Artykuły

Między planem filmowym a teatralną sceną

Reżyserzy dopiero sprawdzają, czy teatr może współbrzmieć z filmem tak, by nie powstał spektakl banalny i naiwny. Walczą o widownię, szukając nowych środków wyrazu w teatralnych realizacjach - pisze Marzena Broda w Życiu Warszawy.

We współczesnym teatrze reżyserzy usiłują zacierać granice między sztuką teatralną i filmową. Szukają kompromisu w batalii o widza. Rzadko się to udaje. Intymność i dotykanie spraw osobistych lepiej sprawdza się na ekranie niż na scenie. Niełatwo jest odegrać prawdziwą bliskość, stając twarzą wtwarz z żywą widownią, choć bezpośredni kontakt z aktorem wydawał się do tej pory siłą spektaklu teatralnego. Teraz ludzie unikają bliskich relacji z innymi ludźmi. Sala kinowa zapewnia im ten komfort. Widz jest w niej sam na sam z bohaterami, którzy przed kamerą bardziej niż na scenie są wiarygodni w wyrażaniu bliskości, seksu i miłości. Ludzkiego doświadczenia. Ponadto adaptacje sceniczne filmów muszą mierzyć się z popularnością kina. Dostępnością przekazu. Dzięki niej film zyskał wartość globalną, mimo że od premiery "Historii gangu" Kelly'ego minęło zaledwie sto lat. Nadal więc XXI wiek to początek kina, jeśli porówna się jego historię z długością istnienia teatru, którego korzenie sięgają starożytności. Reżyserzy dopiero sprawdzają, czy teatr może współbrzmieć z filmem tak, by nie powstał spektakl banalny i naiwny. Walczą o widownię, szukając nowych środków wyrazu w teatralnych realizacjach. Sięgają po multimedia. Wykraczają poza scenę, by być bliżej widza. On jednak ma coraz mniejszą ochotę na kontakt z drugim człowiekiem. Stąd liczne filmowe adaptacje sztuk teatralnych, gdy tymczasem przekształceń scenariuszy na dramat jest niewiele. To film dysponuje atrakcyjniej szymi możliwościami dotarcia do widza. Nie naruszając jego osobistych granic, trafia do odbiorcy inaczej niż teatr. A leczy z większą siłą?

Marzena Broda, pisarka, dramaturg

***

Widziałem onegdaj na festiwalu w Edynburgu teatralną wersję "Wściekłych psów" graną przez grupkę entuzjastów w jakimś garażu. Poprzebierani w czarne garnitury naśladowali każdy gest, grymas, a nawet akcent filmowych aktorów. Podśmiewając się z naiwnego wdzięku tego spektaklu, czekałem na finałową strzelaninę z korkowców. Jak oni to zrobią, żeby było jak w filmie? I było jak w filmie, tylko śmieszniej. Przy ukłonach szef trupy przepraszał, że tym razem zagrali bez sztucznej krwi, bo akurat wczoraj zużyli cały zapas. A ja zrozumiałem, że przypadkiem udało im się trafić w sedno Tarantinowskiego pomysłu: spastiszowali pastisz. Teatrowi adaptującemu scenariusze filmowe chodzi w gruncie rzeczy o coś podobnego. Przekładając jeden język narracji na drugi, rezygnując z tego, czego na scenie zrobić się nie da, szukamy esencji, ukrytego drugiego dna znanej już opowieści. Po to właśnie niemiecki reżyser Frank Castorf szokował swoją wersją "Trainspotting" i "Panem Verdoux" Chaplina. Rene Pollesch właściwie wkażdym spektaklu streszcza fabułę kolejnego hollywoodzkiego przeboju.

Jednak najlepiej sprawdzają się w teatrze te scenariusze filmowe, które od początku mają w sobie ziarno teatralnego myślenia. Na studiach Grzegorz Jarzyna eksperymentował z "Personą" Bergmana, a potem w Rozmaitościach wystawił jeden z kluczowych filmów Dogmy - "Uroczystość". Wiedział, że teatr nie powinien raczej naśladować filmowego pierwowzoru, ale zbudować dla opowiadanej historii inny, równie intensywny świat. Można filmowi ukraść myślenie o nowoczesnym montażu scen, ale trzeba też dodać mu typowo teatralne skróty metafor. Warstwy języka filmowego i teatralnego powinny układać się jedna na drugiej niemal bez końca jak w szczecińskim "Na gorąco" Michała Zadary [na zdjęciu scena ze spektaklu] - przeróbce Wilderowskiego "Pół żartem, pół serio", którą reżyser podmienił na opowieść o polskich emigrantach w USA, rozprawiając się z amerykańskim mitem. Bo teatr, który zabiera się za film, zaczyna jakąś awanturę w naszych głowach: dyskutujemy, porównujemy. W końcu o to chodzi.

Łukasz Drewniak

***

Proponuję wystawić "Toksycznego mściciela"

W polskim teatrze rzadko ryzykuje się przeniesienie filmowej opowieści na scenę. Paradoksalnie - jeśli już dochodzi do takiej adaptacji, to nie jest to zwykle kameralny, rozpisany na kilka aktorów dramat, ale wymagający rozmachu i zaangażowania skomplikowanej techniki musical. Wystarczy wymienić "Taniec wampirów" (Roma), "Grease" (Roma) - musical, który prapremierę miał w Kingstone Mines Theatre w Chicago w 1971 r., ale wersja z Romy jest niemal kopią filmu z 1978 roku, czy"Dyzma musical" (Teatr Rozrywki w Chorzowie), który też pewnie nie powstałby gdyby wyobraźni Laco Adamika nie pobudziły filmowe adaptacje "Kariery Nikodema Dyzmy" Dołęgi-Mostowicza, a zwłaszcza serial z Romanem Wilhelmim. Czołowy reżyser młodego teatru, Michał Zadara. Inspirował się zaś muzycznq komedią "Pół żartem, pół serio", realizując spektakl "Na gorąco" (Współczesny w Szczecinie). A jeśli już przy młodym, bezkompromisowym i lubiącym mocne efekty teatrze jesteśmy, to mam dla jego przedstawicieli parę filmowych tytułów, które mogliby wciągnąć na afisz. Proponuję "Toksycznego mściciela", rzecz o prostym, nie za mocnym psychicznie człowieku, który uciekając przed swoimi prześladowcami, wpada do kadzi ze żrącymi odpadkami. I już jako mutant wypowiada wojnę złu. Niezłe recenzje miałby też zapewne spektakl "Cradle of Fear", w którym, zgodnie z oryginałem, można by do woli poszaleć z krwią i seksem. A wizytówką pokolenia przemodelowującego właśnie polski teatr mogłaby być "Martwica mózgu". Prosta w inscenizacji, wymagająca głównie użycia kosiarki, opowieść.

Iza Natasza Czapska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji