Artykuły

Metafizyka środka

Z Martinem McDonaghem jest prawdziwy kłopot. Wykreowawszy się na enfant terrible współczesnego teatru, zaprogramował niejako większość tekstów, które o nim powstają. Powtarzane są więc w nieskończoność efektowne szczegóły z jego życia: że wychował się w Anglii, ale jest pisarzem irlandzkim, bo jeździł na wakacje do dziadków; że rodzice zostawili go z bratem, jako nieomal nastolatków, w Anglii, a sami wrócili do Irlandii; że nie przeczytał żadnej książki, tylko niczym Quentin Tarantino poznawał lektury szkolne, oglądając kolejne adaptacje na wideo; że pisał bardzo dużo opowiadań, które były odrzucane; aż wreszcie zadebiutował w teatrze i wtedy się zaczęło. A potem jak to obraził Seana Connery'ego, jak okrzyknięto go geniuszem teatru i tak dalej. A teraz już go teatr nudzi i będzie pracował w filmie i to amerykańskim. Wszystko pięknie i nic mnie to nie obchodzi. Kiedy jednak patrzy się na "Poduszyciela" czy "Czaszkę z Connemary" i zaczyna się zastanawiać, "dlaczego zachwyca, skoro nie zachwyca", to te szczegóły z życia pozwalają zrozumieć, gdzie tkwi problem z tą dramaturgią.

W ciągu dwóch tygodni w Warszawie oglądaliśmy dwie premiery sztuk McDonagha w dwóch znaczących teatrach - w Ateneum "Czaszkę z Connemary" w reżyserii Kazimierza Kutza, w Małym (scena Narodowego) "Poduszyciela" w reżyserii Agnieszki Glińskiej.

W "Poduszycielu" miejsce gry zakreśla przedłużony czworokąt, którego trzy boki tworzą kościelne ławki, a czwarty, przodem do publiczności, biała fasada domu z parą drzwi, do których prowadzą schodki. Po prawej stronie domu widać otwartą sypialnię z łóżkiem, po lewej jakby kuchenkę. Pomieszczenia te i wejście znajdują się na wyższym poziomie niż całkowicie pusta przestrzeń zakreślona ławkami, na której, poza scenami pantomimicznymi rodziców, dziejącymi się w kuchni i pokoju, rozgrywa się akcja. Przestrzeń jest więc bardzo prosta. Tworzy niby to podwórko, niby piwnicę albo - ze względu na rozmiar i rodzaj pustki - kojarzyć się też może z salą gimnastyczną użytą przez policję polityczną do tortur, przesłuchań czy przetrzymywania więźniów. Równocześnie ławki kościelne (tworzą jakby pierwszy rząd widowni) przywodzą na myśl świątynię, miejsce spotkania z ostatecznością i miejsce spowiedzi. Spowiedź to czynność, która odbywa się też na policji. Wprowadzeni w nastrój eschatologiczny, zaczynamy śledzić historię.

Rzecz dzieje się w bliżej nieokreślonym kraju totalitarnym. Katurian, autor makabrycznych opowiadań, w których zwykle ofiarami są dzieci, zostaje aresztowany, ponieważ w jego miejscowości wydarzyły się porwania i morderstwa dzieci wykonane na wzór przez niego opisywanych. Katurian, który na co dzień pracuje w rzeźni, zdołał wydrukować tylko jedno z licznych opowiadań i właśnie ono naprowadziło na jego trop policję. Po skonfiskowaniu pozostałych tekstów, funkcjonariusze odnaleźli w nich historie, według których odbyły się inne morderstwa. Utwory te znał tylko opóźniony w rozwoju brat autora Michał. On także zostaje aresztowany.

Podczas przesłuchań dwóch policjantów przytacza treść makabrycznych opowiadań na dowód, że ich autor jest osobowością psychopatyczną o sadystycznej wyobraźni. Z czasem jednak okazuje się, że źródłem chorobliwej imaginacji Katuriana nie jest

wrodzona nienawiść do dzieci, lecz traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Gdy policjanci idą na obiad, Katurian zostaje sam na sam z Michałem. W trakcie ich rozmowy okazuje się, że zbrodni dokonał, inspirując się utworami brata, Michał; dowiadujemy się również, że to Katurian zabił rodziców, gdy odkrył, że dla naukowego eksperymentu katują od siedmiu lat brata.

Dowiadujemy się lub nie, bo wszystko zaraz jest poddane w wątpliwość. W końcu nie wiemy, co było prawdą, co zmyśleniem, a co zwykłym wybiegiem w celu osiągnięcia ważniejszego celu. Najważniejsze bowiem okazują się dla Katuriana opowiadania. Sam wymierza sprawiedliwość bratu, przyznaje się do jego zbrodni i swego czynu sprzed lat, by ocalić swą spuściznę. Zawiera bowiem pakt z policjantami. W zamian za przyznanie się do winy, czyli rozwiązanie sprawy, oni nie zniszczą po zakończeniu śledztwa i wykonaniu na Katurianie wyroku jego opowiadań. Ale to nie koniec komplikacji. To nieomal początek.

Intryga "Poduszyciela" jest pełna nagłych zwrotów akcji, to wirtuozeria, która w pewnym momencie zaczyna działać jak sztuka sama dla siebie. Przyświeca jej zaś pseudofilozoficzne przestanie, że śmierć jest nieważna - ważne co po nas zostanie. Non omnis moriar. Dlaczego jednak to jest taki problem.? Przecież poza krajami totalitarnymi, których już nie ma w Europie w takiej postaci, nie ma niebezpieczeństwa, że policja spali dorobek pisarza. Raczej odwrotnie, przykłady różnych autorów wskazują na to, że dzieła się nie karze za czyny twórcy.

Sztuka nie warta by tyle o niej mówić - ani mądra, ani głupia. Sprawny dramaturg próbuje być moralistą i mędrcem, podczas gdy jego możliwości ograniczają się do odwzorowywania obrazków obyczajowych, jak to się robi w sztukach "irlandzkich". Siłą przedstawienia w Teatrze Małym są aktorzy. Dwóch aktorów młodego pokolenia i dwóch aktorów pokolenia średniego ratuje widza przed uczuciem kompletnego niesmaku i poczuciem oszustwa intelektualnego. Wydumana historia pokazana została przez prawdziwe postaci.

Katurian Marcina Hycnara to bardzo inteligentny i wrażliwy człowiek. Od pierwszej konfrontacji z policjantami próbuje rozeznać sytuację, w której się znalazł i aktywnie jej zaradzić. Ukrywa swoje prawdziwe możliwości, próbuje przechytrzać prześladowców. Jest w tym przekonujący, zabawny i przejmujący. Wierzymy też w jego miłość do brata, widzimy jej tragiczny wymiar. Jednak mielizny roli są tam, gdzie mielizny tekstu. Hycnar - pełen wdzięku, naturalny - gra zgodnie z tym, czym w istocie jest ta sztuka, czyli jak w sitcomie. McDonagh stosuje bardzo tanie chwyty emocjonalne - w scenie, gdy okazuje się, że ostatnia "ofiara" Michała żyje, dziewczynka (oczywiście głuchoniema) cala i uśmiechnięta wprowadzona zostaje przed oczy widzów. Hycnar tę scenę kładzie, bo sama w sobie jest niesmaczna, gra na najbardziej elementarnych emocjach. Cieszymy się oczywiście i czujemy ulgę, że upośledzone dziecko zamiast być ukrzyżowane jak Jezusek, zostaje zostawione w szopie z "dużą ilością jedzenia". Dzieje się to tuż po tym, jak Katurian zabił brata, który przyznał się do zbrodni - również na owej dziewczynce. Pisarz - przyciskany do muru przez policjanta, który mu udowadnia, że to nie on zabił dzieci - śmieje się; scena jak z filmu familijnego, w którym wszystko się dobrze kończy. Tymczasem widok dziewczynki może mu nasunąć wątpliwości, czy Michał w kwestii innych dzieci też nie powiedział nieprawdy, czy nie zabił go więc zbyt pochopnie.

Robert Majewski, który gra Michała, to aktor, który nie był dotąd w Teatrze Narodowym wykorzystywany, a niewątpliwie jest to wyjątkowa osobowość. Lekko pochylony, jakby szukający równowagi, co nie pozwala mu na rozproszenie, utratę skupienia. Równocześnie nie ma w tym nic z filozoficznej pozy, jakby zwykły fizyczny feler. Jego konsekwencją jest sposób mówienia, specyficznie wypowiada słowa, jakby z pewnym wysiłkiem, wydobywa z siebie tylko tyle dźwięku, ile musi, by słowo było czytelne. To sprawia, że Majewski gra Michała tak, iż do końca nie wiadomo, czy chłopak rzeczywiście wskutek tortur zadawanych w dzieciństwie jest opóźniony w rozwoju, czy też - świadomy tego, co się wokół niego dzieje - wybiera pozór bycia niedorozwiniętym jako ucieczkę, postawę życiową, dającą mu możliwość pozostania na boku, bo wie, że nikt się go nie będzie czepiał i niczego oczekiwał.

Żywy, impulsywny, plastyczny Hycnar i statyczny, filozoficzny Majewski to para, która zajmuje widzów i daje tej nieprawdziwej historii prawdziwe życie. Mniej możliwości mają policjanci, grani przez Piotra Machalicę i Krzysztofa Stelmaszyka. McDonagh nie zna umiaru, daje im mnóstwo dodatkowych uwarunkowań: molestowanie w dzieciństwie, śmierć dziecka, niespełnione ambicje literackie i tak dalej, które dla aktorów są raczej kotwicą niż skrzydłami. Obaj jednak wychodzą z tej bzdury obronną ręką, grając, jakby ich postaci rzeczywiście miały dobre motywacje.

Niby wszystko jest inaczej w "Czaszce z Connemary". Już scenografia zdradza różnicę między sztukami. W miejsce symbolicznej, interpretującej przestrzeni mamy dekorację określającą miejsce akcji - zaniedbany dom Micka Dowda, wdowca w starszym wieku. Historia jest tu bardzo prosta, w zasadzie nawet nie ma fabuły. Irlandzka prowincja ma nas zachwycać typami. Znamy już je na wylot. Zapijaczony, ale nigdy naprawdę pijany Mick, mieszka samotnie, jego dom przypomina chlew. Rodzajowa Maryjohnny, która przychodzi pogadać (nic innego przecież nie robi się na irlandzkiej wsi). Głupkowaty Mairtin Hanlon - osiłek z niewyparzonym językiem i wrażliwością (oczywiście) dziecka. Policjant Thomas Hanlon, który pozuje na porucznika Columbo, a jest niezgułą z astmą. To obrazek obyczajowy, którego osią dramaturgiczną jest ekshumacja siedmioletnich grobów. Mick zabił żonę, jadąc z nią po pijaku, teraz musi się skonfrontować z jej ciałem, ponieważ to on właśnie wynajmowany jest przez księdza do corocznych ekshumacji. Trup zniknął - do końca nie wiemy dlaczego, skoro w finale okazuje się, że celem złodziei był medalion, który Oona, żona Micka, zabrała do grobu.

Głównym problemem, z którym mamy się zmierzyć, jest pytanie, czy Mick zabił żonę specjalnie, a następnie upozorował wypadek, czy niechcący, jak twierdzi. Jest to kolejna bzdurna historia z ambicjami do głębi, której nie ma. Bo co niby ma z tego wynikać? Dlaczego mamy się zastanawiać, czy Oona została zabita specjalnie czy niechcący? Co to zmienia w naszym życiu? Zdegenerowani wieloletnią dietą ziemniaczaną Irlandczycy bez zahamowań likwidują przeszkadzających im współziomków i śmiesznie ze sobą rozmawiają. Oto Irlandia Martina McDonagha, kolejny odcinek sitcomu, w którym postaci siarczyście klną i przypominają bardziej zwierzęta niż ludzi. Jest to chwilami zabawne w warstwie dialogu, ale dlaczego iść na to do teatru, skoro pełno tego w telewizji?

Kazimierz Kutz stwierdził przed premierą, że jest w tym mądrość i nie była to jego pierwsza pomyłka. Trzy spośród czterech postaci wydają się być źle obsadzone. Teresa Budzisz-Krzyżanowska na Maryjohnny jest za młoda, nie robi wrażenia staruszki łażącej po domach w celu podłączenia się pod picie bimbru.

Wspaniała dykcja i świetny wygląd aktorki odbierają efekt naturalistyczny, niezbędny w tej roli. Marian Glinka jako policjant, który ma być wnukiem Maryjohnny, robi wrażenie jej dziadka, gra komediowo stereotypowego glinę-niezgułę. Podobnie Łukasz Nowicki - wrażliwy gbur - daje karykaturę postaci, która zresztą też jest karykaturą, więc ma się poczucie nadmiaru.

Uwagę przykuwa Jan Kociniak. Jego Mick Dowd to samotny człowiek, którego ewidentnie coś dręczy, ale nie jest to problem ukrycia zbrodni sprzed lat. Kociniak gra bez szarży, bez efektów, nie wykorzystuje dialogu do rozśmieszenia publiczności. Aktor, którego przez tyle lat oglądaliśmy jako lekko zaokrąglonego, choćby w roli niezapomnianego kulejącego anioła w telewizyjnych "Igraszkach z diabłem", od jakiegoś czasu ma inne emploi: wyszczuplał, jego twarz nabrała niepokojących rysów. Dzięki temu, że był typem komediowym, jego nowy wyraz jest niezużyty, bardzo nośny dramatycznie. Jego niezwylda fizyczność i gra całkowicie pozbawiona łatwej komediowości nadają postaci Micka głębię, której autor nie umiał dać utworowi.

Zamieszanie z McDonaghem spowodował Brian Friel. Napisał "Tańce w Ballybeg" i zrobił Irlandii gębę. Bardzo sympatyczną, ale gębę. Wyżłobił ją na rodzajowo, acz nadal poczciwie, McDonagh i materiał eksportowy gotowy. Już wszyscy wiemy, jak jest w Irlandii - śmieszno i straszno zarazem. Ludzie klną, zabijają się, ale jakie to równocześnie głębokie i metafizyczne. Gdyby te przedstawienia wszystkie piękne nazwy miejscowości zamienić na zwykle polskie, a bohaterów pozbawić irlandzko-angielskich imion, to zostałaby nic nie wnosząca historyjka o menelach, którzy na co dzień widza nic nie obchodzą, wręcz od nich ucieka. Po co więc miałby się fatygować do teatru? Przecież nie po to, by na nich popatrzeć i zachwycać się ich ukrytą głębią.

W twórczości McDonagha widać jednak jego życie. Ale nie tak, jak to próbuje narzucić, dając swoje rysy postaciom. Po tym, co pisze, widać, że jest to utalentowany człowiek, który na skutek zaniedbań nie do odrobienia, nie jest w stanie wykorzystać talentu dramatycznego tak, by jego sztuki nie tylko były sprawnie napisane, ale też, by przynosiły istotne przesłanie, prawdę, ból, przeżycie. Na dodatek jest to podróbka. Specyfika irlandzkiej wsi to specyfika czysto angielskiej wsi - też tej z seriali. Występują tam tacy sami dziwaczni i dosadni ludzie ze swoimi powiedzonkami.

McDonagh czerpał wiedzę z ekranu telewizora. To, że przed decyzją rozpoczęcia kariery dramatopisarza przeczytał sztuki Harolda Pintera i Davida Mameta, nie zmienia nic. Znaczy tylko tyle, że nie czytał Ajschylosa, Calderona, Shakespeare'a, Shawa, Geneta, Brechta, Becketta, Gombrowicza... Dlatego, gdy mówi o sobie, że jest Orsonem Wellesem, wiemy, że nie jest. Obrazki obyczajowe typu trylogia z Leenane czy z wysp Aran to sprawnie napisane teksty, ale nic poza tym. Najbardziej zaś ambitne zamierzenie - "Poduszyciel" - pokazuje, że McDonagh nie jest w stanie napisać niczego rzeczywiście istotnie przejmującego. To nie jest "Obywatel Kane" i tajemnica różyczki.

Jagoda Hernik Spalińska - pracownik naukowy Instytutu Sztuki PAN. Autorka pracy "Życie teatralne w Wilnie podczas II wojny światowej" (2005).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji