan wojenny. Ja się zawsze spodziewam najgorszego. W "Czwartej siostrze" urodziło mi się dziecko z kałasznikowem.

*Janusz Głowacki (ur. 1938) - prozaik, dramatopisarz, publicysta. Wyjechał z Polski w grudniu 1981, mieszka w Nowym Jorku. Wydał m.in.: zbiór felietonów "Powrót hrabiego Monte Christo" (1975), zbiory opowiadań "Wirówka nonsensu" (1968), "Paradis" (1973), "Polowanie na muchy" (1974), dramaty "Kopciuch" (wystawiony w 1979), "Polowanie na karaluchy" (1986), "Antygona w Nowym Jorku" (1992), powieści "Moc truchleje" (1981) i "Ostatni cieć" (2001), wspomnienia "Z głowy" (2004). Współscenarzysta filmu "Rejs"

Czwarta Siostra

"Czwarta siostra" Janusza Głowackiego to tragikomedia, w której - jak pisano w recenzjach - wykreowana rzeczywistość unosi się w rejony poetyckiego absurdu. Rzecz dzieje się w posowieckiej Moskwie, a opowiada historię rodziny: ojca-generała, tak naszpikowanego odłamkami w czasie II wojny światowej, że brzęczy w bramkach do wykrywania metali, jego dzieci i wnuków. Mamy tam marzenia o emigracji do Ameryki (okazuje się, że wuj zza oceanu jest rosyjskim gangsterem w Nowym Jorku), weterana z Afganistanu, chłopaka, który porzuca naukę, by zostać żołnierzem mafii, chaos i rozczarowanie nową rzeczywistością, nostalgię za ZSRR. Lecz przede wszystkim mentalność homo sovieticus, jego spryt i cwaniactwo, bo kto inny wpadłby na pomysł, by na casting do dokumentalnego filmu o Moskwie - zachodni reżyser szuka prostytutki - posłać chłopaka przebranego za dziewczynę, tytułową czwartą siostrę. Na koniec niemowlę - wnuczka Generała - urządza strzelaninę z kałasznikowa. Sztuka Głowackiego była wystawiana i chwalona na całym świecie, m.in. na Broadwayu. Jej ostatnia zagraniczna premiera odbyła się kilka tygodni temu w Kijowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji