Artykuły

Piszę w tajemnicy przed sobą

- Jeżeli piszę o chorobie, to nie piszę o chorobie, tylko o miłości, samotności, o tym, że ktoś może być zostawiony. Jeżeli piszę o schizofrenii, to nie piszę o schizofrenii, tylko o tym, jak ten ktoś chciałby być zdrowy i jaką ma świadomość własnej choroby - mówi dziennikarz i dramatopisarz REMIGIUSZ GRZELA.

Dlaczego wywiady i zbieranie materiałów dokumentalnych w pewnym momencie przestały panu wystarczać?

- Ależ najczęściej wystarczają mi w zupełności. Nie myślę o tym, by mnie wystawiano, drukowano. Nawet wywiady nie wzięły się z potrzeby publikacji. Mnie po prostu interesują ludzkie historie, chciałem więc spędzić trochę czasu z osobami, które mogłyby mi takie historie opowiedzieć. W tej chwili rozmawiam z panią Joanną Chmielewską. Z ciekawości, bez konkretnego planu i celu. Wieloma postaciami i tematami zajmuję się od lat, a być może nigdy ich nie wykorzystam. Ja nie znoszę pisać, pisanie to dla mnie męka. Ale jeśli się czymś interesuję, to staram się dowiedzieć wszystkiego, co możliwe. Materiał narasta, a ja już przeczuwam nadciągającą tragedię. Bo potem, w jakimś momencie, przychodzi potrzeba, by coś z tych zgromadzonych faktów zrozumieć. Albo jak w przypadku Dory Diamant. Podczas pracy nad książką "Bagaże Franza K." materiał biograficzno-dziennikarski przestał mi wystarczać do opowiedzenia historii. Chciałem poznać wersję Dory, usłyszeć jej głos. Napisałem sztukę. Oczywiście pisałem tylko wieczorami, niechcący, w tajemnicy przed sobą.

Udawania przed sobą nauczył się pan chyba od swoich bohaterek?

- To prawda, że wszystkie moje bohaterki udają: Marlena Dietrich, Oriana Fallaci, Anita Szaniawska, Dora Diamant. Dlatego zawsze próbuję pokazać je od jakiejś innej, wewnętrznej strony, odrzeć je z tego utrwalonego wizerunku. Gdy zacząłem pisać tekst o Marlenie Dietrich, miałem jedno założenie - to nie będzie spektakl o hollywoodzkiej legendzie. To nie będzie spektakl, w którym wspomina się jej filmy, sławę, przejażdżki rolls-royce'em, rejsy do Nowego Jorku. To będzie spektakl o kobiecie, która nie tylko jest chora, ale i spragniona publiczności, dawnego stylu życia. Tymczasem wszystko jest już za nią. Dlatego zaczyna grać, korzystając z wszelkich dostępnych środków. Na przykład przez telefon. Na przykład przed swoją sekretarką. Zaczyna stwarzać teatr we własnym domu. Ale kiedy w 1978 roku David Hemmings dzwoni do niej z propozycją, by zagrała w "Małym Gigolo", ona robi wszystko, by go do siebie zrazić. Spławia go, każe zadzwonić wieczorem, jutro, za tydzień. Albo zmienia głos i oznajmia, że Madame Dietrich nie ma w domu. A gdy odkłada słuchawkę, jest zrozpaczona i siedzi jak na szpilkach, zastanawiając się, czy on zadzwoni czy nie. Po czym znowu wymyśla kolejną intrygę. Podobnie z Reaganem, który przyjeżdżając do Paryża, bardzo chce się z nią spotkać. I ona też tego chce, ale mówi: nie, Rony, jest już za późno. I tak ten tekst budowałem, by odrzeć ją z legendy. By pokazać Marlenę, która jest swoim wrogiem największym.

Historię Marleny Dietrich zna pan z bezpośredniego źródła.

- Sztuka powstała z moich rozmów z jej sekretarką. Napisałem na ich podstawie tekst dziennikarski, ale coś nie dawało mi przez lata spokoju. Pamiętam, jak siedzieliśmy w jej mieszkaniu i nagle ona zaczęła udawać, że jest Marleną. Mam to na taśmie - zaczęła mi śpiewać piosenkę Marleny "You Do Something to Me", interpretując ją tak jak ona. W ciągu kilku lat, gdy widywaliśmy się, ona dwa razy się tak zachowała. Nagle przekraczała jakąś granicę, coś się uruchamiało i stawała się kimś innym. Widziałem, że to idealny temat dla mnie, ale nie miałem motywacji. A potem zadzwoniła pani Barbara Krafftówna i po raz pierwszy musiałem pisać na akord. Tekst miał powstać w trzy tygodnie, a jubileuszowy spektakl pani Krafftówny - w dwa miesiące. Ale pisanie dla tej aktorki było tak inspirujące, że pozwoliłem sobie na wiele. Dodałem nawet scenę erotyczną z sekstelefonem. Wypadła cudownie.

Anita Szaniawska też pojawiła się przy okazji zlecenia dziennikarskiego?

- Robiłem do Zwierciadła cykl o parach. Przyglądałem się bardzo różnym, nietypowym parom. Nie tylko Szaniawskim, ale też na przykład Katarzynie Kobro i Władysławowi Strzemińskiemu. Napisałem o nich bardzo duży tekst, ale to mi nie wystarczyło. Zrobiłem też radiowy szkic do portretu. Punktem wyjścia były wspomnienia Katarzyny Kobro, które odczytała mi ich córka, Nika Strzemińska. Opowiadały o tym, jak Strzemiński się nad Kobro znęcał. Ale gdy spędziłem z Niką więcej czasu, zacząłem rozumieć historię od drugiej strony. Co z tego, że we wspomnieniach jest obraz, jak żona ciągnie Strzemińskiego na sankach? To może wydawać się bulwersujące - zimno, ślisko, a słaba kobieta musi ciągnąć swojego męża. Ale on przecież nie miał ręki i nogi. I stopniowo widziałem w pamiętnikach Katarzyny Kobro coraz większą nienawiść do męża. Nika pamiętała ojca zupełnie innego niż ten z relacji matki. Podobnie studenci Strzemińskiego, do których dotarłem. Jedna ze studentek opowiadała mi, jak Strzemiński kupił córce rower. Nika mieszkała wtedy z matką, więc poprosił studentów, żeby jej ten rower zanieśli. A pierwsze, co Kobro powiedziała do córki na ich widok, to: "No widzisz. Tatuś kupił ci rower, żebyś sobie nogi połamała". Gdy skończyłem ten portret, poszedłem do Niki po autoryzację. Była poruszona, że zrobiłem to z kulturą, bez sensacji.

Temat Szaniawskiej wypadł jednak dość sensacyjnie.

- Tekst powstał niby w tym samym cyklu. Opierałem się na rozmowach z jej bliskimi, z agronomem z majątku Szaniawskich. Powstał też scenariusz do filmu, w którym znajdzie się między innymi opowieść o tym, jak "Wandzia", czyli Anita, brała taksówkę z Zakopanego do Giżycka i przyjeżdżała opatulona w pierzynę, w czarnej, wiktoriańskiej sukni, koronkowych rękawiczkach, z japońską parasolką. A że ta pierzyna była mocno zużyta, to wychodziła z taksówki cała w piórach. Taką fantazję miała. Obiecałem już Małgorzacie Rożniatowskiej, że na pięćdziesiąty spektakl dostanie pierzynę, z którą będzie mogła jeździć w tournée.

Na początku pisania miałem ogromny problem: jak napisać monodram przedstawiający sytuację w sposób najbardziej wielostronny? Tylko jak osoba chora psychicznie ma wiarygodnie opowiadać o sobie samej? Myślałem o różnych formach. O Salierim z "Amadeusza", o tym, żeby postawić jej pielęgniarkę, której mogłaby się zwierzać. Przełom nastąpił dopiero, jak zrozumiałem, że ona była sprytna, więc powinna mówić to jak cwaniaczka. Jakby była na przesłuchaniu albo u psychiatry, któremu usiłuje udowodnić, że jest zdrowa.

Ostatnio często ma pan do czynienia z materiałami z przesłuchań. Podobno jest pan stałym bywalcem IPNu?

- Od pół roku zajmuję się trudnym problemem. Chcę napisać tekst o żonie Pawła Jasienicy, która była związana ze służbami specjalnymi. Donosiła na niego. Na razie napiszę tekst dziennikarski, nie wiem, czy coś z tego wyniknie dalej, ale myślę, że bardzo daleko poszedłem. Wszyscy, którzy o tym pisali, bazowali na samych sensacyjnych informacjach. Ja je odrzuciłem na samym początku. Dzięki czemu udało mi się dotrzeć do osób ważnych i zdobyć ich zaufanie. Jestem po rozmowach z córką Pawła Jasienicy i z synem jego żony. Tylko nie do końca znam jeszcze motywacje jej samej.

A jakie były pana motywacje, gdy pisał pan o Orianie Fallaci?

- To postać bardzo dziwna. Megalomańska do bólu, ale przeze mnie absolutnie w tym akceptowana. Świadoma tego, co robi, i w gruncie rzeczy słaba. To widać po jej tekstach, po wywiadach. Ich brutalność nie bierze się z niczego. Ale ja właściwie nie pisałem tekstu o Orianie Fallaci. Bohaterka jest brytyjską dziennikarką, nazywa się inaczej. To był taki zabieg literacki, bo faktycznie korzystałem z konkretnych materiałów na temat autentycznej postaci. Teraz czuję, że jest w tym jakiś fałsz i pewnie w nowej wersji "Na gałęzi" nazwę ją już Oriana. Wcześniej bardziej od samej postaci interesował mnie problem choroby nowotworowej. Miałem osobiste doświadczenia z tym związane. Pierwszym motywem była więc potrzeba nabrania dystansu do osobistej historii. Po latach mogę już od tego abstrahować i zająć się związkiem Oriany Fallaci z greckim opozycjonistą Alekosem. Gdy zacząłem czytać jej książkę Wywiady z historią, uderzyło mnie, że w książce dziennikarskiej pozwoliła sobie na ogromną prywatność w opisie tej relacji.

A oprócz lektur były jakieś spotkania?

- Próbowałem. Ostatni raz wysłałem jej prośbę o wywiad trzy tygodnie przed jej śmiercią. Wysłałem też włoskie tłumaczenie swojej sztuki Naznaczeni. Za każdym razem, gdy wychodziła jej kolejna książka, próbowałem o sobie przypominać. Nie dostałem nigdy odpowiedzi.

A o co by pan ją pytał? O chorobę? O medialną burzę, jaką wywołała?

- Wolę raczej tematy uniwersalne. Jeżeli piszę o chorobie, to nie piszę o chorobie, tylko o miłości, samotności, o tym, że ktoś może być zostawiony. Jeżeli piszę o schizofrenii, to nie piszę o schizofrenii, tylko o tym, jak ten ktoś chciałby być zdrowy i jaką ma świadomość własnej choroby. Jeżeli hollywoodzka legenda, to nie hollywoodzka legenda, tylko ktoś, kto miał niesamowite życie, jest bez pieniędzy, siedzi w mieszkaniu, z którego cały czas ktoś go chce wyrzucić, bo nie płaci czynszu. I jedyna osoba, którą ogląda, to sekretarka. A jest aktorką i bardzo chce jej się grać. Rozmawiałem na przykład z wnukiem Alberta Camus, Davidem Camus. Wydawałoby się, że z góry wiadomo, o czym można z takim człowiekiem rozmawiać. A skończyło się na tym, że opowiedział mi, jak był samotny, zostawiony przez rodziców. Jak nikt mu nie chciał pomóc, gdy postanowił, że zostanie pisarzem. Że właściwie urodził się martwy, bo pępowina owinęła się wokół szyi Albo Barbara Hendriks. Niby śpiewaczka operowa. A rozmawialiśmy nie o operze, ale o apartheidzie, o tym, jak ona się wychowywała w getcie w latach sześćdziesiątych. Jeśli odrzuci się to, co już znamy, można zobaczyć wiele nowych rzeczy.

Czy ma pan więcej takich niewykorzystanych postaci, jak Katarzyna Kobro?

- Mam aktorkę, mam postać i pomysł. Czyli: Tomirę Kowalik, Giuliettę Masinę i pomysł, by napisać o niej od momentu śmierci Felliniego. Mam też inny temat, bardzo brutalny. Nie umiem jeszcze o tym napisać. To historia, która wydarzyła się w Katowicach parę miesięcy temu. Przyjaciółka zabiła dziewczynę chorą na stwardnienie rozsiane. Zrobiła to na jej własną prośbę, po przyjęciu urodzinowym. To okazja, by dotknąć wielu spraw: przyjaźni, eutanazji, podejmowania radykalnych decyzji, niemożliwości poradzenia sobie z bólem, z cierpieniem, z próbami celebrowania życia w momencie, gdy wszystko jest już precyzyjnie zaplanowane. Gdy wiemy, że po wyjściu gości one zostaną we dwie i jedna drugą

Są też takie postaci jak Anna Prucnal czy Stanisława Zawiszanka, aktorka, która zmarła dwa lata temu. Której pomagałem uciekać ze Skolimowa, kiedy tego potrzebowała. Piszę o niej w swojej powieści, wymyśliłem nagrodę poetycką jej imienia. Mam dostęp do sporej części jej prywatnej korespondencji oraz do taśm magnetofonowych, na których nagrała swoją biografię. Pewnie więc o niej kiedyś w tajemnicy przed sobą napiszę. Postaci znanych mam na razie dość. Człowiek, który przychodzi do teatru, ma już o nich pewne wyobrażenie. Jeżeli się pisze o Marylin Monroe, o Marlenie Dietrich czy Orianie Fallaci, to jest się narażonym zawsze na nieścisłości biograficzne, które ktoś wykaże. Chciałbym to czasem zostawić, ale Giulietta Masina

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji